Recep Tayyip Erdoğan nigdy nie krył, że marzy, aby w historii zapisać się tak samo, jak legendarny Mustafa Kemal Atatürk. Po 20 latach u władzy spełnienie tego marzenia zdaje się być coraz bardziej nierealne. Podobiznę Atatürka chce mieć zawieszoną w domu (i wszędzie, gdzie to tylko możliwe) każdy Turek, z Erdoğanem połowa narodu nie chce mieć już nic wspólnego. Choć urzędujący prezydent z sukcesami zmodernizował kraj, Turcy mogą oddać władzę reprezentującemu liberalną opozycję Kemalowi Kılıçdaroğlu. Pojechaliśmy do jednego z bastionów socjaldemokraty, aby tureckim wyborom przyjrzeć się z bliska.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
O godz. 8:00 (7:00 czasu polskiego) Turcy ruszyli do lokali wyborczych, aby oddać głosy w połączonych wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Po dokonanej w 2017 roku zmianie ustroju na prezydencki i likwidacji stanowiska premiera, rozstrzygnięcia w sprawie obsady Wielkiego Zgromadzenia Narodowego Turcji są jednak drugorzędne. Wszyscy interesują się tylko rywalizacją między trzema kandydatami walczącymi o prezydenturę.
Z ostatniego sondażu pracowni ORC wynikało, że wybory mogą zostać rozstrzygnięte w jednej turze. 51,7 proc. respondentów zadeklarowało oddanie głosu na Kemala Kılıçdaroğlu, 44,2 proc. poparło Recepa Tayyipa Erdoğana, 2,8 proc. Sinana Oğana, a wynik rzędu 1,3 proc. zanotował Muharrem İnce. Ten ostatni w czwartek 11 maja zrezygnował jednak z kandydowania w atmosferze skandalu, ale o tym później…
Firma badawcza KONDA wskazuje, że walka o władzę w pełni rozstrzygnie się dopiero w drugiej turze zaplanowanej na 28 maja, ale potwierdza istotną przewagę Kılıçdaroğlu nad Erdoğanem. Wspierany przez opozycyjną koalicję socjaldemokrata z formacji CHP otrzymał 49,3 proc. głosów, a urzędującego prezydenta i lidera rządzącej nieprzerwanie od dwóch dekad AKP wskazało 43,7 proc. badanych. Głosowanie na nacjonalistę Oğana zapowiedziało 4,8 proc. uczestników sondażu KONDA, a 2,2 proc. opowiedziało się za İnce.
"Człowiek z cebulą" kontra twardoręki modernizator
Dlaczego era Erdoğana może dobiec końca? Wspomniany plan dogonienia wielkiego Atatürka obecnemu prezydentowi (a wcześniej premierowi w latach 2003-2014) w kilku aspektach bez wątpienia się powiódł. Dawno żaden turecki przywódca tak nie zmodernizował kraju, jak szef konserwatywnej AKP. Jeśli chodzi o infrastrukturę i technologiczne zaawansowanie przemysłu, Turcjaw niczym nie odstaje od Unii Europejskiej, do której zresztą na początku rządów Erdoğana aspirowała.
Turcy dorobili się niedawno pierwszego lotniskowca - TCG Anadolu, z którego startować będą słynne już drony Bayraktar w najnowszej wersji TB3. Znacząco skrócił się czas podróży z Ankary do Sivas w centralnej Turcji, gdyż otwarta została nowa linia kolei dużych prędkości. Więcej energii do zasilenia takich inwestycji Turcja będzie miała natomiast z pierwszej w kraju elektrowni jądrowej Akkuyu. Wisienką na kampanijnym torcie był pokaz rodzimej produkcji myśliwca piątej generacji KAAN, w którym prezydent prezentował się niczym Tom Cruise w "Top Gun".
Gdyby jednak potwierdziło się, że Recep Tayyip Erdoğan pożegna się z władzą, w historii Turcji zapisałby się też jako ten, który podzielił naród, jak nikt wcześniej. Choć pękniecie między Turkami to nie tylko jego wina. Od wielu lat obserwujemy tu podobne zjawisko, co w Polsce, w której "widać zabory", we Włoszech, gdzie "faszyści z północy" ścierają się z "brudnym południem", czy nawet w Niemczech, które wciąż dzieli mentalny mur.
