O “obśpiewywaniu” filmów dla dorosłych, ale przede wszystkim o idei teatru marzeń, stworzonego w równym stopniu dla widzów, co dla samych twórców, rozmawiamy z reżyserem, dramaturgiem i kierownikiem ds. artystycznych Teatru Potem-o-tem, Marcinem Zbyszyńskim.
Na waszym Facebooku przeczytałam, że chcecie tworzyć “teatr marzeń”. Czyli jaki?
Nasz teatr marzeń to miał być teatr, w którym mielibyśmy absolutną wolność i możliwość tworzenia spektakli na swoich zasadach - tak myśleliśmy o “Potem-o-tem”, kiedy zakładaliśmy go pod koniec studiów.
Osoba z zewnątrz może sobie pomyśleć, że teatr taki właśnie jest z zasady: że jest to instytucja, w której rządzi wolność twórcza, kreatywność…
Przychodząc do teatru instytucjonalnego zaraz po studiach ma się bardzo mało do powiedzenia. Ze swojej perspektywy, ale i z rozmów z aktorami, mogę powiedzieć, że młody reżyser, który zaczyna pracę w teatrze, ma już z reguły narzucony repertuar. Dodatkowo ktoś go zawsze kontroluje. I jaki to by nie był dyrektor, to jednak zawsze w jakiś sposób musisz wpisać się w program, który on ustala.
A jak się robi teatr samodzielnie, to jest dużo trudności, ale można opowiadać o tym, o czym się chce: na przykład o problemach najbardziej interesujących dla twojego pokolenia.
W naszych marzeniach teatr miał opowiadać właśnie o problemach millenialsów: od kredytów mieszkaniowych, przez problemy egzystencjalne związane z wejściem internetu w nasze życie, przez tematy bardziej psychoterapeutyczne czy relacyjne. I w zasadzie każdy z naszych spektakli którąś z tych kwestii porusza. Tworząc własny teatr mogliśmy właściwie stworzyć własną estetykę.
I jak byś opisał tę stylistykę?
Chcieliśmy stworzyć teatr, który nie będzie ciężki, dramatyczny, ale jednocześnie nie będzie też głupio komediowy. Szukamy kompromisu: komediodramatów, które dają widzom przyjemność oglądania, ale jednocześnie skłaniają do myślenia, do refleksji. Zauważyliśmy duży deficyt, jeśli chodzi o połączenie komedii i dramatu, dlatego też właśnie ten kierunek rozwijamy.
Czyli, lekko ironizując, jeśli jako 30-latkowie nie mamy wystarczająco dużo problemów, to możemy przyjść do was i na pewno coś sobie jeszcze znajdziemy?
My po prostu opowiadamy szczerze o tym, co jest dla nas ważne. Ale nie zamykamy się też na widownię starszą. Szczerze mówiąc, czasem szokuje mnie, że średnia na naszych spektaklach potrafi mocno przekraczać 50 lat.
Jednocześnie jesteśmy już na etapie, że mamy widzów, którzy traktują nas jak starych dziadów [śmiech]. Zresztą wprowadzamy do naszego zespołu też młodszych twórców; nie chcemy zamykać się tylko na swoje problemy, ale i mieć też tę młodszą perspektywę.
Lawirujecie pomiędzy powagą teatru jako takiego, jego komediowym charakterem i “przyziemnością” tematów, jakie podejmujecie. Czujecie się rozumiani, jako twórcy?
Tak, ludzie, którzy przychodzą na nasze spektakle, doskonale rozumieją i łapią ten nasz nieco szalony sposób opowiadania. Ale często też mówią nam, że spodziewali się czegoś nieco innego.
Kiedy pada hasło: “teatr niezależny” to od razu pojawia się skojarzenie: ludzie ubrani na czarno, swetry z zastawką, jeden reflektor, krzyki i trzaskanie drzwiami… A tu okazuje się, że “teatr niezależny” może być propozycją zupełnie innego rodzaju.
Widownia na naszych spektaklach liczy z reguły 60-70 osób, co z instytucjonalnego punktu widzenia, mało. Staramy się zrobić z tego nasz atut: sprawić, żeby ludzie poczuli się wyjątkowo - żeby poczuli, że to nie jest taka zwykła wizyta w teatrze. Przychodząc do nas, możesz trafić na spektakl, na którym dostaniesz karteczkę ze swoim imieniem i aktorzy będą je znali. Kiedy ma się grupę 60 osób, da radę każdego widza z osobna ogarnąć. Kiedy natomiast widownia liczy 600 osób - niekoniecznie.
