– Ciąża, brak możliwości zajścia w ciążę, niepłodność, poronienie, aborcja, to wszystko to bardzo delikatne i bolesne tematy i wierzę, że wielu kobietom trudno o tym mówić. Ale dobrze byłoby żyć w kraju, w którym można to robić, w kraju, który jest dla obywateli, a nie na odwrót – mówi w nowym cyklu naTemat.pl Bovska – wokalistka i autorka tekstów, która po latach nieudanych prób i wielu podejściach do leczenia in vitro zdecydowała się podzielić z innymi kobietami swoim doświadczeniem i trudnymi emocjami. Artystka opowiada o nadziei, cierpieniu, wzlotach i upadkach, które towarzyszą kobiecie zmagającej się z niepłodnością.
Reklama.
Reklama.
Podobno jesteś fanką erotyków.
Totalnie! Wielką fanką. Moje piosenki też mają w sobie rys erotyczny. Kocham erotyczną poezję, np. wiersze Poświatowskiej. "Karmię się" taką twórczością. Napisałam w ogóle jeden utwór o pożądaniu, pt. "Piętro dziewiąte" – jest to jeden z moich ulubionych tekstów. Jestem z tego bardzo dumna.
Skąd te zainteresowania?
Życie mnie skłania do takich zainteresowań. W ogóle seks jest ważnym aspektem ludzkiego życia, ale niestety zaniedbywanym. Jesteśmy wychowywani w pruderii – "trzymaj rączki na spódnicy". Robimy z seksu tabu, a potem się dziwimy, że nam się w łóżku nie układa. Kategoryzujemy kobiety – albo jesteś "święta", albo jesteś "dzi*ką" i nie ma nic pośrodku. To jest straszne i może prowadzić nie tylko do problemów natury seksualnej, ale i do obniżenia poczucia własnej wartości, czy do braku akceptacji siebie i własnego ciała.
A co gorsze, w Polsce w ogóle nie ma edukacji seksualnej w szkołach – to strasznie słabe, bo skąd czerpać wzorce? Myślę, że gdy młodzi ludzie sami próbują się edukować i nie wiedzą, gdzie szukać, często napotykają skrajne i złe wzorce. Tym bardziej, że inicjacja seksualna następuje dziś szybciej, niż w czasach bez internetu. Jak tak sobie myślę, to moją dojrzałą edukację seksualną zdefiniowała dopiero Marta Niedźwiecka – jestem fanką jej podcastu, tego w jaki sposób tłumaczy rzeczywistość.
Wspomniałaś o samoakceptacji, a czy miałaś kiedyś taki moment, w którym nie akceptowałaś siebie, swojego ciała?
Tak. Miałam wiele takich momentów. Dalej miewam. Chyba każdy coś takiego musi przejść. U mnie szczególnie się to nasila, kiedy się nie ruszam, nie uprawiam sportu. Czuję wtedy, że się cofam. Nawet kiedy poddałam się leczeniu in vitro (choć sport należy wtedy ograniczyć), musiałam iść przynajmniej na spacer. Oczywiście wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Lubię się ruszać, o czym świadczy fakt, że prawie we wszystkich moich teledyskach biegam! (śmiech)
Przeczytałam o tobie w internecie: "Wokalistka jest mężatką. Jej mąż jest producentem filmów animowanych. Artystka nie dzieli się informacjami z życia prywatnego, dlatego nic nie wiadomo na temat jej rodziny". Obecnie całkiem odważnie dzielisz się tym, co się dzieje w twoim życiu prywatnym, co takiego więc się wydarzyło, że nastąpiła zmiana w twoim podejściu?
Mój mąż nigdy nie był w centrum moich opowieści. Nie jest, tak jak ja, osobą publiczną. Wizerunek naszej relacji w mediach społecznościowych również nie jest w stylu "#powercouple". Uważam, że to byłoby nie w porządku opowiadać o nim, podczas gdy on sam nie chciałby się prywatnością dzielić. Nie ukrywam jednak tego, że mam męża, nie robimy też tajemnicy z "Wielkiej ciszy" i tego, co dzieje się u nas w życiu w związku z podjętym leczeniem in-vitro.
