Syty obiad nad morzem wcale nie musi kosztować majątku.
Syty obiad nad morzem wcale nie musi kosztować majątku. fot. redakcja naTemat
Reklama.

Opowieści o tak zwanych "paragonach grozy", które w wakacje pojawiają się szczególnie często, to zwykle nadmuchane historie o wygórowanych cenach, które zdają się przekraczać wszelkie granice rozsądku. Niemniej istnieją pewne przypadki, gdzie klienci faktycznie otrzymują niespodziewanie wysokie rachunki.

Zazwyczaj jest to jednak spowodowane nieporozumieniem lub brakiem jasności w menu oraz dodatkowymi opłatami, które łatwo jest przeoczyć. Zdarza się oczywiście, że lokal celowo chce nas naciągnąć na pieniądze, dlatego zawsze warto uważnie czytać menu i pytać obsługę o wszelkie niejasności dotyczące cen.

Jadąc w turystyczne miejsca nie ma jednak się co łudzić, że zapłacimy podobne kwoty, co w naszych ulubionych restauracjach w rodzinnych miastach. Wyższe ceny są wynikiem wielu czynników, którymi są między innymi lokalizacja czy też użyte składniki.

Czynsze w lokalach nad samym brzegiem będą dużo wyższe niż te w dalszej części miasta. Dodatkowo restauracje nad morzem często dążą do serwowania świeżych owoców morza i ryb, które mogą być droższe niż inne rodzaje mięsa. Warto zwrócić uwagę na to, że utrzymanie stałego dostawcy świeżych produktów nad morzem może wiązać się z dodatkowymi kosztami.

Gdzie nad morzem zjeść tanio?

Jeśli jadąc na wakacje nie wymagamy od miejsca, w którym się stołujemy, aby było nad samym brzegiem morza i z luksusowym wnętrzem, a żeby było po prostu dobrze, dużo i tanio, zamiast do restauracji wybierzmy się do... baru mlecznego.

Tego typu lokali znajdziemy na pęczki w każdym średniej wielkości mieście i co najlepsze, wcale nie są tak daleko od brzegu morza, nad którym wypoczywamy. Dzieli je od siebie zwykle parę minut spaceru.

Będąc przejazdem w Gdyni postanowiłam sprawdzić, czy naprawdę jest tu tak drogo. Jak się okazuje, za dwudaniowy obiad, którego nie byłam w stanie nawet całego zjeść, zapłaciłam zaledwie 28 zł. Choć barów mlecznych na mapie Gdyni było kilka, to padło na jeden z lokali na ulicy Abrahama. Może dlatego, że jego nazwa się rymuje, a może dlatego, że to lokal rodem z PRL-u, a jestem ogromną fanką takich klimatów.

Na wejściu może przerazić kolejka ludzi, którzy czekają na obsługę, jednak wszystko idzie bardzo sprawnie. Od stanięcia na końcu ogonka do zajęcia miejsca przy stoliku z jedzeniem minęło dokładnie 15 minut, czyli mniej niż czasem zajmuje podejście obsługi z menu w zwykłej restauracji. Ceny potraw są bardzo przystępne i słusznej wielkości. Dodatkowo można zakupić też coś na deser czy do picia, ale ja zostawiłam to sobie na inny lokal.

logo
28 złotych to bardzo dobra cena za tak obfity, dwudaniowy obiad. fot. redakcja naTemat

W poszukiwaniu miejsca z tanią, ale też dobrą kawą pomogła mi aplikacja Google Maps. Skierowała mnie niecałe 500 metrów dalej do uroczej, małej kawiarni. Tam także ceny były bardzo przystępne, a atmosfera już nieco bardziej kameralna i spokojniejsza. Za zwykłą kawę zapłacimy około 10-12 zł, a za taką z lodami 18 zł. Dookoła znajduje się także wiele innych miejsc, które nie odstraszają ani cenami, ani tłumami.

logo
Wypicie zwykłej kawy w miłym, spokojnym lokalu wcale nie wiąże się z ogromnym wydatkiem fot. redakcja naTemat

Recepta na paragon ulgi zamiast paragonu grozy jest zatem wyjątkowo prosta – wystarczy przejść dosłownie kilkaset metrów dalej od głównego deptaka i kierować się do mniejszych, niepozornych lokali, zamiast tych intensywnie reklamowanych.

Oczywiście, jeśli mamy ochotę na wystawny posiłek, możemy wybrać się do jednej z luksusowych restauracji z pięknymi wnętrzami, tuż nad brzegiem morza, ale nie narzekajmy wtedy na to, jak bardzo jesteśmy zaskoczeni wysokością rachunku. I pamiętajmy, że najważniejsze jest to z kim, a nie gdzie spędzimy czas posiłku.

Czytaj także: