Rozmawiamy z Magdaleną Parys, autorką książki "Biała Rika. Żeliwne ptaki", bestsellerowej książki, która w lipcu 2023 roku doczekała się nowego, uzupełnionego wydania.
Rozmawiamy z Magdaleną Parys, autorką książki "Biała Rika. Żeliwne ptaki", bestsellerowej książki, która w lipcu 2023 roku doczekała się nowego, uzupełnionego wydania.
Reklama.

"Rodzinne sekrety nie dają spokoju dorastającej Dagmarze. Skąd wziął się ten dziwny akcent w mowie jej babci? Dlaczego co roku staruszka odwiedza pewien kościół? Czy naprawdę nigdy nie spotkała się z siostrą bliźniaczką, choć ta ciągle przysyła jej paczki? Dziewczyna wie, że nie wykradnie babce wszystkich tajemnic. Ale kiedy powoli zaczyna odkrywać przeszłość, odżywają wspomnienia, do których Rika nigdy nie odważyła się powrócić" – tak historię zawartą w książce streszcza jej wydawniczy opis.

Czytelnik, który przystępuje do lektury tej – jak początkowo się spodziewa – fabularyzowanej rodzinnej historii, przeżywa niemałe, i co warto podkreślić: niesłychanie miłe zaskoczenie. Narratorka ma kilkanaście lat – to raz. Jest niezwykle bystrą komentatorką otaczającej ją PRL-owskiej rzeczywistości – to dwa. I trzy: ku własnemu zdziwieniu odkrywa, że swoje trzy grosze odnośnie tego, "jak było naprawdę" próbuje wtrącić zaskakująco wiele osób. Przed wygłaszaniem opinii nie powstrzymuje się nawet redaktorka książki. 

"Biała Rika" w swoim pierwotnym kształcie zadebiutowała na listach bestsellerów osiem lat temu. Dzisiaj do księgarń trafia jej wznowienie, a może należałoby napisać: uaktualnienie. Magdalena Parys zdecydowała się bowiem dopisać do oryginału całkiem potężną liczbę stron, co jest dość nietypową woltą – zwłaszcza, gdy mowa o historii opartej na prawdziwych wydarzeniach. Pytanie brzmi…

dlaczego? Pani Magdaleno, po co pisarka dopisuje nowe rozdziały do starej książki?

Mój  22-letni syn, fan Benedykta Wellsa – młodego, świetnego niemiecko-szwajcarskiego pisarza, opowiadał mi, że ten notorycznie przepisuje własne książki: poprawia, dopisuje, skraca. Słysząc to, myślałam: "Boże, skąd on bierze na to siłę?!"

Zapomniałam jednak, że sama też już coś takiego zrobiłam. Kiedy "Tunel" miał zostać przetłumaczony na język niemiecki, Paulina Schulz, wspaniała tłumaczka, zwróciła się do mnie z pytaniem, co myślę o jakimś tam sformułowaniu. Jestem dwujęzyczna, więc po przeczytaniu jej tłumaczenia, które zresztą było bardzo dobre, pomyślałam sobie, że ta książka po niemiecku jakoś zupełnie inaczej brzmi.

Zaczęłam więc skreślać, poprawiać, zmieniać… było to tak męczące, że Paulina nie miała potem siły tłumaczyć już żadnej innej mojej książki. Ja z kolei, przy ponownym wydaniu “Tunelu” w Polsce musiałam nanieść te wszystkie zmiany, które powstały w języku niemieckim. Solennie obiecałam sobie potem, że nigdy więcej czegoś takiego nie zrobię. 

To zdecydowanie nie tłumaczy tego, co wydarzyło się teraz. 

Zaczęło się od tego, że moja agentka zasugerowała, abym napisała wstęp do nowego wydania Rik. Bardzo fajnie, tylko że mnie kompletnie nic nie przychodziło do głowy. Zdałam sobie sprawę, że nie potrafię tego zrobić, że nie umiem napisać wstępu do tej książki. „Biała Rika” już przy pierwszym wydaniu mnie onieśmielała, może dlatego, że główna bohaterka jest bardzo blisko mnie, nie wiem. Nieodmiennie zadziwia mnie fakt, że w ogóle ją napisałam.