Opowiadanie o naszych próbach zajścia w ciążę i przyznanie się, że mamy taki problem, jest wejściem w sferę prywatną, ale odbywa się na naszych zasadach. Mówię o tym publicznie, ale za zgodą mojego męża. Jest to nasza wspólna sprawa. On bardzo mnie w tym wspiera i doskonale rozumie, dlaczego chcę przełamać tabu wokół tego tematu i stąd moja potrzeba mówienia o tym głośno.
Skąd ta potrzeba? Co było dla ciebie punktem przełomowym, który sprawił, że poruszyłaś ten temat w publicznie?
Powodem była złość, która się we mnie obudziła. Przeszłam różne etapy i całą gamę emocji związaną z tym, że nie mogę zajść w ciążę. Ciężko mi było uporać się z tą sytuacją samodzielnie, postanowiłam więc szukać pomocy wśród najbliższych – rozmawiać. Najpierw z najbliższymi, potem z kolejnymi osobami. I w pewnym momencie uświadomiłam sobie, jak duży jest to problem w społeczeństwie. Gdy podjęłam leczenie, musiałam zmagać się z "porażką", z tym że in vitro się nie udało – doprowadziło mnie to do stanu głębokiej melancholii i poczucia bezsilności. Nie nazwałabym tego jednak depresją, a przynajmniej nigdy nie miałam jej zdiagnozowanej.
Co się działo dalej?
Po tych wszystkich etapach doszłam do wniosku, że strasznie mnie to ogranicza, że jest to coś, co zajmuje kawał mojego życia, a ja nie mogę o tym głośno mówić. Zaczęłam sobie zadawać pytania – dlaczego w zasadzie się tego wstydzę? Dlaczego mam o tym nie mówić, czemu sama robię z tego tabu, skoro to dotyczy milionów ludzi w tym kraju? Moja złość była tak duża, że postanowiłam coś z tym zrobić.
Najpierw napisałam opowiadanie i wysłałam przyjaciółkom, zrobiłam też cykl ilustracji i zaczęłam pisać teksty piosenek. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że jest to świadectwo zmiany, jaka we mnie zachodzi, że jestem coraz bardziej odważna w dzieleniu się swoim problemem.
Gdy pokazałam Magdzie Zielińskiej moją piosenkę "Wielka cisza”, a ona zasugerowała, by klip dotknął właśnie tego tematu, była to już moja świadoma, ugruntowana decyzja. Chciałam opowiedzieć o braku, który odczuwam w taki sposób, by to dotknęło duszy, by niosło wzruszenie innym i żeby osoba, która jest po drugiej stronie mogła poczuć, że nie jest sama.
Chyba się udało, sądząc po odbiorze utworu i teledysku?
Faktycznie, dostaję wiele wiadomości od kobiet, które przeżywają to samo. Wydaje mi się, że muzyka ma tę moc trafiania w czułe struny, otwierania ludzi.
A może to nie muzyka ma tę siłę, tylko odwaga opowiadania o problemie? Czytałam komentarze na YouTube i o dziwo, nie znalazłam żadnego negatywnego. Wręcz przeciwnie, wiele osób dzieliło się tam swoimi historiami i dziękowało za twoje "świadectwo".
Tak, to prawda. Jest to dla mnie bardzo wzruszające i zastanawiam się, co można z tym dalej zrobić. Jak wesprzeć kobiety, które przeżywają ten sam dramat.
Masz poczucie misji? Tego, że mogłabyś pomagać kobietom na szerszą skalę?
Nie wiem. Zastanawiam się nad tym. Nie mam w sobie duszy aktywistki i podziwiam osoby, które mają w sobie tę siłę. Jest to jednak sprzeczne z moją energią, bo aktywizm wymaga konsekwencji i poświęcenia, a ja poświęcam się przede wszystkim sztuce. Twórczość jest dla mnie najważniejsza. Chciałabym więc pomagać przez działania twórcze, ale zastanawiam się, jak to rozszerzyć.
