"Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" nie będzie wysoko w topce najlepszych filmów 2023 roku, ani jego twórcy nie będą ustawiać się w kolejce po te najbardziej prestiżowe nagrody. Jednak co z tego, skoro przez dwie godziny bawiłem się na nim jak w czasie najlepszej sesji RPG? To jednak film nie tylko dla nerdów, ale wszystkich tych, którzy chcą iść do kina na bezpretensjonalną rozrywkę, do tego nakręconą z rozmachem i doskonałą obsadą.
Ocena redakcji:
4/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" to napompowana akcją komedia fantasy w reżyserii Jonathana Goldsteina i Johna Francisa Daleya.
Jest oparta na kultowej stołowej grze fabularnej – "Dungeons & Dragons" (czyli po polsku "Lochy i smoki"), ale przedstawia autorską historię przypominającą kampanię RPG.
W rolach głównych występują: Chris Pine, Michelle Rodriguez, Regé-Jean Page, Justice Smith, Sophia Lillis, Hugh Grant, a także gościnnie Bradley Cooper.
Film wchodzi do polskich kin 14 kwietnia (ale już w wielkanocny weekend będą seanse przedpremierowe). I pójdę wtedy na niego jeszcze raz, bo jeden pokaz to dla mnie za mało.
Rozumiem jojczenie osób, które zobaczyły pierwszy trailer - większość narzekaczy pamięta (i ile dałaby, by zapomnieć) potworka z 2000 roku z Jeremy Ironsem pod szyldem "Dungeons & Dragons". Ja jednak od początku byłem nastawiony pozytywnie, bo "Złodziejski honor" miał być nakręcony z jajem, a przecież tak właśnie wygląda większość kampanii w tym systemie RPG.
Już samo to zapowiadało, że odda ducha oryginału. I tak się stało, choć nawet nie spodziewałem się, że wyjdzie to jeszcze lepiej. "Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" od końca marca jest wyświetlany w Stanach i stał się tam hitem wyprzedzając nawet "Johna Wicka 4" i "Krzyk 6". Nie wiem, czy powtórzy ten sukces w Polsce, ale osoby, które zaryzykują i wiedzą, na co idą, nie powinny czuć się zawiedzione.
"Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" doskonale przekłada kultowę grę na język filmu
Jak zapewne się domyślacie, jestem fanem zarówno komputerowych, jak i papierowych RPG-ów, oraz fantasy wszelakiego, co sprawia, że może nie jestem do końca obiektywny, ale może właśnie jestem odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. Przecież tzw. gracze zawsze są mega krytyczni wobec adaptacji ich świętości. Niedawno mieliśmy tego popis przy serialu "The Last of Us".
Tymczasem "Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" polubiłem niemal od razu. I nie tylko dlatego, że zaczyna się w Icewind Dale, zaglądamy do Podmroku, wspomniane są Wrota Baldura, a spora część akcji toczy się w Neverwinter, czyli regionach i miastach, w których spędziłem pół cyfrowego życia. Film po prostu jest ekranizacją tego, co się dzieje w głowach graczy, którzy siedzą przy stole i pod czujnym okiem Mistrza Gry wyruszają w pełną niebezpieczeństw podróż. I jednocześnie sprawdza się to jako kinowy film fabularny.
Już sam początek, gdy bard Edgin grany przez Chrisa Pine'a opowiada o tym, jak trafił do więzienia, jest niby zwykłym wprowadzeniem postaci z retrospekcją o życiu, ale przypomina też wstęp do kampanii, gdy gracz opowiada historię swojego bohatera. Potem mamy jeszcze kilka takich przykładów, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak normalna scena, ale fani RPG dostrzegą w nich znajome z sesji momenty.
Dajmy na to: planowanie przed misją (w tym wypadku skokiem na skarbiec), gdy gracze naradzają się w czasie burzy mózgów i mówią, co mogą zrobić, a czego nie, jakie mają umiejętności, czary i ekwipunek. W filmie jest jakby nałożona "nakładka" na mechanikę "D&D" – osoby nie znające systemu zobaczą w tym heist movie i ciekawe dialogi z czasem egzotycznymi nazwami, ale erpegowcy odkryją zakamuflowane zasady znane z podręczników.
Chyba to mi sprawiało największą frajdę przy oglądaniu filmu – rozszyfrowanie rzeczywistych mechanik RPG, jak np. przerwanie koncentracji i zestrojenie się z przedmiotem czy nazywanie czarów na podstawie tego, co widzę na ekranie. Jest tu ich pełna paleta: od legendarnego zatrzymaniu czasu, przez zwyczajny łańcuch błyskawic i krok przez mgłę po takie cuda jak pięść Bigby'ego i czarne macki Evarda. Niesamowite, ile tego tutaj upchnięto, a do tego mamy przecież klasy postaci, artefakty oraz charakterystyczne potwory, jak m.in. sowodźwiedź i galaretowaty sześcian.