Dlatego pomyślałam, że łatwiej będzie dopisać nowe rozdziały niż napisać ten nieszczęsny wstęp. W sumie niczego nie poprawiałam, dopisałam "tylko" 70 stron, zrobiłam nowe rysunki, dodałam zdjęcia i ilustracje, których nie było w poprzednim wydaniu.

Ale żeby to zrobić, musiałam tę Rikę najpierw przeczytać. A ja z zasady nigdy nie czytam książek, które napisałam…

Jakie to było doświadczenie?

Wstrząsające. Po pierwsze nie wiedziałam, że potrafię tak pisać. Po drugie przyznaję szczerze: podobała mi się. A mnie rzadko kiedy podoba się to, co piszę. Jestem najsurowszym krytykiem Magdaleny Parys. Dla mnie powrót do własnej twórczości to powrót do męki: nawet po długim czasie nie widzę tego, co jest w książce tylko obrazy spoza, czyli ogromny wysiłek i ile mnie to wszystko kosztowało. 

A tutaj, po tych ośmiu latach to była czysta przyjemność. Być może dlatego, że Rikę pisałam szybko, ona ze mnie wypływała, pisała się sama. Poza tym podeszłam do niej tak, jakby napisał ją ktoś inny. Przypomniało mi się, jak jeszcze przed publikacją pierwszego wydania, czytałam urywki mamie i ona uważała, że Rika jest przezabawna, cały czas się śmiała! Poczułam się okrutnie urażona, bo mnie wydawało się, że jest to najpoważniejsza książka, jaką napisałam. Pisałam ją szybko, ale to nie oznacza, że łatwo. A teraz po latach okazało się, że czytając ją, rżałam jak koń, zupełnie jak moja mama.

Pomyślałam okay, skoro jest tak zabawnie, to szybko dopiszę parę nowych rozdziałów. W Rice jest tyle wtrętów i głosów z offu, że nie będzie z tym problemu. W końcu tam i tak cały czas jest dyskusja przeszłości z przyszłością. Babć z wnuczkami, cioć z matkami, Berlina z Gdańskiem, Gdańska ze Szczecinem.

Wydawało mi się, że to będzie proste…

Zgadnę: nie było.

Nie, nie było, chociaż bez problemu weszłam w ten stary nowy styl. Bardzo szybko też pisałam rozdziały, Rika znów pisała się sama. Ale coś za coś: ta książka, napisana pozornie lekko, pochłania, jakby zjada od wewnątrz, nie wiem, co to jest. . . Lekko a trudno... 

Powroty do dzieciństwa, przeprowadzek, rozstań  i emigracji mają swoją cenę – nawet jeśli wydawało mi się, że już dawno to przepracowałam. 

Jestem po pierwszych spotkaniach z czytelnikami i co ciekawe, nie potrafią rozróżnić, co jest w Rice nowe, co stare, poza kwestiami oczywistymi jak atak Rosji na Ukrainę.

Mimo trudnych tematów znów jest ponoć wiele powodów do wesołości. A ja ponownie jestem oburzona [śmiech]. 

Takie połączenie chyba się sprawdza: oswajanie traumy śmiechem?

Tak! 

Biała Rika spotkała się z gorącym przyjęciem. Spodziewała się pani takiego odzewu, kiedy ukazała się po raz pierwszy?

Nie spodziewałam się. Kiedy piszę, nie myślę, co wydarzy się potem. Nie miałam pojęcia, że ta książka stanie się tak bliska tak wielu ludziom. Do tej pory jestem onieśmielona, kiedy o tym mówię. 