Wiesz, to jest dla mnie bardzo delikatna sprawa, dlatego muszę poszukać "złotego środka" w niesieniu pomocy innym. Tak, żeby nie zatracić w tym samej siebie, żeby nie zrobić tego kosztem własnego zdrowia psychicznego. Dlatego też tak bardzo podziwiam Małgorzatę Rozenek-Majdan za to, co robi. Za to, że jeździ po Polsce i przekonuje ludzi, walczy, aby in vitro było dostępne i refundowane.
A jak z perspektywy osoby, która zmaga się z problemem zajścia w ciążę, przeszła próby in vitro, oceniasz narrację rządu w tej kwestii?
Przerażające jest, jak to wygląda. To, że nie ma woli ze strony rządu, aby zrozumieć proces in vitro, że nie jest ono refundowane na szczeblu ogólnopaństwowym. Że refundacja jest jedynie częściowa, włączona do budżetów miejskich i to w zaledwie 7 miastach. Tutaj duże brawa dla prezydentów miast, które wprowadziły refundację, bo domyślam się że nie było to łatwe.
Żeby móc poddać się in vitro, trzeba mieć pieniądze. Jest to niesamowicie drogie leczenie. Nie jest to inwestycja z pewną stopą zwrotu, nie masz gwarancji, że jak zainwestujesz, to się uda. Często są to tysiące wydane na marzenie, które może się nie spełnić. Wiąże się to również ze zwiększonym ryzykiem – chociażby zachorowaniem na nowotwór – np. raka piersi. Jak każde leczenie, ma swoje skutki uboczne.
W ogóle uważam, że to nie jest tylko problem rządu. Niestety wielu ludzi ma dziwne wyobrażenia na ten temat. Żyją w jakichś zabobonach i uznają in vitro za grzech, ale co tu się dziwić – transplantacja też była kiedyś uznawana przez Kościół za grzech. Jest to absurdalne. Ale żeby zmienić myślenie społeczeństwa, to potrzebna jest edukacja, a żeby edukować, to najpierw fajnie by było, żeby sami rządzący rozumieli ten proces i wiedzieli o co z nim chodzi, a nie powtarzali zaczytane w Internecie głupoty i mity.
Tyle, że rząd jest zorientowany na Kościół i swój elektorat, któremu pasuje taki stan wiedzy, więc nie dziwię się, że mamy taką politykę. Jest to przykre i totalnie niewspierające dla ludzi mierzących się z tym problemem.
Radykalność pod względem prawa płodności w Polsce jest oburzająca. Już nieraz widzieliśmy, jak to wpływa na historię życia i śmierci kobiet, które stały się ofiarami tego systemu. Szczerze? Ja osobiście bałabym się iść do ginekologa w Polsce na NFZ. Nie chciałabym np. uczestniczyć w rejestrze ciąż, być kontrolowaną. Przeraża mnie to, co się dzieje w kraju.
Ciąża, brak możliwości zajścia w ciążę, niepłodność, poronienie, aborcja, to wszystko to bardzo delikatne i bolesne tematy i wierzę, że wielu kobietom trudno o tym mówić. Ale dobrze byłoby żyć w kraju, w którym można to robić, w kraju, który jest dla obywateli, a nie na odwrót.
Co czułaś, gdy po raz pierwszy usłyszałaś, że możesz mieć problemy z zajściem w ciążę w przyszłości?
Miałam wtedy około 27 lat, czyli to było 10 lat temu. Wylądowałam w szpitalu, miałam mieć operację związaną z endometriozą – to kolejny problem, z którym się zmagam. Lekarz mi wtedy powiedział, że mogę mieć problemy z zajściem w ciążę. Zaczęłam faktycznie o tym myśleć, ale nie było to w centrum moich problemów. Wtedy w głowie miałam przede wszystkim swoją pierwszą płytę, skupiałam się na spełnianiu marzeń. Jednak ta myśl była obecna gdzieś z tyłu głowy. Brałam wtedy ślub, a wiesz jak to jest – bierzesz ślub, to zaraz cię wszyscy pytają: a kiedy dzieci...
Jak się z tym czułaś?
