nt_logo

Pamiętacie "Nagą broń" i "Straszny film"? Już takich nie robią – co się stało z dobrymi parodiami?

Paweł Mączewski

06 sierpnia 2023, 10:46 · 12 minut czytania
Kiedyś parodie bawiły do łez, by później każda kolejna produkcja była jeszcze mniej śmieszna od poprzedniej. Oto historia wzlotu i upadku szalonych komedii, które dziś kojarzymy głównie z serią "Straszny film" lub z "tym siwym facetem" z "Nagiej broni"... no wiecie, z Enrico Pallazzo*.


Pamiętacie "Nagą broń" i "Straszny film"? Już takich nie robią – co się stało z dobrymi parodiami?

Paweł Mączewski
06 sierpnia 2023, 10:46 • 1 minuta czytania
Kiedyś parodie bawiły do łez, by później każda kolejna produkcja była jeszcze mniej śmieszna od poprzedniej. Oto historia wzlotu i upadku szalonych komedii, które dziś kojarzymy głównie z serią "Straszny film" lub z "tym siwym facetem" z "Nagiej broni"... no wiecie, z Enrico Pallazzo*.
Fot. Scena z filmu "Straszny film", źródło: East News
  • Jedna z pierwszych parodii powstała w 1905 roku i występowały w niej same dzieci
  • W latach 40. Charlie Chaplin parodiował Adolfa Hitlera, a Kaczor Donald śnił o tym, że czyta "Mein Kampf"
  • W swojej pierwszej filmowej parodii Mel Brook, mistrz gatunku, wcielił się w postać Maxa Bialystocka (tak, od miasta Białystok)
  • "Straszny film" był nową formułą na parodię i jak czas pokazał, pierwszym z filmów, który zapoczątkował upadek tego gatunku w mainstreamowym kinie
  • Ciężko powiedzieć, czy studio zgodziłoby się nakręcić dziś którąś z kultowych obecnie parodii, bo jako społeczeństwo znacznie łatwiej się o wszystko obrażamy, niż kiedyś

W języku angielskim obok słowa "parody" – w kontekście szalonych komedii – często widnieje też hasło "spoof". Hasło to w słowniku Cambridge oznacza "zabawny i głupkowaty utwór pisarski, muzyczny, teatralny itp. kopiujący styl oryginalnego dzieła". To właściwie określa istotę tego gatunku filmowego, który nie mógłby istnieć bez punktu odniesienia, pierwotnego wzoru, który mógłby zniekształcić i zamienić w żart. Niezależnie, czy mowa o westernach ("Płonące siodła"), filmach policyjnych ("Naga broń: Z akt Wydziału Specjalnego"), czy horrorach/slasherach ("Straszny film").

Lata temu zwariowane parodie traktowano w kinie jako coś powszechnego, naturalnego. Nie tylko bawiły, ale generowały też ogromne zyski (pierwsza część wspomnianego "Strasznego filmu" zarobiła ponad 157 milionów dolarów przy budżecie 19 milionów).

Co więc się stało z parodiami? Czy to my wyrośliśmy z takiego poczucia humoru, a może była to wina twórców, którzy zaczęli produkować coraz gorsze filmy? Czy jest jeszcze szansa na wielki powrót parodii?

Zrób to jeszcze raz, ale z humorem

Za jedną z pierwszych parodii w historii kina uchodzi trwający blisko 10 minut niemy film z 1905 roku pod tytułem "The Little Train Robbery". To swoisty sequel/remake starszego o dwa lata "The Great Train Robbery" pokazującego historię napadu na pociąg.

Żart w w produkcji z 1905 roku polegał na tym, że do ról zaangażowano dzieci, a zamiast prawdziwej lokomotywy użyto zminiaturyzowane modele. To wystarczyło. Film powstał dzięki Edison Manufacturing Company, należącej do słynnego wynalazcy (oskarżanego też o cwaniactwo i złodziejstwo) Thomasa Edisona.

