Maciek nie ma jeszcze czterech lat, a leciał samolotem ponad 30 razy. Kalina, jego młodsza siostra pierwsze wakacje na Dominikanie spędziła mając ledwie trzy miesiące. Teraz oboje wyjechali z rodzicami na pół roku do Stanów. Ola i Paweł Wysoccy udowadniają, że dzieci nie przeszkadzają realizować marzeń. Nawet pomimo rewolucji, huraganów i tego, że ich wyjazd jest gwarancją załamania pogody.
"A może by tak wszystko rzucić w cholerę i wyjechać…" – zdanie, które pracownicy korporacji wypowiadają po kilka razy w tygodniu dało początek niezwykłej podróży: na cztery głowy, osiem stóp, jedną przyczepę i pół roku. Ola i Paweł, a także dwójka ich dzieci – Kalina i Maciek wyruszyli właśnie w drogę przez Stany Zjednoczone. Ich wyprawa to nie tylko wymarzone rodzinne wakacje. To także dowód na to, że dzieci nie tylko nie przeszkadzają realizować marzeń, ale często wręcz pomagają je spełniać.
Z Libii do Polski
Z Olą umawiam się na rozmowę przez internet. Kiedy w Polsce temperatura oscyluje wokół zera, więc w redakcji siedzę okutana w ciepłą bluzę z kapturem, ona i jej rodzina w porannym słońcu jedzą śniadanie. Podróż zaczęli od Florydy, bo "w styczniu tylko tam jest ciepło".
Choć Wysoccy wylądowali w USA ledwie kilka dni temu, podróż zaczęła się jednak dużo wcześniej. Dwa lata temu, kiedy Paweł i Ola pracowali na kontrakcie w Libii. On zajmował się administracją, ona przetargami. Po dziewięciu miesiącach sytuacja w Libii zaczęła się zaostrzać, Ola przekonuje, że nie śledzili, co dzieje się w Polsce, ale zaczęli orientować się we wszystkich ruchach wojsk Kaddafiego i amerykańskich bombardowaniach. Wysockim udało się wyjechać w przeddzień rewolucji. W Libii został jednak cały ich dobytek. Przez rok nie wiedzieli, czy uda się odzyskać cokolwiek.
– Mieliśmy znajomych, którzy otarli się o śmierć, większość z ludzi, których tam
znaliśmy, straciła kogoś w walkach. Może to zabrzmi trochę szumnie,
ale ta świadomość, jakie wszystko jest ulotne i jak wszystko można
stracić w jednej chwili, też nam dodała odwagi w podejmowaniu decyzji o
rzuceniu wszystkiego. Jeszcze cztery lata temu byłam wielką fanką etatu,
najlepiej w korporacji i w życiu bym nie uwierzyła, że z dwójką dzieci rzucę robotę i pojadę w świat – pisze Ola i dodaje, że wydarzenia, jakich była świadkiem pomogły jej zrozumieć, że ludzie często pracują przez lata i odkładają pieniądze na realizację swoich marzeń, ale później brakuje im odwagi, by je spełniać. – Też mamy obawy. Ale uznaliśmy, że jak nie teraz, to kiedy?
W ciąży w Gwatemali
Ola i Paweł nie wyjechali jednak zupełnie bez doświadczenia. Cztery lata temu wybrali się w podróż do Gwatemali. Jakiś czas po tym, jak kupili bilety, Ola zrobiła test ciążowy. – Przeszło mi przez myśl: "co teraz?". Ale lekarka mnie prowadząca powiedziała, że jak ciąża ma się utrzymać, to się utrzyma. Przygotowała listę zakazów i nakazów, a ja sprawdziłam szpitale w okolicy – wspomina Ola.
Kiedy Maciek miał cztery miesiące, Wysoccy wybrali się w podróż do Izraela. Ola uważa, że zachowywali się ostrożnie – wyjazd był do znajomych, na miejscu pożyczyli od nich samochód. Później jeździli też na Maltę i na krótki urlop do Włoch. 12-letnim samochodem.
