Fot. Unspalsh.copm / The New York Public Library
Reklama.

“Stacja” Jakuba Szamałka to thriller, którego akcja dzieje się, między innymi, na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (International Space Station, ISS). To prawdziwa instytucja – opisywany przez Szamałka obiekt być może właśnie w tym momencie śmignął ponad waszymi głowami. Nie macie jednak szans go dostrzec – ISS utrzymuje odległość od Ziemi na poziomie mniej więcej 420 km. 

W tym momencie orbitę okołoziemską jako tymczasowe miejsce zamieszkania może wpisać dokładnie dziesięcioro Ziemian. Zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda ich codzienne życie? Jak śpią? Czy często się myją? Czy uprawiają seks? A także: jak wyglądałaby ich rzeczywistość, gdyby stali się mimowolnymi uczestnikami kryminalnej intrygi? 

Odkąd Lucy Poplasky wróciła z ostatniej misji NASA, myślała tylko o tym, aby znów znaleźć się na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Nareszcie jej się to udaje. Jako dowódczyni ekspedycji mierzy się jednak nie tylko z dyplomatycznymi napięciami między USA a Rosją, ale i tajemniczą awarią, która zagraża życiu załogi. Sześcioro astronautów, upakowanych w klaustrofobicznych kwaterach, musi przezwyciężyć wzajemną nieufność, by zapewnić sobie przetrwanie. Bo czterysta kilometrów od Ziemi nie ma nikogo, kto mógłby przyjść im z pomocą.

"Stacja"

Wydawnictwo W.A.B

Szamałek nie ukrywa, że choć sam w kosmos się nie wybiera, to temat wypraw na orbitę niemiernie go zaintrygował. W rozmowie z naTemat tłumaczy, dlaczego my też nie powinniśmy już traktować tego rodzaju podróży w kategoriach science-fiction. 

logo
Jakub Szamałek Fot. Laura Bielak

Niedługo premiera filmu na podstawie serii pana autorstwa, “Ukryta sieć”. W recenzjach “Stacji” również pojawiły się głosy, że to materiał na film, albo serial. Dobry pomysł? 

Pomysł wspaniały, ale budżet potrzebny na zekranizowanie “Stacji” pewnie byłby znacznie większy, niż “Ukrytej sieci” – ze względu, chociażby, na stan mikrograwitacji czy inne bajery. Ale może ktoś się skusi. Tym bardziej że jest spore zainteresowanie “Stacją” na rynkach międzynarodowych. Nie chcę się chwalić, bo jeszcze nie wysechł tusz, ale zdaje się, że książka będzie czytana też poza granicami Polski. 

Gratulacje. Przejdźmy teraz do kwestii, która zaintryguje wszystkich czytelników, ale nie wszyscy będą mieli śmiałość zapytać. No więc ja zapytam: jak to jest z tym seksem w kosmosie? To była trudna scena do napisania?

To bardzo ciekawy element, zastanawiałem się, jakby to miało wyglądać. I wcale nie jestem jedyną osobą, która zadaje sobie to pytanie. Jest sporo prac na ten temat — bardziej lub mniej fachowych. 

Okazuje się, że te lekcje fizyki, na których w szkole nie uważałem, bo wydawały się nudne i suche, tutaj się przydają. Musiałem więc wytężyć wyobraźnię, przypomnieć sobie różne zasady dynamiki, bo gdy nie dotyczy nas grawitacja, cały ten balet staje się znacznie bardziej skomplikowany. Ale jeśli mamy latać w dalsze miejsca, będziemy musieli również tego się nauczyć.

logo

Astronauci przyznają się do tego typu aktywności? 

Raczej się tym nie chwalą. Można snuć jakieś podejrzenia, bo zdarzało się, że w kosmos latały pary. Do romantycznej relacji przyznawały się jednak dopiero po powrocie. Możemy więc tylko gdybać.

Gimnastyka to jedno, brak prywatności — drugie. Astronauci na stacji kosmicznej są jak szczury laboratoryjne w klatkach — wiecznie pod obserwacją. Świetnie pan to w książce pokazuje. 

Kiedy prowadziłem dokumentację, to była jedna z rzeczy, które mnie zaskoczyły: że ci nasi bohaterowie – kowboje kosmosu –  nie mają zbyt wiele do gadania. Bo to nie jest tak, że pewnego dnia stwierdzają: “O! Dzisiaj to siebie wyjdę na spacer i pospawam jakieś porwane blachy”. Plan tego, co będzie na stacji robione, powstaje lata do przodu. 