Całość oczywiście można obejrzeć na YouTube.

Pomysł wydawał się genialny w swojej prostocie: wziąć na warsztat konkretny film i nakręcić go od nowa, ale zabawniej. Innym doskonałym tego przykładem jest np. film z 1925 roku pod mówiącym wszystko tytułem "Dr. Pyckle and Mr. Pryde".

Ale śmieszni ci naziści

Z biegiem lat parodie zmieniały swoją formułę. Zanim jednak przybrały swoją finalną wersję – którą kojarzymy z lat 00. – warto wspomnieć też o slapstickach, które nieraz pełniły też funkcję komentarza danych czasów, ukazując je w krzywym zwierciadle.

Wierzę, że bez nich nie byłoby współczesnej parodii – slapsticku na sterydach.

Doskonałym tego przykładem takiego społecznego komentarza są m.in. "Dzisiejsze czasy" z Charliem Chaplinem, gdzie wcielił się w postać szeregowego robotnika wielkiej fabryki. Widzimy w filmie, jak jego bohater stara się sobie poradzić w coraz bardziej zautomatyzowanym świecie, co prowadzi do szeregu komicznych sytuacji – jak np. bycie wciągniętym w tryby wielkiej maszyny.

Warto podkreślić, że wspomniany film powstał w 1936 roku. Wierzę jednak, że podobne lęki i trudności jednostki można by z powodzeniem przenieść na obecne czasy coraz bardziej zaawansowanej technologii AI i maszyn, które zajmują ludzkie stanowiska pracy.

Nie trzeba było jednak długo czekać, by ten sam Charlie Chaplin sparodiował w 1940 roku... ideologię faszyzmu i Adolfa Hitlera.

W filmie "Dyktator" Chaplin wciela się Adenoida Hynkela, który po zdobyciu władzy absolutnej w (fikcyjnym) państwie Tomania planuje objąć panowanie nad całym światem. Brak funduszy na kampanię podboju innych narodów tyran próbuje załatwić finansowymi pożyczkami od żydowskich bankierów. Ich odmowa spotyka się z natychmiastową chęcią zemsty ze strony Hynkela.

Co ciekawe, Chaplin wciela się także w inną postać – fryzjera, weterana I wojny światowej, który z wyglądu po prostu przypomina wspomnianego wcześniej szaleńca u władzy.

Tak bardzo skrótowo można opisać fabułę "Dyktatora", pierwszego dźwiękowego filmu Charliego Chaplina.

"Zrobienie filmu na tak aktualny temat polityczny, w dodatku filmu komediowego, było więc oznaką nie lada odwagi. Po latach Chaplin przyznał jednak, że gdyby wówczas znał grozę hitlerowskich obozów koncentracyjnych, nie potrafiłby zrobić tego filmu" – mówił dr Andrzej Kołodyński w Polskim Radiu.

O tym jaką siłę ma czasem komedia, niech świadczy fakt, że "Dyktator" był zabroniony m.in. w Hiszpanii aż do 1975 roku. Trzeba było poczekać, aż umrze Francisco Franko.

Chaplin nie był jednak jedynym twórcą, który śmiał się w twarz hitlerowskiej maszynie śmierci. Blisko rok przed premierą "Dyktatora" amerykańska widownia mogła śmiać się z żartów z nazistów w produkcji z serii "The Three Stooges" pod tytułem "You Nazty Spy!".

Natomiast w 1942 roku (już po przystąpieniu przez Stany Zjednoczone do wojny) wytwórnia Disney pokazała światu swoją animację "Der Fuehrer's Face". Głównym bohaterem jest tam Kaczor Donald, któremu śni się, że żyje nazistowskich Niemczech i musi pracować w fabryce amunicji.

Ośmiominutowa kreskówka zdobyła Oscara w kategorii Best Animated Short Film na 15. ceremonii wręczenia nagród. Jej twórcy użyli bohatera dzieci i humoru, by przestrzec przed grozą życia w totalitarnym państwie. Co ciekawe, w 2010 roku film został zbanowany przez Rosyjskie Ministerstwo Sprawiedliwości, które określiło go mianem "extremist materials". Zakaz ten trwał przez sześć lat.