Kiedyś nie przejmowałam się takimi głupimi pytaniami: kiedy ślub, dziecko, dom, etc. Ale w momencie, w którym podjęłam leczenie i wiedziałam, że zajście w ciążę nie będzie u mnie łatwe, kiedy okazało się, że jedyną drogą jest in vitro, to takie pytania w stylu: "No to kiedy dzieci", zaczęły mnie bardzo denerwować. I gdy tylko taki pytający się odwracał, chciałam się rozpłakać.
Zdaję sobie sprawę, że pytania o dzieci nie miały na celu mnie zranić, ale był to tak delikatny dla mnie temat, że nie umiałam sobie z tym radzić. Wiem, że takie pytania to u nas pewna norma i element kultury, ale sądzę, że powinniśmy to zmieniać.
Co odpowiadałaś na takie pytania?
Mówiłam: "No, jak Bóg da, to będzie" – to moja ulubiona odpowiedź, bardzo zamykająca usta. Teraz, gdy jestem bardziej asertywna, potrafię także odpowiedzieć, że nie życzę sobie takich pytań.
Czy kiedy widywałaś np. kobiety z wózkami, dzieciaki na placu zabaw bądź koleżanki opowiadające o swoich pociechach, wpływało to negatywnie na twoje samopoczucie?
Tak. W tamtym czasie, gdy podjęłam leczenie, niemalże wszędzie widziałam kobiety w ciąży i te z wózkami, i nagle wszystkie moje koleżanki rozmawiały tylko o dzieciach – to wzbudzało we mnie zazdrość i było bardzo trudne. Musiałam to przepracować w sobie. Na poziomie racjonalnym rozumiałam np., że koleżanki rozmawiają między sobą o swoich pociechach i to normalne, ale na poziomie emocjonalnym bolało mnie przysłuchiwanie się takim rozmowom czy patrzenie na przyszłe mamy. Nie umiałam się w tym odnaleźć.
Gdzie więc w takiej sytuacji szukać wsparcia?
Taka sytuacja jest bardzo stresująca i budzi wiele znaków zapytania. Myślę, że warto szukać pomocy u psychologa, tyle że jest z tym jeden problem w Polsce. Leczenie in vitro jest tak drogie, że często kobiety kiedy mają wydać kolejne pieniądze, machają ręką na terapię i mówią: "Ach, jakoś sobie poradzę, jakoś to dźwignę".
Nie oszukujmy się, koszty wizyty u psychologa są tak wysokie, że nie każdy może sobie na to pozwolić. Są różne fora, grupy na których kobiety dzielą się swoimi doświadczeniami, obawami – można tam znaleźć wiele pokrzepiających wypowiedzi. Rozmowa z bliskimi też może pomagać i mnie zdecydowanie wiele dała.
Przełamaniem tabu było zrobienie teledysku do utworu "Wielka cisza" - to było bardzo uwalniające. Był to moment, kiedy już miałam te tematy przepracowane, ale potrzebowałam czasu, aby nauczyć się radzić sobie z tymi emocjami.
Zapewne nieraz spotkałaś się z "pozytywną" filozofią i dobrymi radami pt. "Wszystko będzie dobrze"/Odpocznij/ Przestań się fiksować/ Może wakacje"? – jak na to reagowałaś?
Karmienie ludzi pozytywną psychologią rodem z Instagrama bywa frustrujące. "Możesz wszystko, jeśli będziesz to projektować w swojej głowie. Wtedy na pewno się spełni" – no nie! To jest nieprawda. Fajnie to słyszeć czasem, żeby się pozytywnie zmotywować, ale jednak jestem realistką. Optymistyczną realistką – mam nadzieję na dobre, staram się widzieć szklankę do połowy pełną, ale wiem, że nie wszystko jest w życiu możliwe.
W wielu wywiadach podkreślałaś, że jesteś głęboko wierząca. Jak zatem do tego, co mówisz, ma się "wiara"?
Uważam, że osobom, które w coś wierzą, zdecydowanie jest łatwiej w życiu. Jeśli wierzą w coś "więcej", cokolwiek by to nie było. Jeżeli opierasz swoje życie tylko i wyłącznie na drugim człowieku, to zawsze się zawiedziesz. Bo jesteśmy tylko ludźmi i popełniamy błędy. Warto przede wszystkim polubić się ze sobą.