W efekcie astronauci ciągle gnają za grafikiem i ciągle są do tyłu z czasem. Aktywności mają rozpisane co do minuty, co chwilę muszą raportować efekty. Ich postępy są śledzone w czasie rzeczywistym. Wszędzie są kamery. Do tego co chwilę trzeba się zdzwaniać z kimś z Ziemi, machać do monitora, bo to dobrze wygląda i pomaga pozyskać sympatię oraz środki na kolejne wyprawy. 

Kiedy z kolei podejmowany jest spacer kosmiczny, astronauci muszą oblepić się bioczujnikami tak, aby na Ziemi można było monitorować pracę ich serca, a co za tym idzie — poziom stresu. I jeśli w tych odczytach pojawi się cokolwiek niewłaściwego, jeśli któryś z poziomów “skoczy” wysoko ponad normę, ta osoba być może następnym razem nie będzie już brana pod uwagę przy kompletowaniu załogi. 

To wszystko trzeba jeszcze podlać sosem bardzo ostrej konkurencji: chętnych, żeby zostać astronautą, a potem, żeby dostać się do załogi, jest bardzo dużo. Podsumowując: to dosyć stresujące środowisko. 

Stresujące i lekko obrzydliwe: astronauci rzadko zmieniają ubrania, myją się raczej pobieżnie. Do tego słabo śpią, bo na stacji ciągle coś buczy…  Ale na filmikach publikowanych przez NASA — wszyscy zawsze uśmiechnięci. 

NASA nie uskutecznia łapanki – ludzie, którzy lecą w kosmos, naprawdę chcą tam lecieć. Są też świadomi, że też muszą robić PR. Loty w kosmos są bardzo drogie, tak naprawdę ciężko je dzisiaj uzasadnić. Trzeba zatem w jakiś sposób przekonać kongresmenów i senatorów, żeby dosypali dolarów. 

Robiąc research do książki, udało mi się jednak dotrzeć do takiego artykułu, w którym psychologowie, opiekujący się astronautami, opisywali wrażenia tychże, ale anonimowo. I z tych wyznań wyłania się już nieco inny obraz. 

Owszem, lot w kosmos to jest to super przygoda, to jest coś, o czym marzyli. Niemniej jednak długie miesiące rejsu, przebywanie w ciasnej przestrzeni z ludźmi, z którymi niekoniecznie się dobrze czują, funkcjonowanie w ciągłej pogoni za planem i życie ze świadomością, że każda minuta przekłada się na ogromne straty, liczone w tysiącach dolarów — wszstko to skutkuje stresem i depresją. Paradoksalnie więc, realizując marzenia milionów, można dotrzeć w bardzo ciemne miejsce. 

Jeśli więc rzeczywiście będziemy latali dalej i śmielej, a wiele na to wskazuje, bo po wyścig kosmiczny znowu nabiera tempa, to poza wyzwaniami technologicznymi będziemy musieli pokonać też te, wynikające z ludzkiej natury. Pytanie, jak sprawić, żeby zwierzę, które ewoluowało na słonecznych sawannach Afryki było w stanie wytrzymać w tak klaustrofobicznych przestrzeniach przez miesiące czy nawet lata? Może się okazać, że to właśnie będzie ten trudniejszy element do opracowania. 

Czy podczas researchu do książki wpadł pan na jakieś tropy jak te psychologiczne bariery można obejść? Jakieś blokery smutku i tęsknoty?

Na takie tropy nie trafiłem, chociaż kto wie — były już podobne inicjatywy w wojsku amerykańskim, kiedy próbowano różnymi substancjami żołnierzy kontrolować. Dzisiaj dużo uwagi poświęca się temu, aby dać astronautom czas na odpoczynek i na rozrywkę. 

Bardzo ważne jest też jedzenie. Podczas pierwszych lotów kapsułowych podejście obsługi naziemnej było takie, że jedzenie dla astronautów ma być bardzo pożywne zajmować mało miejsca i mieć długą datę ważności. I tak przez jakiś czas ludzie strasznie narzekali na sok pomarańczowy w proszku, zaprawiony witaminami i żelazem. Smakował jak rozpuszczona podkowa. Lekarze mówili: pijcie, bo w stanie mikrograwitacji kości się wam rozwalą. A oni, że tego się nie da pić i będą pić wodę. 