Początkowo w ogóle nie chciałam jej pisać. Namówiły mnie do tego wydawczyni Agata Pieniążek i świetne reporterki Magdalena Grzebałkowska i Kasia Surmiak Domańska. Tłumaczyłam im, że one są od prawdy a ja od fikcji i nie będą opisywać żadnych historii, które rzeczywiście się wydarzyły. I wtedy Magda powiedziała: to ja to napiszę! I tak oto, zanim się obejrzałam, zaczęłam pisać Rikę na jakiejś serwetce w pociągu w drodze powrotnej do Berlina. 

Często dowiadywała się pani o swojej książce czegoś, czego sama nie wiedziała?

Non stop. To były nieustanne zaskoczenia. "Biała Rika" była często omawiana w klubach dyskusyjnych, pojawiło się też mnóstwo naukowych opracowań, licencjatów i prac magisterskich na temat "Białej Riki". Byłam wstrząśnięta, jak inteligentni są dziś młodzi ludzie. Tworzyli dogłębne przejmujące psychoanalizy od kulturoznawstwa po germanistykę i polonistykę i sama nie wiem co jeszcze. Zdarzało się, że wysyłali mi te prace. Często nie rozróżniałam, gdzie zaczyna się prawda, gdzie fikcja. Potraktowali tę książkę bardzo poważnie i bardzo dosłownie. 

Pamiętam takie spotkanie w Klubie Dyskusyjnym w dużym polskim mieście, na którym znalazłam się trochę przez przypadek gdzieś w kuluarach – nikt nie podejrzewał, że autorka przysłuchuje się tej dyskusji. W sali zebrało się kilkadziesiąt osób. I tu było podobnie, większość z dyskutujących miała sporo do powiedzenia nie tyle na temat książki, ile na temat mojego życia i mnie: tego, jakie podjęłam decyzje, jakie decyzje podjęli moi rodzice. Dawano wskazówki mojej rodzinie, poddawano ją bezkompromisowej ocenie. Krytykowano za coś, co wcale nie miało miejsca w życiu moich najbliższych, stworzone zostało  tylko na potrzeby powieści. Znów ktoś inny zarzucał autorce, że wszystko wymyśliła i kreuje siebie na kłamstwie.  Potem prowadzący (autor spisku chcący sprawić mi tym "podsłuchem" niespodziankę i przyjemność) spytał, jak mi się podobało – w jego przekonaniu, wszyscy byli zachwyceni książką – ale ja wyszłam z tego spotkania mocno pokiereszowana.

Przekonałam się, że puszczona w świat książka nie należy do mnie. Że to, co dla prowadzącego jest pochwałą, dla mnie jest oceną. To mnie najpierw podłamało, ale w efekcie nauczyło pokory.  Paradoksalnie nabrałam dystansu do tego co potem. Liczy się tylko, żeby pisać. Nic więcej. Co potem, egal niech się dzieje wola nieba! Nie mam na to wpływu.

Jaki był efekt tego doświadczenia: wzmocniło panią czy przeciwnie? 

Jednak wzmocniło. Okazało się też, że nie jest do końca tak, jak myślałam kiedyś, że pisanie książki to wentyl dla emocji: proces, który nas leczy, pozwala spojrzeć na pewne wydarzenia z perspektywy. Z jednej strony tak, ale trzeba być przygotowanym na konsekwencje. Ja wtedy nie byłam. 

Dzisiaj wznowienie Riki traktuję jako piękny prezent, wiem, co mnie czeka, jestem już inna. Nie boję się konfrontacji. Wiem już, jak to funkcjonuje. Już to przeszłam. Biorę wszystko na klatę, powiedziałam A, muszą powiedzieć B,  a nie jęczeć, narzekać, mieć pretensje! Do kogo? Do czytelnika? Do studenta? Jaka byłam śmieszna!  

A jak podchodzą to tego pani najbliżsi? 

Różnie. Nie zapomnę jak siostra mojej mamy, bardzo ważna bohaterka tej książki, szczególnie w tej wznowionej wersji, po przeczytaniu pierwszej “Białej Riki”, zapytała mnie: “Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, co będzie się działo na spotkaniach autorskich? Jak ty sobie poradzisz?”  