Sądzę jednak, że powinniśmy oddzielać wiarę od religii. Żyjemy w kraju, w którym siłą rzeczy jesteśmy związani z kulturą chrześcijańską i nawet jeśli ktoś jest niewierzący, to i tak jesteśmy w tej wierze/kulturze wychowywani i nią karmieni.
Są rzeczy, których ja nie akceptuję w klasycznym myśleniu Kościoła. Nie jestem też w stanie zdzierżyć nadużyć seksualnych, o których ostatnio jest tak głośno. Tego, że w swojej narracji nauka Kościoła opiera się na budowaniu poczucia winy w ludziach. To mnie odpycha. Podobnie jak brak akceptacji dla par homoseksualnych czy podejście do in vitro. Ale jest w chrześcijaństwie wiele pięknych wartości, których warto się uczyć.
Dla mnie życie duchowe jest bardzo ważne i dobrze mi z wiarą w to, że istnieje Bóg, że jest coś więcej, niż świat, który widzimy, w życie po śmierci, w to. że jest w nas duch – coś poza ciałem. Ale oddzielam to od katolickiego pojmowania rzeczywistości. Byłabym nieszczera mówiąc: "jestem katoliczką". Nie czuję tego z wyżej wymienionych względów. Nie chcę co niedziela chodzić do kościoła i spowiadać się jakiemuś facetowi np. ze swoich problemów z płodnością lub z tego, że używałam tabletek antykoncepcyjnych.
Ale czy kiedykolwiek zdarzyło się coś konkretnego, co cię tak zniechęciło do Kościoła?
Tak, wielokrotnie. Spowiedź właśnie na maksa mnie zniechęciła. Pamiętam, że jak byłam jeszcze buntowniczą licealistką i odkrywałam moje pierwsze miłości i bliższe relacje, i cóż nie ma co ukrywać, nie byłam grzeczną dziewczynką w tym kontekście – to spowiadanie się z takich rzeczy i ta świadomość wzbudzały we mnie ogromne poczucie winy.
Jak patrzę na to dzisiaj, to wydaje mi się to takie niedorzeczne – ja pier*olę, niby kim jest jakiś obcy pan w konfesjonale, żeby mówić mi, jak mam żyć i dlaczego, skoro kogoś kocham, to seks bez ślubu jest grzechem?! I czemu dopytuje mnie o szczegóły? A potem podsumowuje spowiedź pogardliwie wypowiedzianym pytaniem: "Czy ty w ogóle kochasz Boga?"
Kiedyś rozmawiałam z pewnym dominikaninem na ten temat, bo strasznie mnie to gnębiło. On starał mi się to wytłumaczyć i powiedział wtedy, że w tym wszystkim chodzi o to, żeby siebie nie ranić, że jeśli wejdziesz w relację intymną z kimś i się rozstaniecie, to pozostanie w was wielka rana – przyjmuję to, jednak sama mam inne zdanie na ten temat.
Ale wzięłaś ślub kościelny, prawda?
Tak, mimo tych moich wątpliwości związanych z naukami Kościoła. Dziś bym tego nie zrobiła.
Czemu więc wtedy to zrobiłaś, skoro miałaś wątpliwości?
Czasami w życiu sami siebie oszukujemy. Widzimy to, co chcemy widzieć. Na tamten moment czułam, że tego chcę i potrzebowałam tego – dla siebie. Ślub to było nie przysięganie przed księdzem, tylko przed moim partnerem, przed Bogiem i ludźmi, którzy byli świadkami tego wydarzenia i uważam, że ta idea jest piękna i nie wypieram się tego. Wciąż też wierzę w Boga.
Ale np. nauki przedmałżeńskie z jakąś kobietą, która wykłada kalendarzyk i opowiada o tym, skąd się biorą dzieci – to jakaś paranoja. Coś się powinno z tym zrobić, żeby to uwspółcześnić.
Wracając jeszcze do tego, co mnie zniechęciło. Pamiętam, jak przed ślubem poszłam do parafii i zapytałam księdza, czy może być tak, że świadkiem będzie osoba z Kościoła protestanckiego. A on powiedział: "Moja droga, a czy wpuściłabyś lisa do kurnika?" Wyobrażasz sobie? No nóż się w kieszeni otwiera... Ale co zrobić. Ja na pewno nie będę reformatorką Kościoła.
