Mitt Romney zdobył aż 14% przewagi nad najbliższym rywalem w republikańskich prawyborach na Florydzie. Newt Gingrich twierdzi, że to nie wystarczy, by go znokautować. I zapowiada długi, wyczerpujący bój.
Wyścig o prezydencką nominację z ramienia Partii Republikańskiej nabiera prędkości. Nie brakuje w nim ani kraks, ani zwrotów akcji. Jeszcze tydzień temu ankiety dawały Gingrichowi przewagę. Po dosyć zaskakującym (lecz mocnym) zwycięstwie w Południowej Karolinie akcje byłego przewodniczącego Izby Reprezentantów były bardzo wysokie w 20-milionowej Florydzie. W kilka dni wszystko się zmieniło.
W przemówieniu po wygranej Mitt Romney skupił się na krytykowaniu obecnego prezydenta. To zresztą ostatnio główne hobby każdego z kandydatów. Nie bez powodu – badania wskazują, że potencjalne szanse danego polityka w starciu z Obamą są dla zwolenników Republikanów najważniejszym kryterium.
O Gingrichu Romney nie wspomniał ani razu. Obiecał jedynie, że mimo ostrej walki, Partia Republikańska wyjdzie z prawyborów bardziej zjednoczona. Sęk w tym, że po minionym tygodniu wydaje się to niemożliwe.
Wyciąganie „brudów” na rywali to w amerykańskiej polityce codzienność. Ale nawet według tamtejszych standardów kampania na Florydzie była wyjątkowo bezwzględna. Przeciwnicy wypominali sobie absolutnie wszystko – od kochanek (przez które Gingrich stracił już dwie żony) po uniki podatkowe (Romney ulokował miliony dolarów w funduszach na Kajmanach). Część oskarżeń rzucali podczas telewizyjnych debat, inne przy pomocy szkalujących oponentów reklam. W tej kategorii były gubernator Massachusetts nie miał zresztą konkurencji – Romney jest multimilionerem z bardzo bogatymi przyjaciółmi, więc mógł na nie wydać pięć razy więcej niż Gingrich.
Floryda to wyjątkowo ważny stan na republikańskiej mapie politycznej, co częściowo tłumaczy brutalność kampanii. Mieszkańcy Miami, Orlando czy Jacksonville mogą posłużyć jako całkiem precyzyjny barometr nastrojów wśród napływowych i konserwatywnych obywateli. Dwóch na dziesięciu wyborców z Florydy to kolorowi,
Pas Biblijny
Potoczna nazwa południowo-wschodniej części USA zdominowanej przez konserwatywnych protestantów - wiernych wyborców Partii Republikańskiej.
czterech - seniorzy. Do tego jest to najbardziej zurbanizowany i drugi pod względem liczby ludności stan w tzw. Pasie Biblijnym. Dzisiejsze wyniki mówią więc wiele o sympatiach żyjących w miastach Amerykanów o tradycyjnych poglądach.
Mitt Romney już kilka miesięcy temu wydawał się pewnym kandydatem Republikanów. Prawybory nie zaczęły się jednak dla niego tak, jak się spodziewano. W Iowa marginalnie pokonał go ultrakonserwatywny Rick Santorum. W malutkim New Hampshire Romney przeskoczył rywali, ale krótko potem odniósł bolesną porażkę z Gingrichem w Południowej Karolinie. Mimo że był to dopiero początek, jego sztab wyborczy mógł poczuć nieprzyjemne dreszcze. Romney przeszedł więc do ofensywy. To kolejna przyczyna agresywności florydzkiej kampanii.
Ale jest jeszcze inna. Partia Republikańska od dawna nie miała tak słabych kandydatów. W nieodległej przeszłości wystawiała otoczonego wielkimi nazwiskami syna szanowanego prezydenta (George W. Bush) i zimnowojennego weterana (John McCain). Każdy z nich mógł powalczyć przedstawiając własne zalety. Dziś Republikanie muszą zdecydować się na oderwanego od rzeczywistości bogacza (Romney), tradycjonalistę z tendencjami do zdrady (Gingrich) lub gorliwego katolika, który wymienia homoseksualizm w jednym zdaniu z zoofilią (Santorum). Czwarty z nich, Ron Paul, ma problemy z przekroczeniem 10 procent. Republikańscy kandydaci koncentrują się na wadach rywali, ponieważ mają niewiele zalet. Nie wróży im to dobrze, bo Obama zapowiedział, że na swoją kampanię zbierze miliard dolarów. A w tym akurat jest naprawdę skuteczny i może powiedzieć: Yes, I can.