Ktoś w tym miejscu mógłby oczywiście podważyć zasadność żartowania z tak strasznych rzeczy, jak wojna czy totalitaryzm. Doktor Maria Kmita, humorolożka i śmiechoterapeutka z Wrocławia, uważa, że szukanie humoru nawet w tragicznych sytuacjach jest u ludzi czymś normalnym.

– To jest zupełnie naturalna reakcja, jeden z mechanizmów obronnych, które człowiek w sobie wykształcił. Na przestrzeni wieków obserwujemy, że w każdych warunkach, i przy każdej tragedii, pojawia się humor. Humor był w Auschwitz, był w reżimie komunistycznym, humor jest w więzieniach, jest w czasie okupacji, czy kolonizacji jakiegoś kraju – tłumaczyła Kmita w kontekście humoru w trakcie trwającej wojny w Ukrainie na łamach Gazety Wrocławskiej.

Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że śmiać się można ze wszystkiego. Tylko trzeba wiedzieć jak to robić.

Złota era parodii

Lata 70. i 80. ubiegłego wieku dały kinu najznamienitszych twórców ekranowych parodii. Do ich grona należą niewątpliwie Mel Brooks oraz filmowy kolektyw Z.A.Z. – czyli David Zucker, Jim Abrahams oraz Jerry Zucker.

Ich filmy nie były już ugrzecznionym humorem pełnym śmiesznych min, niezdarnych upadków, wygłupów i pomyłek znanych z czarno-białego kina. Tym razem była to już jazda bez trzymanki, czyste szaleństwo... lot samolotem bez pilota (pun intended).

Oczywiście warto w tym miejscu wspomnieć także innych fantastycznych twórców parodii.

Mam tu na myśli chociażby robienie sobie jaj ze "Star Treka" w "Kosmicznej załodze" Deana Parisota; czy genialnego "Umarli nie potrzebują pledu" Carla Reinera, będącego parodią czarno-białego kina noir, w które wmontowano sceny z kryminalnych filmów sprzed lat, by tworzyły spójną całość w komedii ze Stevem Martinem w roli prywatnego detektywa.

Z.A.Z. dali nam jednak takie cuda, jak m.in. "Czy leci z nami pilot" (1980), "Police Squad!" (1982) będący serialowym protoplastą "Nagiej broni" (przy której pracował już sam David Zucker) oraz "Top Secret!" (1984) z młodziutkim Valem Kilmerem w roli głównej. W latach 90. nazwiska niektórych z nich pojawiały przy innych, dobrze znanych produkcjach, jak np. "Hot Shots" z Charliem Sheenem.

Jeżeli jednak wspomniany wcześniej Charlie Chaplin był królem niemej komedii, to korona za późniejsze parodie i spoof movies należy do Mela Brooksa – scenarzysta, aktor i reżyser, który wyreżyserował zaledwie 11 filmów (będąc oczywiście zaangażowanym prze wielu innych produkcjach).

Jego filmy jednak to same perełki.

Na stołku reżyserskim debiutował w 1967 roku z filmem "Producenci" (Mel gra tam postać Maxa Bialystocka, a całość też jest satyrą na nazistów). W połowie lat 70. widzowie mogli zobaczyć jego dwie kolejne produkcje, które przez wielu uważane są za opus magnum Brooksa: "Płonące siodła" i "Młody Frankenstein" (wiem, że znajdą się też tacy, dla których miano jego największego dzieła powinno przypadać parodii "Gwiezdnych wojen" – "Kosmicznym jajom").

W pierwszym z nich widzowie mogli zobaczyć parodię westernów, a w drugim żartowanie z czarno-białych horrorów, jakie w latach 30. i 40. ubiegłego wieku masowo produkowało Universal Studios.