Oczywiście, że o tym nie myślałam. Machnęłam ręką i stwierdziłam, a co ja się będę teraz tym martwić, pomyślę o tym jutro! He, he!

A teraz pojawią się nowe spotkania autorskie, nowe trudne pytania, bo w tych dopisanych fragmentach pojawiają się nawiązania do niezwykle aktualnych tematów – takich, które wręcz rozpalają dyskusje. Pierwszy z brzegu: bodyshaming. 

To prawda. Jak tak dalej pójdzie, to ta książka za kilka lat będzie miała kilka tomów… [śmiech] Nie, nie, spokojnie, nie zamierzam dopisywać do Riki kolejnych rozdziałów. Napiszę po prostu nową, inną powieść. 

Co do bodyshaming mam bardzo zróżnicowane wiekowo dzieci, więc jestem zahartowana (śmiech) Tematy tego typu są w naszym domu na porządku dziennym. Śmiem twierdzić, że w Berlinie to ma jeszcze większy wydźwięk niż w Polsce. 

Nie uniknę więc dyskusji na przykład na temat Elvisa Presley’a, czy uwiódł Priscillę, swoją przyszłą żonę, kiedy ta miała zaledwie 14 lat. Moja córka uważa, że Elvis był potworem i jest dla niej skończony. Ja z kolei uważam, że ocenianie ludzi, którzy żyli kilkadziesiąt lat temu, dzisiejszą miarą jest trudne. Co nie zmienia faktu, że uwodzenie 14-letniej dziewczynki zarówno wtedy jak i dzisiaj uważam za niedopuszczalne. Jednak równocześnie odnoszę wrażenie, że dzisiaj ocenianie wszystkiego i wszystkich to nowy sport uprzywilejowanych. Im gorszy staje się świat, tym surowsze wymagania nie wobec niego, lecz tego, co było kiedyś. W Rice jest taki rozdział, kiedy dochodzę w tej dyskusji do ściany. Ratuję się wtedy… ale nie powiem. Lepiej to chyba przeczytać.

Nie boi się pani konsekwencji takiego podejścia: konfrontacji równocześnie z rodzinną historią z przeszłości oraz z dzisiejszą cancel culture?

Dla mnie osobiście literatura to właśnie to miejsce, w którym można wypowiedzieć się na każdy temat, skonfrontować się ze wszystkim, co nas boli, dręczy, niepokoi. Piszę książki o mrocznej historii Niemiec, o wstydliwych tajemnicach, nie zatrzymuję się przed czymś ,bo to niewygodne, niebezpieczne, biegam z moimi bohaterami po całym globie. Oni się niczego nie boją, więc ja też nie. 

Rika jest co prawda inna niż trylogia berlińska, to inny gatunek literacki, lecz i tu pozostaję w zgodzie ze sobą, albo szczerze, albo wcale.

Literatura, fikcja to zupełnie coś innego niż na przykład reportaże czy felietony, które piszę dla Gazety Wyborczej, - one wymagają dosłowności, faktów, dokumentacji. Literatura jest czymś wspaniałym, owszem wymaga reserczu, przygotowania, ale nie znosi publicystyki, pouczanek i dosłowności.

Lubię dawać głos kontrowersyjnym postaciom. Gdybym tego nie robiła, czytelnicy i ja umarlibyśmy z nudów.  Nie byłoby, o czym czytać, bo niby jak wyglądać miałaby poprawna politycznie fikcja? Po to jest literatura, po to są książki, po to jesteśmy my, pisarki / pisarze, żeby pisać bez oporów z rozmachem, odważnie. Ale tak ogólnie to niedobrze, kiedy pisarka/pisarz opowiada jak pisać. Pisanie się pisze, to się dzieje, to jest gdzieś poza nami, dlatego lepiej już skończę. 

Jak pani dzieci, które pojawiają się w książce zareagowały na "Białą Rikę"? Przeczytały ją? Podobała się im?