Czy "Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" to również film dla osób nieznających gry? Tak, choć stracą sporo smaczków
Dość już tego "nerdzenia", czas wyjść z lochu. Jak wypada sam film? Powiem tak – jadąc pociągiem do kina na wieczorną premierę trochę przymykało mi się oko i obawiałem się, że przysnę w fotelu – zwłaszcza że film trwa dwie godziny. Tak się jednak nie stało i tylko raz spojrzałem na zegarek, by się upewnić, że na pewno zdążę na ostatni kurs do domu. W dzisiejszych czasach to naprawdę sztuka, by utrzymać zainteresowanie widza przez cały pokaz.
"Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" jest nieźle zbalansowany pod względem komedii, akcji i przestojów na złapanie oddechu. Nie ma więc ciągłej nawalanki z potworami czy gagów, które po czasie męczą. Jest tak akurat wszystkiego po trochu z naciskiem na rozrywkę (choć też nie wszystkie żarty są akurat trafione), a nie powagę. I dobrze, bo najgorzej moim zdaniem wypadły fragmenty dramatyczne, bo sprawiały wrażenie parodii, ale okazywało się, że są kręcone na serio.
Tym niemniej nie nudziłem się ani przez chwilę (i sądząc po reakcjach sali inni także), co też nie znaczy, że sama fabuła jest jakaś wybitna – ot typowa przygoda z motywem zemsty, ratowania świata i przeciwnikami na wskroś złymi lub dopiero pokazującymi swoje prawdziwe oblicze. Czy to jednak wada? Nie, bo to rozrywkowy blockbuster – kiedy wskakujemy do kolejki rollercoastera nie oczekujemy głębszych refleksji, a ten film to taka szalona jazda.
Nie zabrakło też absurdalnych pomysłów i zwrotów akcji jak przy trafieniu jedynki przy rzucie kostką czy nawet grubego smoka (!), a jedyne, do czego mogę się jeszcze w tej sferze przyczepić, to zbyt mała ilość rubasznych żartów i brutalnych scen, czyli nieodłącznych elementów sporej części sesji RPG z kolegami (a film ma właśnie taki vibe). To jednak moje osobiste zdanie. Film ma na siebie zarobić (i na razie świetnie mu idzie) i trafić do szerszej publiki, więc niektórych rzeczy pokazywać lub mówić nie wypada.
W ostatnich latach Marvel przyzwyczaił nas do słabego CGI w kinie, tutaj nie jest lepiej, ale też nie jest najgorzej. Filmowe "D&D" nie miało jakiegoś gigantycznego budżetu (co to jest 150 milionów dolarów, prawda?), ale i tak potrafi zachwycić rozmachem i efektownymi walkami. I choć często widać, że producenci mogliby sypnąć trochę złota, to akurat pasuje to do konwencji. Na plus można zaliczyć też wiele praktycznych efektów specjalnych, które zawsze wyglądają dobrze.
Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, a ta w filmie naprawdę się udała
Na deser zostawiam obsadę, która stanowi najmocniejszy punkt filmu, a przecież bez zgranej ekipy nie ma co podejmować questów. Chris Pine jako bard i przywódca bez wyboru sam w sobie specjalnie nie jest oryginalny (wręcz powiedziałbym, że jest słabo "bardowy"), ale razem z sypiącą sucharami barbarzynką Holgą (Michelle Rodriguez, która jest typową Michelle Rodriguez) tworzą uzupełniający się kumpelski duet.
W skład teamu wchodzi jeszcze Justice Smith ("Pokemon: Detektyw Pikachu) wcielający się w postać niepewnego siebie pół-elfiego zaklinacza Simona (co jest z pewnością ukłonem w stronę gier "Simon the Sorcerer"), Sophia Lillis ("To") gra dobroduszne diabelstwo, a konkretnie druidkę Doric i w zasadzie o każdym z nich chciałbym zobaczyć oddzielny film. Jednak najbardziej marzy mi się produkcja o nawróconym i niekumającym metafor paladynie Xerku, którego wykreował Regé-Jean Page ("Bridgertonowie"). Podchodziłem do tego ostatniego castingu z małym entuzjazmem, ale każda scena z nim to niekończący się żart.
Inny aktor kojarzony z filmowymi amantami, który tutaj dowiózł świetną kreację, to Hugh Grant. Wystąpił w swym mniej oklepanym, złym obliczu (a dokładnie odegrał neutralnie złego łotrzyka Forge'a), ale wciąż z domieszką standardowej fajtłapowatości. Dzieckiem niespodzianką jest za to Bradley Cooper, który wpada na chwilę i rozwala system, ale nie będę więcej nic zdradzał - jestem przekonany, że jak pójdziecie do kina, to padniecie ze śmiechu.
Do czego zresztą was zachęcam - zarówno jeśli jesteście doświadczonymi zabijakami z Faerûnu, jak i osobami lubiącymi iść do kina na porządnie zrealizowany komediowy blockbuster z fajnymi bohaterami. I to jeszcze w klimacie heroic fantasy, co jest swoistym ewenementem widzianym na dużym ekranie tak często, jak jednorożce w realu. "Dungeons & Dragons: Złodziejski honor" nie jest kinem wybitnym, ale czuć w nim pasję i ducha sesji RPG. Liczę na to, że to dopiero epickiej przygody.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.