Połowa Turcji (głównie wschodnia i ta daleka od wielkich aglomeracji) chciałaby, żeby było tak, jak było, a dobrobyt i postęp infrastrukturalny chętnie połączyłaby z ukonstytuowaniem konserwatywnych reguł o podłożu religijnym.
Druga strona – wielkie miasta ze Stambułem i Izmirem na czele – chce progresu objawiającego się nie tylko w nowych drogach, szkołach, szpitalach, bezpiecznych ulicach czy sprawnej komunikacji. Oni chcą być częścią Zachodu. Czyli wypełniać dalej testament Mustafy Kemala Atatürka, który w latach dwudziestych XX wieku nie bez powodu zarządził językowo-administracyjno-religijną rewolucję, żegnając Turcję z wpływami arabskimi i witając z Europą – właściwie od razu w roli jednego z rozgrywających.
I tu znowu trzeba oddać prezydentowi Erdoğanowi, że Turcja pod jego rządami też potrafi rozgrywać. O tym, że rząd w Ankarze wie, jak wykorzystywać strategiczne położenie kraju, potrafi zrobić użytek z wielkiej i nowoczesnej armii, która jest czwartą siłą NATO i dyplomatycznych możliwości z tego wszystkiego wynikających, przekonaliśmy się po wybuchu wojny w Ukrainie. Udało się wynegocjować porozumienie zbożowe między Rosją a Ukrainą i powstrzymać Putina przed wprowadzeniem większej liczby okrętów na Morze Czarne.
Jednak już wkrótce na fotelu prezydenckim może zasiąść "Człowiek z cebulą". Ten przydomek Kemal Kılcıdaroğlu zyskał, gdy 9 kwietnia opublikował w mediach społecznościowych krótkie nagranie, którym celnie uderzył w aktualnie najczulszy punkt wszystkich Turków.
Do drożyzny są oni już przyzwyczajeni od lat – do drogiego mięsa, usług czy rachunków za media, ale kiedy do rekordowego poziomu wystrzeliły ceny cebuli, sympatie do aktualnej władzy zaczęli tracić nawet zatwardziali konserwatyści. – Dziś ta cebula kosztuje 30 lir, ale jeśli Erdoğan pozostanie u władzy, jej cena wzrośnie do 100 lir – przekonywał kemalista.
Stawką testament Atatürka, ale najważniejsza jest kwestia inflacji
Określenie "kemalista" nie pochodzi akurat od imienia Kılcıdaroğl, a oznacza zwolennika socjaldemokratyczno-laickiej polityki, której ojcem był w wspomniany Mustafa Kemal Atatürk.
– Jednak identyczne imię naszego kandydata to symbol, to nadzieja. Wielki Kemal Atatürk założył naszą partię w 1923 roku, wprowadził nas do Europy i dał siłę, a Kemal Kılcıdaroğlu przywróci kemalistowskie wartości, które przez dekady niszczono – mówi z entuzjazmem Ekrem, młody działacz CHP pochodzący spod Izmiru.
Pierwszy raz od kiedy rządzi prezydent Erdoğan, dyskusja o wartościach jednak schodzi na drugi plan w kampanii wyborczej. Najważniejszym tematem od początku do samego końca pozostała drastycznie malejąca wartość pieniądza. Polacy w porównaniu z Turkami nie mają bowiem pojęcia, co to jest inflacja...
W październiku ubiegłego roku nad Bosforem ustanowiono rekord XXI wieku, odnotowując inflację na poziomie 85,5 proc., ale kryzys trwa od jesieni 2018 roku, kiedy ceny zaczęły wariować po raz pierwszy. Na przełomie 2019 i 2020 roku rządowi udało się inflację wyhamować, ale wtedy przyszły pandemia, a następnie wojna. W maju 2023 roku oficjalne dane mówią o poziomie 43,7 proc.
Wzrost cen jest zatem wciąż bardzo bolesny. Poza tym mowa o wartości uśrednionej. O ile w pewnych sektorach drożyna odpuszcza, to – jak w przypadku cebuli i innych produktów spożywczych – akurat wzrasta.