Dzięki takim zabiegom ludzie czują się częścią naszych spektakli. To jest zupełnie inny rodzaj teatralnego doświadczenia.
To jest na potrzebne? Teatr w zasadzie nie kojarzy się z najbardziej przystępną ze sztuk.
Staramy się z tym skojarzeniem walczyć. Chcemy, żeby ludzie odkrywali z nami teatr na nowo: przekonali się, że nie musi być ciężki, poważny. Każdy z nas ma chyba doświadczenia, kiedy w czasach szkolnych był ciągany do teatru na siłę. Niektórzy właśnie dlatego w dorosłym życiu omijają teatr szerokim łukiem.
Teatr dla nas wiąże się też z chęcią tworzenia wspólnoty. Nie chcemy nikogo wykluczać, tylko zbliżać do siebie. Dzisiaj, w tym świecie pełnym podziałów i różnic, bardzo potrzebne jest szukanie porozumienia, poczucia, że mamy coś wspólnego z tymi kilkudziesięcioma osobami na widowni i scenie… Tworzenie języka ponad podziałami to jeden z filarów naszego niepisanego manifestu.
Niepisaną zasadą jest też to, że nie korzystacie z państwowych dotacji. Skąd taka decyzja?
Poniekąd był to przejaw swego rodzaju buntu: woleliśmy działać w garażu na powiślu, a nie przytulać się do innych instytucji na stałe. Tych “naszych” miejsc było przez lata oczywiście dziesiątki, dopiero teraz osiądziemy na stałe na Muranowie.
Oczywiście, zdarzyło nam się pisać wnioski o granty, ale prawda jest taka, że nikt nam nigdy nie dał tych pieniędzy. Może to z powodu tematyki, jaką podejmujemy? Ciężko jest w Polsce dostać dofinansowanie na spektakl musicalowy o porno… Rzeczy, które proponujemy, nie są pod klucz grantów, tak to ujmijmy.
Nie jest więc tak, że my stajemy na barykadzie i mówimy, że grantu nigdy nie weźmiemy. Aczkolwiek jest to też pewien element naszej wolności: robimy spektakle, na które nigdy nie dostalibyśmy dofinansowania. Bo jak słowo “porno” pada w tytule, to już nas to oddala od tego, co jest promowane w oficjalnym obiegu.
No właśnie. A nowi sąsiedzi to wiedzą, że wy będziecie porno w kamienicy kręcić?
Nie wiem, może jeszcze nie… Na razie mamy tylko ogólną zapowiedź na witrynach [śmiech]. Ale ze wspólnotą staramy się żyć jak najlepiej. Oczywiście, wiadomo, że jak się nagle na Muranowie chce otworzyć teatr, to pojawiają się obawy. Ale na razie to są rzeczy gównie na poziomie organizacyjnym. Z drugiej strony dostajemy masę sygnałów, że mieszkańcy już się nie mogą doczekać, że na dzielnicy będzie teatr.
Posiadanie stałej siedziby to nobilitacja? Uznanie?
Na pewno wyraz tego, że te 7 lat pracy artystycznych nomadów opłaciło się. Stała siedziba daje ogromne poczucie bezpieczeństwa.
Problemem dla takich inicjatyw, jak nasza, jest to, że ciągłe zmiany miejsc generują ogromne koszty, liczone głównie w ilości czasu potrzebnego na adaptacje spektakli w nowych przestrzeniach.
Naszym celem jest to, aby teatr Potem-o-tem był takim inkubatorem działań artystycznych. Może niektórym twórcom będzie dzięki nam łatwiej wystartować? Bo znalezienie miejsca dla wystawienia swojego spektaklu nie jest łatwe. Instytucjonalne teatry mają plany repertuarowe, ciężko się w nie wcisnąć. A przestrzeni otwartych na inicjatywy niezależne w Warszawie brakuje.