Nie, skąd. Dla nich jestem głównie mamą, najważniejsze pytanie brzmi, kiedy będzie obiad [śmiech]. Mojemu synowi zdarzyło się kiedyś zacytować moją książkę w pracy szkolnej i nie mieć pojęcia, że ja ją napisałam. Nauczyciel go bardzo pochwalił, a syn dopiero w domu zorientował się, że opowiedział o historii kulturowej z 68 roku na podstawie „Tunelu”  [śmiech].

Czytam im czasem niektóre felietony czy urywki, w których się pojawiają. Pytam, czy mam prawo tak napisać, czy nie mają nic przeciwko temu. I tak też zrobiłam podczas dopisywania rozdziałów do "Białej Riki. Żeliwnych ptaków". W efekcie rozpętała się ogromna awantura, bo mój syn twierdził, że nigdy takich słów nie wypowiedział i skąd ja to w ogóle wytrzasnęłam. Ja mu na to, że to przecież tylko powieść. Jest jednak jeden bardzo prawdziwy życiowy rozdział o moim synu, lecz nie będą zdradzać, który. I to był znów ten trudny moment. Napisałam go szybko, a potem przez wiele godzin bardzo długo łapałam oddech.

Co panią bardziej inspiruje jako pisarkę: prawda czy fikcja?

Moją pierwszą odpowiedzią jest: fikcja. A druga jest taka, że to nie do końca prawda, bo każda moja książka bazuje na czymś, co wydarzyło się naprawdę. Coś musi mnie poruszyć, coś musi mną wstrząsnąć, musi pojawić się we mnie głęboka niezgoda na jakąś niesprawiedliwość. Tak było w Tunelu, Magiku i Księciu. Prawda jest punktem wyjścia, ja ją po prostu oplatam na następnych kilkuset stronach fikcją. 

Gdzieś w jakiejś recenzji przeczytałam, że piszę w obronie słabszych. Dowiaduję się takich rzeczy z recenzji i potem to opowiadam w wywiadach (śmiech). Ale myślę, że coś w tym jest, opowiadam historie z punktu widzenia tych, którzy przegrali.

"Biała Rika" też jest trochę o przegranych: każda postać coś przegrała: wolność, ojczyznę, miłość, tożsamość. I kto będzie o tych biedakach opowiadał? Kto zainteresuje się jakąś Niemką, mieszkającą w Szczecinie czy Gdańsku? Jakimś poetą, mieszkającym pod berlińskim murem w baraku? 

A więc prawda jest taka, że oplatam realne wydarzenia fikcją. Tylko że potem z reguły spotykam na swojej drodze ludzi, którzy opowiadają mi, że opisałam ich historię. To dzieje się przy każdej książce.

Prawda przenika się z fikcją.

Poszłabym nawet dalej. Myślę, że często fikcja staje się po latach prawdą. Pisarz czuje i widzi więcej. Może to być zapach, maleńka iskierka. Czy to jest rzęsa na czyimś policzku, czy to, że ktoś nagle dziwnie kaszlnie, powie coś, czego nigdy wcześniej nie mówił. Wszystko ma znaczenie. To są jakieś znaki, wskazówki. Sama nie wiem.

Kiedy pisałam Księcia,  historię szaleńca, który próbuje dokonać zamachu stanu w Niemczech, moi wydawcy zarzucali mi, że to jest po prostu niedorzeczne, mój mąż Niemiec otwarcie mówił, że się ośmieszę, jeśli to napiszę. Dwa lata później o mały włos prawdziwy Książę nie dokonał zamachu w Niemczech.

Tak więc im częściej ktoś powtarza, nie rób tego, tym bardziej myślę: idę w to. Taka jestem.

Niestety ma to swoje konsekwencje. Oto niemiecki wydawca zadaje niedawno mi pytanie, czy znam Księcia, ja mu na to, że chyba żartuje, a on znów: w jaki sposób przeniknęłam struktury tej organizacji. Tłumaczę mu, że pisałam to w 2018 roku, kiedy jeszcze nikt nie słyszał o żadnym Księciu. Nie sądzę, że uwierzył.