Podróżnicze szczęście jednak ich nie opuszczało. Jakiś czas po wyprawie do Gwatemali Wysoccy znaleźli super promocję na bilety na Dominikanę. – I znowu trzy dni później test ciążowy... Chcieliśmy przełożyć bilety na później ale się nie dało. Kalina miała dopiero 3 miesiące, ale w końcu polecieliśmy i nie żałujemy – pisze Ola.
To zresztą część podróżniczej strategii Oli i Pawła – lecieć tam, gdzie tanie bilety pozwolą i solidnie sprawdzać miejscowe promocje i oferty. – Jeśli dobrze poszukać, to wychodzi taniej niż wakacje nad Bałtykiem. Kiedyś udało nam się wynająć samochód na Gran Canarii, kosztował za 10 euro na trzy dni. Wystarczył kupon na Grouponie.
Samolotem 30 razy
Dzieciaki mają już większe doświadczenie podróżnicze niż niejeden dorosły. Jak policzyli Ola i Paweł, Maciek leciał już samolotem ponad 30 razy. Wysoccy nie ukrywają, że podróżowanie na "osiem stóp" powoduje wiele trudności: trzeba wziąć więcej bagażu, lepiej przygotować się logistycznie. Nie można pozwolić sobie ani na połączenie z kilkoma przesiadkami, ani pojechać jednego dnia "jak najdalej się da", bo dzieciaki nie wysiedzą w samochodzie. – Poza tym z dziećmi spędza się 24 na dobę, co ma swoje plusy i minusy, w domu czasem zatrudnimy babcię i możemy odpocząć a tu nie ma przebacz – żartuje Ola.
Jak przyznaje, wierzy jednak, że trud się opłaca. Raz, że pokazywanie świata dzieciom sprawia im po prostu frajdę. Dwa, że bez nich nie dotarli by w wiele miejsc – nie nakarmiliby żyrafy, nie pojechali do motylarium. A do tego lokalni mieszkańcy zupełnie inaczej traktują rodziców z dziećmi. Jak przyznają Wysoccy, maluchy dostają wiele drobnych prezentów, a rodzice mogą liczyć też na to, że ktoś się nimi zajmie. Tak, jak w lokalnych knajpkach na Dominikanie.
– Wczoraj na przykład Maciek zaprzyjaźnił się z panem z kempingu, który pokazywał nam nasze miejsce. Wsiadł z nim do wózka golfowego i pojechał, a po powrocie powiedział 'thank you' i 'bye, bye' – relacjonuje Ola.
500 razy "dlaczego?"
Choć Ola i Paweł przyznają, że czasem są w podróżach momenty bardzo trudne ("po pięćsetnym pytaniu 'dlaczego?' zadanym przez Maćka, zwłaszcza jak już jesteśmy zmęczeni, jest późno i właśnie pomyliliśmy zjazd z autostrady"). – Nie będziemy nikomu wmawiać, że to jedna wielka sielanka, ale zdecydowanie warto. Zwłaszcza jak widzimy, jak dzieci się dobrze bawią, jak Maciek uczy się najróżniejszych rzeczy nie wiadomo kiedy, no i jednocześnie my robimy to co lubimy – pisze Ola i dodaje, że w podróżowaniu z dziećmi kluczowe jest dla nich to, że wybierają trasę dla siebie z uwzględnieniem dzieci, a nie dla samych maluchów.
Ola i Paweł z podróży wracają w połowie lipca. To jedyny termin, który ich ogranicza. Do tej pory zamierzają po prostu jechać na północ. Co potem? Ola przekonuje, że chwilowo nie ma ochoty na powrót na etat, bo dopiero podróże uświadomiły jej, jak niewiele czasu spędza na co dzień z dziećmi i jak mało robi dla siebie. – W Warszawie odstawialiśmy Maćka rano do przedszkola, szliśmy do pracy, odbieraliśmy go o 17.30, w domu byliśmy o 18 a o 20 kładliśmy syna spać. W tym czasie trzeba go było jeszcze nakarmić, umyć i przeczytać bajkę. Czyli faktycznie tzw. "quality time", jak to nazywają Amerykanie, spędzaliśmy może z godzinę – wspomina.
Po powrocie zamierzają więc otworzyć własny biznes. Jaki? Wysoccy dają sobie pół roku na znalezienie pomysłu. Póki co jednak udają się na północ USA.