– Ludzie w dużych miastach i kurortach turystycznych jakoś sobie radzą, jedni ciągną kilka etatów lub biznesów na raz, inni podwyższają ceny, czasem ratuje nas korzystny kurs walut, którymi płacą turyści – tłumaczy Ekrem. – Sytuacja na prowincji robi się natomiast bardzo poważna. Życzeniowe myślenie prezydenta, że te regiony są "samowystarczalne" nie działa – dodaje.
Nawet niechętni dotąd lewicy i liberałom Turcy są skłonni oddać władzę Kemalowi Kılcıdaroğlu – wykształconemu ekonomiście i wieloletniemu urzędnikowi w Ministerstwie Finansów między innymi ze względu na wspominane przez mojego rozmówcę waluty. Na tureckich banknotach widnieje wizerunek ukochanego Atatürka, ale od drobnych handlarzy po szefów wielkich korporacji wolą tutaj rozliczać się w euro lub dolarze.
Tymczasem Erdoğan zarządził "walkę z dolaryzacją tureckiej gospodarki" i wprowadził szereg utrudnień w obracaniu walutami. Dodatkowo politykę banku centralnego, którego niezależność - delikatnie mówiąc - jest podważana, podlano ideologicznym sosem. Utrzymywanie niskich stóp procentowych prezydent uzasadnił faktem, iż dobry muzułmanin nie może wspierać lichwy, a nią byłoby majstrowanie przy oprocentowaniu.
W leżącym niedaleko Izmiru popularnym także wśród Polaków kurorcie Kuşadası wiedzą, że na takiej polityce finansowej wiele tracą - 58-letni taksówkarz Hakan bazę oszczędności przed laty wypracowanych na ciężkiej pracy w Niemczech, a 30-letni Sinan szanse na dobrą przyszłość dla siebie i dzieci.
– Na przełomie wieków w Niemczech pracowałem kilka lat ponad siły. Z budowy do magazynu, czasem jeszcze jakaś drobna robota w ciągu. Do ojczyzny wróciłem w 2004 roku, niedługo po pierwszym zwycięstwie Erdoğana. Naprawdę wierzyłem, że on nas zaprowadzi na Zachód – wyznaje Hakan.
I przypomina, że te dwadzieścia lat temu Reccep Teyyip Erdoğan oraz jego AKP bybyli przedstawiani jako proeuropejscy liberałowie. – Gdy AKP powstało, to opublikowali taki manifest, że wolny rynek i wejście Turcji do Unii Europejskiej są podstawowymi celami – mówi turecki taksówkarz.
Co więc poszło nie tak, skoro dziś ekipa Erdoğana ma renomę jeszcze gorszą niż polski PiS i węgierski Fidesz, a marzenia o UE zastąpiło zbliżenie z Rosją? Kurs się kończy, a Hakan robi się mniej rozmowny w tej kwestii. Na pożegnanie pytam więc, czy myśli o powrocie na zachodni brzeg Odry. – Na razie co zarobię, to wydaję, ale może Kılcıdaroğlu uda się coś zmienić. To moja nadzieja. Na przenosiny jestem za stary – stwierdza.
"Głosuję dla swojej córki"
O ile w tonie Hakana czuć głównie rozgoryczenie, to w Sinanie buzuje optymizm. – Turcja w niedzielę się zmieni. Sondaże pokazuję to jasno, a jeśli są trochę niedokładne, to najpóźniej zmiana nastąpi za dwa tygodnie w drugiej turze wyborów prezydenckich – przekonuje współwłaściciel rodzinnej kafejki w centrum.
– Na pewno nie zmieni się jednak szaleństwo w tureckiej polityce, bo partie współtworzące Sojusz Narodowy (opozycyjna koalicja na czele, której stoi Kılcıdaroğlu - red.) to też mieszanka wybuchowa. Niektórzy mają sprzeczne wobec siebie programy – zaznacza mój rozmówca.
– Nie ma jednak co czekać na idealnych polityków, trzeba przerwać monopolizację państwa przez AKP – kontynuuje. Sinan żali się, że z każdym rokiem coraz trudniej robić w Turcji nawet mały biznes bez przychylności lub znajomości w partii rządzącej. – A Wybrzeże Egejskie nie jest pełne ich wyborców, więc od razu jesteśmy w gorszej pozycji startowej – ocenia.