Cechą charakterystyczną filmów Brooksa był zwariowany i nieraz bardzo dosłowny humor oraz częste angażowanie do ról słynnego amerykańskiego komika Gene'a Wildera.

Co ciekawe, w piątek 28 lipca 2023 roku przypadała 30. rocznica premiery jednego z jego dzieł – "Robin Hood: Faceci w rajtuzach".

Ostatni film w reżyserii Mela Brooksa trafił do kin w 1998 roku. Był to "Dracula: Wampiry bez zębów" z Leslie Nielsenem w roli hrabiego; parodia bazująca na "Draculi" Francisa Forda Coppoli. Obraz nie przypadł do gustu krytykom.

Na stronie IMDb, największej na świecie internetowej bazie danych na temat filmów, ma on ocenę 5,8/10 (najniższą ze wszystkich 11 jego produkcji), natomiast na stronie Rotten Tomatoes zdobył zaledwie 11% wśród krytyków i 49% u widzów. Osobiście nie rozumiem skali krytyki.

Jak się niebawem okazało, odejście Mela Brooksa od dalszego tworzenia wysokobudżetowych parodii było zwiastunem nadejścia nowej, bardziej krzykliwej i wulgarnej wersji tego gatunku. 7 lipca 2000 roku swoją amerykańską premierę miał "Straszny film" – jak się okazało, pierwszy z pięciu filmów serii.

Strasznie nieśmieszne

"Straszny film" był oczywiście parodią "Krzyku" Wesa Cravena, który w pewien sposób sam też parodiował gatunek slashera, horroru z zamaskowanym mordercą, który biega za swoimi ofiarami wymachując ostrymi narzędziami. Był jednak czymś jeszcze – dowodem na to, że parodie mogą być dedykowane znacznie młodszym odbiorcom, a dokładniej nastolatkom.

Twarzami filmu byli bracia Wayans, których część widzów mogła kojarzyć wtedy ze zwariowanej komedii "Chłopaki z sąsiedztwa" (tytuł oryginału brzmiał "Don't Be a Menace to South Central While Drinking Your Juice in the Hood").

Skala popularności ich filmu, jak i ilość zarobionych przez niego pieniędzy, były porównywalne do otworzenia puszki Pandory. Już rok później do kin trafiła druga część "Strasznego filmu". Natomiast wytwórnie filmowe uświadomiły sobie, że w tych głupkowatych komediach kryje się pieniądz.

Wystarczyło przecież jedynie nawiązywać w kolejnych parodiach do filmów lub zjawisk społecznych, które są akurat na topie i jakoś to będzie. Co mogło pójść nie tak?

Jak się okazało – wszystko.

Jason Friedberg i Aaron Seltzer – te nazwiska powinny być tożsame z fatalnie złymi i nieśmiesznymi parodiami, które w latach 00. zalazły mainstreamowe kina niczym nieczystości z zapchanej toalety. Nie pomógł tu fakt, że obaj pracowali przy scenariuszu do pierwszego "Strasznym filmie" – może dlatego, że pisały go jeszcze cztery inne osoby!

"Wielkie kino" (możecie znać też ten film jako "Epic Movie"), "Poznaj moich Spartan", "Totalny kataklizm", "Wampiry i świry" – nowe produkcje tych panów wychodziły do kin jak z linii produkcyjnej (w zaledwie rocznych odstępach, gdzie wyjątkiem była jedynie parodia "Zmierzchu", na którą trzeba było poczekać – fun fact: nikt nie czekał – dwa lata).

Każde z ich kolejnego dzieła okazywało się natomiast jeszcze gorsza od tych poprzednich. Tak jakby Friedberg i Seltzer chcieli, by humor w Stanach Zjednoczonych został zbanowany.

To o tyle ciekawe, że przynajmniej w teorii ich patent na tworzenie parodii nie odbiegał zbytnio od największych dzieł tego gatunku. Chodziło przecież o wzięcie jakichś charakterystycznych fragmentów popkultury, by zanurzyć je w absurdzie, bawiąc się przy tym konwencją.