Dzisiaj natomiast jest taka tradycja, że w każdej kapsule z dostawą z Ziemi są świeże owoce. To bardzo denerwuje niektórych członków ekipy naziemnej, bo owoce nie dość, że zajmują dużo miejsca, to jeszcze jak któryś pęknie, to wszystko zamoczy. Bez sensu. Przecież można im dać po gumie mamba i byłby spokój. 

Okazuje się jednak, że dla zdrowia psychicznego astronautów, to zjedzenie świeżego jabłka czy pomarańczki ma tak duże znaczenie, że poświęca się cenne, w tym przypadku jak złoto, kilogramy ładunku. Więc kto wie, może na Marsa polecimy z ogromną lodówką?

Kosmicznych ciekawostek jest w pana książce pełno, sporo jest też technikaliów, które jednak tłumaczy pan językiem zrozumiałym dla laika. Biorąc pod uwagę, że nie jest pan astrofizykiem, oddzielenie informacji potrzebnych od niepotrzebnych jest chyba trudne?

Jak mawiają Amerykanie: “To nie było moje pierwsze rodeo”. Temat technologii był też bardzo ważny w mojej trylogii “Ukryta sieć”. I już tam musiałem zadać sobie pytania co jest istotne, a co nie. 

Nie ukrywam, to jest trudne, bo muszę wymyślić jak pisać o czymś skomplikowanym tak, aby nie zanudzić czytelnika. Myślę jednak, że to bardzo ważne, bo żyjemy w czasach, w których technologia rozwija się bardzo szybko i wchodzi w nasze życie bardzo głęboko. Wydaje mi się, że rolą sztuki – również literatury gatunkowej, którą uprawiam – jest przedstawianie rzeczywistości z tej nowej perspektywy, danie czytelnikom okazji do zrozumienia czy przemyślenia czegoś, co normalnie się w ich życiu nie pojawia. 

Wiele książek czy filmów od technologii ucieka, bo temat wydaje się trudny do wytłumaczenia czy pokazania na ekranie. W efekcie inżynier albo haker to jest z reguły taki czarodziej, który robi hokus-pokus, rzeczy się dzieją, a my musimy zaakceptować, że akcja toczy się dalej. 

Czytelnicy mają może mniejsze zainteresowanie suchymi analizami, ale lubią słuchać historii, opowieści. To jest coś, co nas wciąga, co instynktownie nas porywa. To jest więc również język, którym można opowiadać o ważnych sprawach. Dlatego nie unikam tematu technologii w swoich książkach i uważam, że trzeba się z nim brać za rogi. 

Nowe technologie, tak samo jak podbój kosmosu, mają swoich fanów, żeby nie powiedzieć fanatyków, którzy chętnie wytkną każdą nieścisłość w danej opowieści. Myśli pan o nich pisząc swoje książki?

Zawsze drżę na myśl o tym, że przyjdzie jakiś fachowiec i mnie wyśmieje. Oczywiście, zasłaniam się argumentem, że sam nie jestem ekspertem, tylko pisarzem, który lubi się mądrzyć. Jakieś błędy zawsze się wkradną, to jest nieuniknione. 

Pamiętam jedną sytuację, związaną z trzecim tomem “Ukrytej sieci”, w której ważną rolę odgrywa analityk malware’u. Spotkałem kiedyś mężczyznę, który pracował w tym fachu i przeczytał moją książkę. Powiedział mi: “Wiesz, fajnie się to czytało, ale popełniłeś jeden, zaskakujący dla mnie błąd”. Ja wtedy sobie usiadłem i pokornie czekałem, żeby usłyszeć, co takiego okropnego zmyśliłem. A on mówi: “Wiesz, że 16-przerzutkowe rowery nie istnieją?”. 

Okazało się, że ten mężczyzna, poza swoim wyuczonym fachem, jest też pasjonatem rowerów. I rzeczywiście jest w książce taka scena, w której pojawiają się rowery. Trochę uśpiłem wtedy czujność, bo nie pisałem o komputerach i faktycznie te przerzutki mi się pomyliły.

logo
Fot. Unsplash.com / NASA

Odwróćmy role: jaka jest pana ulubiona wpadka w filmach czy książkach o kosmosie?