30-latek w sprawie wyników wyborów liczy na nieco młodszych od niego wyborców. W mediach często pojawiło się ostatnio hasło "Pokolenie Erdoğana", którym określane jest prawie 10 proc. z uprawnionych w tym roku do głosowania obywateli Turcji, którzy są poniżej 20. roku życia. To ludzie urodzeni już po przejęciu władzy przez AKP i nie pamiętają innego przywódcy niż Reccep Tayyip Erdoğan.
– To głupie hasło, nie ma żadnego "Pokolenia Erdoğana", on nie dał rady takiego wychować. Na wschodzie 20-latkowie mogli być w niego zapatrzeni dopóki nie zobaczyli bezsilności po trzęsieniu ziemi, ale w Stambule czy Izmirze młodzi chcą wolności. Dziewczyny nie chcą bać się, że ktoś całkiem podrze testament Atatürka i laickie państwo zastąpi islamski radykalizm rodem z programu partii HÜDA. To marginalny gracz, którego prezydent wziął do swojej koalicji, licząc na głosy części Kurdów, ale czasem mam obawy, że on osobiście ma poglądy do nich zbliżone – mówi Sinan.
– Na Kemala Kılcıdaroğlu głosuję nie tylko ze względu na to, że nasza rodzina to kemaliści i tradycyjnie popieramy CHP, ale po prostu dla mojej 3-letniej córki – stwierdza, wymownie przypominając, że przed rokiem Turcja przestała być stroną Konwencja Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, która jest nazywana... "Konwencją stambulską", gdyż prace nad nią Rada Europy w 2011 roku zakończyła na szczycie w Stambule.
– Czujesz, jakie to głupie już tylko w tym kontekście? – pointuje.
Jeśli chodzi o arenę międzynarodową Kemal Kılcıdaroğlu proponuje nie tylko ponowną ratyfikację wspominanej konwencji, ale także – co interesujące z polskiej perspektywy – "przesunięcie akcentów" w stosunkach z Rosją.
Nigdy nie bazowały one na prawdziwej przyjaźni Turków i Rosjan, tylko pragmatycznych interesach. Obecny prezydent Turcji nazywany jest na Zachodzie "przyjacielem Putina", ale zawsze szerzej uśmiechał się na europejskich i amerykańskich salonach. Rosyjski dyktator jako główny partner został Erdoğanowi po prostu po tym, gdy zachodni przywódcy odwrócili się od niego ze względu na brutalne obejście się z uczestnikami puczu z 2016 roku - po tamtych wydarzeniach de facto skończyły sie wolnośc prasy i niezależne sądownictwo w Turcji.
Jednak po wybuchu wojny w Ukrainie rząd w Ankarze stanął po stronie NATO-wskich sojuszników. Reccep Tayyip Erdoğan zrobił wszystko, aby znów pokazać się w przyjacielskich uściskach z Joe Bidenem, Olafem Scholzem i Emmanuelem Macronem, ale... oficjalnie do Putina wciąż zwraca się niczym do dobrego znajomego.
"Łapy precz od naszego państwa", czyli Kılcıdaroğlu i Rosja
Jak język Ankary wobec Moskwy może zmienić się, jeśli wygra Kemal Kılcıdaroğlu? Próbkę tego dostaliśmy w ostatnich dniach kampanii wyborczej, gdy nagle wycofał się Muharrem İnce. Był to drugi z liberalnych kandydatów opozycyjnych, którego oskarżano o sabotowanie kandydatury Kılcıdaroğlu, gdyż jego elektorat wielkości 2-4 proc. to mniej więcej tyle, ile według sondaży liderowi CHP brakuje do wygranej już w pierwszej turze.
İnce zrezygnował jednak dopiero, gdy dopadły go "problemy zdrowotne", które następnego dnia okazały się być... sekstaśmą. Choć taka sytuacja powinna premiować Kılcıdaroğlu, a nie Erdoğana, turecka opozycja miała zdobyć dowody na to, iż bulwersujące nagranie jest preparowane przez Rosjan, którzy w ten sposób mieli zawalczyć o utrzymanie status quo.
"Drodzy rosyjscy przyjaciele, to wy stoicie za tymi montażami, filmami deep fake, które opublikowano wczoraj. Jeśli chcecie naszej przyjaźni po niedzielnych wyborach, łapy precz od naszego państwa. My nadal opowiadamy się za współpracą i przyjaźnią" – odpowiedział im Kılcıdaroğlu na Twitterze.