Najwyraźniej nie wzięto pod uwagę faktu, że do tego też trzeba mieć talent.

Jeszcze w 2015 roku można było zobaczyć ich kolejną produkcję "Wściekle szybcy", tym razem – niczym pijawka – żerującą na rosnącej popularności serii "Szybcy i wściekli". Dramat.

Natomiast rok później do kin trafił "Pięćdziesiąt twarzy Blacka" z Marlonem Wayansem, znanym ze wspomnianego wcześniej "Strasznego filmu" (obraz ma obecnie ocenę 3,5/10 na IMDb).

Co dalej z tym humorkiem?

Powstaje jednak pytanie, czy to właśnie ilość wątpliwej jakości produkcji zraziła widzów do kolejnych parodii (wspomniana parodia "Szybkich i wściekłych" zarobiła łącznie niewiele ponad dwa miliony dolarów), czy może zmieniła się wrażliwość i potrzeby samych widzów?

Lisa Laman, autorka "Colider" zwraca uwagę na "timing żartów" – czyli coś, co jest kluczowe w komedii. Ten zaś należy do komentatorów z Twittera i twórców memów, którzy na bieżąco obśmiewają otaczający nas świat, zachowania polityków i celebrytów, czy wręcz konkretne dzieła popkultury.

Idąc tym tokiem rozumowania – podjęcie decyzji o nakręceniu parodii bazującej na aktualnych trendach już samo w sobie byłoby porażką, jako że w chwili ukończenia takiej produkcji materiał źródłowy mógłby być już zdezaktualizowany.

Oczywiście nie brakuje prób wskrzeszenia gatunku, o czym świadczy produkcja Hulu, w którą zaangażowany jest wspomniany Mel Brooks w "Historia świata: Część II", kontynuacji jego dzieła z 81. roku.

Czy nakręcenie dobrej parodii jest więc niemożliwe? Raczej tak. Bezpieczniejszym rozwiązaniem wydaje się jednak wyśmiewanie uniwersalnych i ponadczasowych wartości czy postaw (halo, czy czytają to panowie Friedberg i Seltzer?).

Tutaj jednak pojawia się kolejny problem. Wspomniana wrażliwość współczesnego widza, która sprawia, że bardzo łatwo się dziś obrażamy. Żarty nie są już tylko żartami – nieraz są one odbierane jako forma opresji wobec danych grup społecznych lub konkretnych osób, które akurat poczuły się urażone.

Dobrym tego przykładem zamieszanie, jakie powstało w lutym 2023 roku wokół Bena Stillera, komediowego aktora i świetnego reżysera. Stiller wypowiedział się wtedy na Twitterze na temat swojego filmu "Jaja w tropikach", gdzie jedną z ról zagrał Robert Downey Jr., celowo ucharakteryzowany na czarnego mężczyznę.

"To zawsze był kontrowersyjny film. A ja jestem dumny z niego i wszystkich, którzy się w ten projekt zaangażowali" – napisał aktor cytowany przez "Gazetę Wyborczą". W tym samym wpisie Stiller wywołany do tablicy przez jednego fanów dodał, że nie będzie za nic przepraszać. I bardzo dobrze – to nie jego wina, że ktoś nie zrozumiał istoty żartu.

Może gdybyśmy na chwilę przestali traktować wszystko tak śmiertelnie poważnie, byłoby trochę mniej bezcelowych inb w internecie. A kto wie... może też i nieco więcej dobrych komedii, satyry i parodii?

*wspomniany we wstępie Enrico Pallazzo to fikcyjny śpiewak operowy, pod którego podszywa się funkcjonariusz Frank Drebin, główny bohater serii "Naga broń" oraz serialu "Police Squad!".

Czytaj także: https://natemat.pl/501017,popkultura-to-kolejne-miejsce-w-ktorym-mozemy-sie-klocic-i-obrazac