Podsumowując, teatr, jako siedziba, to jest wielka odpowiedzialność, ale i ułatwienie, które daje mnóstwo spokoju. Tego nam potrzeba po różnych przejściach. A mieliśmy ich mnóstwo. Na przykład około roku współpracowaliśmy z teatrem SoHo na Pradze. I kiedy już stworzyliśmy piękne plany na naszą długoletnią tam działalność, deweloper postanowił zburzyć teatr i zacząć tam kopać fundamenty pod blok. Gdy nie ma się, tak jak my teraz mamy, umowy na 10 lat, trudno stworzyć coś stabilnego.
Nie stetryczejcie w tej stabilności?
Będziemy walczyć, aby do tego nie doszło. Na razie, nic takiego się nie dzieje. Własne miejsce to nagroda, ale pracy również jest sporo: chcemy, aby jeszcze więcej ludzi o nas usłyszało.
Choć, z drugiej strony, mam też nadzieję, że etap odpoczynku kiedyś nadejdzie. Nie ma w tym przecież nic złego [śmiech].
Niedługo, zamiast odpoczynku, premiera wspomnianej już sztuki o porno: “Believe me, there will be no porn. The Musical”. Skąd taki temat?
Chciałem zrobić spektakl musicalowy na temat, który będzie elektryzujący. Od jakiegoś czasu myślałem o tym, że w przestrzeni publicznej coraz więcej opowiadamy o seksie, o edukacji seksualnej, ale temat pornografii, którą wedle różnych badań ogląda ponad połowa dorosłych ludzi, jest mało eksponowany.
W związku z tym stwierdziłem, że warto by przekuć ten balonik i pogadać o tym, dlaczego my właściwie to porno oglądamy, jak na nie reagować, co z nim zrobić; zastanowić się, z czego wynika fakt, że porno nas paraliżuje na różnych poziomach?
Podczas pracy nad spektaklem konsultowaliśmy się z seksuologami, z Sexedem. I wychodzi na to, że spora część z nas nie wie, jak gadać o pornografii z dziećmi, a nawet jak rozmawiać o niej w związku.
Może więc dzięki tej sztuce będziemy odważniej mówić o pornografii, seksie, masturbacji… Mam wrażenie, że często brakuje nam do tego odpowiedniego języka. Nie jesteśmy nauczeni otwartego dialogu, więc ten spektakl ma za zadanie oswoić temat - nie robić wielkiego halo wokół, raczej pomóc go znormalizować.
Czy to jest spektakl polityczny? Jesteście teatrem zaangażowanym politycznie?
W naszych spektaklach opowiadamy sporo o przyszłości, mniej o teraźniejszości. Wcześniejsza premiera, “Po(*) łączność”, była mocno abstrakcyjna: opowiadała o czasach 100 lat do przodu. Teraz, w “Porn” mówimy o tym, do czego może doprowadzić obecny konflikt polityczny - wybiegamy w przyszłość, aby powiedzieć o konsekwencjach naszych obecnych działań.
Partia, która przejmuje władzę w spektaklu, to partia, której jeszcze w Polsce nie ma. I ona sama w sobie nie jest złą partią. Zastanawiamy się raczej, czy to z nami, ze społeczeństwem jest wszystko w porządku. Może w nas, nie w politykach, jest coś nie tak? Może powinniśmy poszukać refleksji w nas samych?
Oczywiście, w spektaklu można znaleźć nawiązania do doraźnej polityki. Ale my, na tyle, na ile potrafimy, staramy się być nieokreśleni politycznie - mimo że każdy z nas ma bardzo jasno określone poglądy. I bardzo cenimy to, gdy w tetrze pozwala się widzom samodzielnie myśleć, a nie narzucać im coś ex cathedra.
Czy w przypadku “Porn” ta nienarzucona refleksja będzie miała raczej charakter pozytywny? Czy raczej skłoni nas do myślenia, że dobrze to już było?
Nasze spektakle są komediowe i niosą pozytywny przekaz. Skłaniają raczej do śmiechu niż do łez czy smutku. Zakończenie to zawsze indywidualna refleksja, ale zależy nam na tym, żeby ludzie opuścili nas w dobrym humorze.
Temat, który podejmujemy, jest trudny, ale nie beznadziejny. Wszystko jest przecież w naszych rękach, bo przyszłość, o której opowiadamy, jeszcze się przecież nie wydarzyła, można do tego czasu jeszcze bardzo dużo zrobić.