Może to nie jest błąd, raczej świadoma decyzja, ale we wszystkich tych filmach, gdzie statki latają w kosmosie, to w momencie kosmicznych bitew, strzelanin, słyszymy wybuchy i świst laserów. Tymczasem, to co jest tak dziwne i niepokojące dla człowieka to to, że w próżni panuje cisza. Możliwość słyszenia dźwięków jest w kosmosie rzadki przywilej, co pokazano świetnie w filmie “Gravity”, gdzie zniszczenie stacji dzieje się w całkowitej ciszy. Ta scena robi na mnie zdecydowanie większe wrażenie niż te wszystkie krążowniki, strzelające laserami. 

Jak wyglądał pana research do książki? Podejrzewam, że to długi proces, bo nie wydaje pan książek taśmowo, jak niektórzy pisarze kryminałów. 

Nie lubię się spieszyć z pisaniem. Cały proces, najpierw zbierania i czytania materiałów, a potem pisania zajął mi kilka lat.

A skąd wziął się pomysł na książkę o podboju kosmosu? 

Jako dziecko oczywiście przeżywałem fascynację tym tematem, potem jednak kosmos zszedł na drugi i trzeci plan. Podobnie miała moja córka. Oglądaliśmy więc filmy o kosmosie, czytaliśmy książki. 

W ramach realizowania tej pasji byliśmy nawet w miasteczku kosmicznym pod Tuluzą we Francji. I chyba to ja wszedłem stamtąd pod większym wrażeniem. Jedną z rzeczy, którą tam zobaczyliśmy, była rekonstrukcja stacji kosmicznej MIR, jeden do jednego. Można było do niej wejść. I tak jak nie mam klaustrofobii, tak tam miałem wrażenie, że zaraz mnie te blaszane ściany zgniotą. Było tam niesamowicie ciasno, niewygodnie, z każdej ściany wystawał jakiś guzik, jakaś wajcha, okienka były wielkości spodka od kawy… Pomyślałem sobie, że tkwić tu miesiącami, bez możliwości rozprostowania nóg i rąk, to musi być koszmar. 

Niedługo potem trafiłem na artykuły o konfliktach pomiędzy NASĄ a Roskosmosem — jak się ta współpraca psuje. Potem poszło już z górki: zacząłem zastanawiać się, kto pomoże, jak coś będzie nie tak na orbicie? Przecież stamtąd nie można uciec.

Kontekst geopolityczny na przestrzeni lat nieco się zmienił. Rosjanie znów aktywnie działają na rzecz destabilizacji sytuacji — póki co, na świecie. 

Tak, ta książka ma wiele warstw, jedną z nich jest geopolityka. Międzynarodowa Stacja Kosmiczna jest symbolem naiwnego, ale pięknego optymizmu lat 90., kiedy wydawało się, że historia właśnie się skończyła, wszyscy jesteśmy po tej samej stronie i zgadzamy się, że liberalna demokracja oraz pluralizm polityczny to są jedyne sensowne strategie zarządzania. I mimo że jeszcze parę krajów do tego nie dojrzało, to my się jednak nie będziemy w ten kosmos ścigać, tylko sobie pomagać, bo to przecież dla dobra ludzkości. 

To był piękny sen, za którym tęsknię prawdopodobnie nie tylko ja. “Stacja” jest też o tym: że próba współpracy wschodu z zachodem się nie udała i że Rosjanie z jakichś powodów strzelają sobie w stopę, a przy okazji też do innych. Podanie ręki nie zadziałało, pytanie jak teraz będziemy rozwiązywać problemy. 

logo
Fot. Unsplash.com / NASA

Czy któreś z postaci z książki mają swoje pierwowzory w prawdziwym życiu?

Wszystkie, bo jak ktoś kiedyś stwierdził: każda książka to autobiografia. Postaci mają więc moje elementy, a część wzorowana jest na ludziach, których znam. Nie pracowałem w NASA, ale zetknąłem się z takimi osobami, jak Steve Ayers, którzy realizują cele po trupach i aspekt osobisty ich kompletnie nie interesuje; znam też ludzi, którzy są szalenie ambitni, ciągle prą do przodu, a jak już gdzieś dotrą, to są rozczarowani i od razu chcą iść dalej; na pewno też nam takich, którzy boją się życia i nowych doświadczeń i wolą schować się w swojej bezpiecznej ślimaczej muszli, jak Nate. 