Więc postanowiłaś odejść od Kościoła.
Odejść, w tym sensie że nie uczestniczę w obrzędach, nie identyfikuję się z nim. Ale utrzymuję świetny kontakt z osobami, które w tym Kościele nadal są i bardzo te osoby szanuję. Sama jednak nie mam już tej potrzeby. Od kiedy mój związek z Kościołem się rozluźnił, czuję się wolna. Odpuściłam i jest mi z tym dobrze. To dla mnie jest najważniejsze.
A czy w kontekście in-vitro miałaś moment, w którym stwierdziłaś, że "odpuszczasz"?
Teraz jestem w takim momencie. Przestałam. Odpuściłam. Znowu wybrałam – chciałam wydać płytę i zaczęłam robić to, co czuję, co jest dla mnie ważne. Ale myślę, że jeszcze wrócę do leczenia in-vitro, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że to może się po prostu nie udać.
Czujesz, że jesteś z tym pogodzona?
I tak i nie. Na pewno jest we mnie więcej zgody na to, że zwyczajnie będzie, co ma być. Wiem, że mam jeszcze chwilę – nie lata, chwilę, ale ta szansa nadal istnieje. Co by się jednak nie stało, mam to już poukładane w głowie. Gdyby tak nie było, to nie byłabym w stanie robić tego wszystkiego w związku z "Wielką ciszą". Tylko kiedy ktoś mi mówi: "Uśmiechnij się. Na pewno się uda", to działa to na mnie jak płachta na byka. Nie będę się uśmiechała i nikt nie ma pewności, że się uda.
W teledysku "Wielka cisza" jest moment, w którym występujesz ze sztucznym brzuchem, wyglądasz jak kobieta w zaawansowanej ciąży. Jak czułaś się w momencie, gdy go założyłaś? Czy to było dla ciebie "oczyszczające", czy wręcz przeciwnie?
Założyłam go po raz pierwszy w domu i gdy zobaczyłam siebie w lustrze, to wszystko wydało się bardzo realistyczne – wyglądałam jak kobieta w ciąży. Dało mi to wrażenie, że to się może wydarzyć naprawdę, że jestem w ciąży. Pomyślałam, że ładnie wyglądam z brzuszkiem. To było niezwykłe doświadczenie, dla mnie bardzo mocne – porównałabym to do skoku na bungee. Miałam wtedy łzy w oczach. Ale paradoksalnie było to dla mnie bardzo uwalniające.
Wydaje mi się, że w pewnym sensie było to stawienie czoła własnym lękom.
Zdecydowanie. Gdy weszłam na plan zdjęciowy, byłam już gotowa psychicznie na tę opowieść. Ale trzeba było do tego dużo siły.
Uważasz siebie za silną kobietę?
Nie postrzegam siebie jako silną, bo wiem, ile łez wypłakałam. Mam w sobie mnóstwo lęków. Ale jeśli mogę być przykładem, że da się lęki przezwyciężyć i żyć, to nim jestem i może właśnie o to chodzi.
A co byś powiedziała kobietom, które mierzą się z podobną sytuacją?
Powiedziałabym im, żeby się nie wstydziły zadawać pytań i mówić o tym problemie głośno, choć wiem, jak to jest trudne. W procesie in vitro trzeba skupić się na sobie i podchodzić do siebie z dużą dozą akceptacji, do tego, co dzieje się w twoim ciele i do tego, że można się czuć źle.
Dziewczyny, nie myślcie o tym w kategoriach ostatecznych, to jest tylko etap. W procesie in-vitro otrzymujecie dużą dawkę hormonów, które mogą sprawiać, że będziecie się czuły źle ze sobą, nieatrakcyjne, brzydkie czy grube. Tak jest. Trzeba to zaakceptować. To minie. To leczenie ma różne etapy, więc bądźcie dla siebie wyrozumiałe. Oddychajcie - wpuszczajcie powietrze w te bolące miejsca. Bądźcie dla siebie dobre.