Zależało mi również, żeby dobrze poznać świat astronautów, dowiedzieć się, co ich pociąga i stworzyć tę moją załogę tak, aby była jak najbardziej wiarygodna. Z postaci, o których wiemy, że latały w kosmos i wróciły, chyba najbardziej enigmatyczną i ciekawą postacią jest Neil Armstrong. W sytuacjach stresowych funkcjonował jak robot i niesamowicie dusił w sobie emocje. 

Dla mnie to ciekawe pytanie, czy aby być idealnym astronautą, trzeba zniszczyć swoje życie emocjonalne? To był na pewno jego przypadek: miał za sobą doświadczenia wojny, choroby i śmierci dziecka — emocjonalnie te przeżycia go zgniotły, wydawało się, że stracił zdolność do okazywania uczuć czy emocji. Bardzo jestem ciekaw czy można być emocjonalnie zdrowym człowiekiem i jednocześnie świetnym pilotem lotów w kosmos. 

Czy kwestia emocjonalności pojawiła się gdzieś z tyłu głowy, kiedy zdecydował pan, że to właśnie Lucy zostanie główną bohaterką książki? Niejednokrotnie pisze pan, że z tym równouprawnieniem w kosmosie nie jest różowo.

Kiedy pierwszy raz wysyłano amerykankę, Sally Ride, w kosmos, obsługa naziemna zapakowała jej do kosmetyczki, bodaj, 240 tamponów. Tylko że ten lot był kilkudniowy… Kobietom jest trudniej w wielu dziedzinach i astronautki nie są od tej reguły wyjątkiem. Poddaje je się jeszcze bardziej wnikliwej analizie, ocenie. Wielu tylko czeka, aż się w końcu popłaczą i poproszą pomoc silnego mężczyzny. 

To ciekawy, ale i bolesny temat, bo liczba zdolnych kobiet, musiały zrezygnować ze swoich marzeń nie ze względów obiektywnych, ale dlatego, że ktoś uznał a priori, że tak ma być, jest ogromna. Dlatego też na bohaterkę wybrałem kobietę, która jest świadoma panujących uprzedzeń, wie, że musi sobie z nimi radzić i sobie radzi. Ale nie tak, że wszystko spływa po niej jak po kaczce — to swoje konsekwencje. 

W aplikacji Empik Go jest już dostępna “Stacja” w formie słuchowiska. Jak się panu podoba?

Bardzo mi się podoba. Cieszę się, że zostało zrealizowane z takim przytupem, zdecydowanie dodaje nowego wymiaru książce i sprawia, że historia jeszcze bardziej wciąga, pozwala przeżyć prawdziwą przygodę. 

Czy podczas pisania wyobraża pan sobie głosy swoich postaci? 

Nie, ja w ogóle nie myślę ani o głosach, ani o twarzach. Kiedy piszę, operuję tylko na poziomie słowa. Dlatego miło się ze mną współpracuje przy adaptacjach, bo ja nie mam co do nich żadnych oczekiwań i nie robię problemów. 

Pytam o casting, bo dobór głosów jest bardzo udany (w rolach głównych m.in. Agnieszka Żulewska, Marcin Bosak, Mirosław Zbrojewicz). 

Czytałem niedawno wywiad z Kubą Żulczykiem, którego pytano o to, jak zapatruje się na decyzje castingowe ekranizacji jego powieści. Powiedział wtedy, że bycie reżyserem castingu to jest zawód i ogromny talent. Nie chodzi w nim przecież o to, żeby dopasować książkowego bruneta do aktora o tym samym kolorze włosów, tylko żeby znaleźć aktora, który ma rys, pozwalający wcielić się w daną postać. Do tego trzeba mieć nosa, trzeba się na tym znać. Autorzy się nie znają, więc niech się nie wtrącają. I ja się z tym całkowicie zgadzam

Dokąd zaprowadzi nas pan w następnej książce? 

Szczerze, to wybieram się do Francji, bo tam wychodzi właśnie “Ukryta sieć”. Na razie więc na tej działalności się skupiam: promocji “Stacji” w Polsce i “Ukrytej sieci we Francji”. 

Superprodukcja "Stacja" dostępna jest wyłącznie w aplikacji Empik Go.