Niektórzy mężczyźni potrafią się tłumaczyć, że nie mają problemu z filmami akcji, gdzie główne role grały kobiety, bo uwielbiają postacie Ellen Ripley i Sarę Connor. Po prostu nienawidzą produkcji o superbohaterkach MCU. Pytanie dlaczego pomijają fakt, że "Obcy" i "Terminator" były męskimi filmami głównie dla facetów?
Reklama.
Reklama.
Amerykanie nienawidzą "Kapitan Marvel", który ma być być najmniej lubianym filmem z kinowego świata Marvela w 23 stanach USA (przypomnijmy, że łącznie jest ich 50). Tak przynajmniej dowodzi analiza przeprowadzona przez stronę projectorscreen.com.
Jak czytamy w artykule na "Movieweb" z lipca 2023 roku, "użyto negatywnych geotagowanych postów na Twitterze, hashtagów i fraz związanych z filmami Marvela, co ujawniło, że »Kapitan Marvel« wciąż znajduje się na szczycie listy nienawiści". Mowa tu o prześledzeniu 120 tysięcy wpisów.
Warto wspomnieć, że film miał swoją premierę cztery lata temu.
W 2022 roku powstała też inna produkcja "Ms Marvel", gdzie główną bohaterką jest muzułmańska dziewczyna z super mocami. Szybko okazało się, że serial stał się jednym najniżej ocenianych tytułów z MCU na stronie IMDb (6,3/10) – największej na świecie internetowej bazie danych o filmach i serialach (przynajmniej do czasu pojawienia się serialu "Mecenas She-Hulk", który otrzymał ocenę 5,2/10).
Jak jednak wtedy zauważył londyński dwutygodnik "Tribune", w tym samym czasie serial "Ms Marvel" zdobył jedną z najwyższych ocen na Rotten Tomatoes wśród krytyków (98%) i bardzo dobre przyjęcie wśród widzów (88%).
Skąd tak duża rozbieżność? Czyżby złe oceny tej produkcji, które – jak zauważył Joe Vargas, youtuber prowadzący kanał AngryJoeShow, który śledzi ponad 3,29 milionów użytkowników – zaczęły pojawiać się w sieci już po pierwszych minutach premiery, miały drugie dno?
Poczekajmy jeszcze ze zbyt pochopną oceną (pun intended) sytuacji – idźmy dalej.
W kwietniu 2023 roku w sieci pojawił się zwiastun następnego filmu z MCU "Marvels", gdzie bohaterki ze wspomnianych wcześniej produkcji łączą siły.
Zaledwie trzy dni po premierze trailera na stronie magazynu "GQ" powstał tekst "Of Course Men Already Hate The Marvels" ("Oczywiście mężczyźni już nienawidzą The Marvels"). Carrie Wittmer, jego autorka zauważyła, że blisko 2-minutowy zwiastun zebrał "300 000 reakcji kciuków w dół, a sekcja komentarzy została zalana nieśmiesznymi seksistowskimi komentarzami".
Wniosek nasuwa się sam: albo ludzie naprawdę nienawidzą słowa "Marvel", albo mają poważny problem z niektórymi bohaterkami kina akcji (a do takiego zaliczam też filmy superbohaterskie). Dlaczego tak się dzieje?
W 2022 roku aktorka Jennifer Lawrence wywołała kontrowersje po tym, gdy w trakcie jej wywiadu w "Variety" powiedziała, że jest "pierwszą kobietą w głównej roli w filmie akcji" nawiązując do produkcji "Igrzyska śmierci", gdzie występowała.
– Pamiętam, że kiedy kręciłam "Igrzyska śmierci", nikt nigdy wcześniej nie obsadził kobiety w roli głównej w filmie akcji, ponieważ to by nie zadziałało – ponieważ wmówiono nam, że dziewczęta i chłopcy mogą identyfikować się z męskimi rolami, ale chłopcy nie potrafią już identyfikować się z główną bohaterką – stwierdziła wtedy 32-letnia Lawrence.
Oczywiście można się zgodzić ze słowami aktorki, ale trzeba byłoby wymazać spory kawałek historii kina, gdzie kobiety rzeczywiście występowały w głównych rolach w filmach akcji – niektóre na długo nawet zanim Lawrence przyszła na świat.
Przecież macie Ripley!
"Foxy Brown" z Pam Grier w tytułowej roli nakręcono już w 1974 roku. W latach 80. i 90. Cynthia Rothrock praktycznie etatowo prała tyłki bandziorom i przestawiała żuchwy w kinie kopanym.
W latach 80. i 90. dostaliśmy przecież też dwie absolutne ikony kina akcji i science-fiction: porucznik Ellen Ripley, ostatnią ocalałą ze statku Nostromo, oraz Sarę Connor, matkę przyszłego przywódcy ludzkiego ruchu oporu w wojnie z maszynami.
Jak jednak celnie zauważa Rachel Leishman, autorka w serwisie "The Mery Sue", niezależnie, czy mowa o "Obcym", czy o "Terminatorze", jest to "męskie kino, w którym kobiety na końcu zostają bohaterkami".
Wystarczy spojrzeć, jak wspomniana Ellen Ripley zmienia się na przestrzeni oryginalnej tetralogii "Obcego". Na początku – jako widzowie – nawet nie wiemy, że to postać grana przez Sigourney Weaver stanie się kosmiczną "final girl".
Z przerażonej członkini załogi frachtowca USCSS Nostromo, której za pierwszym razem udaje się pokonać kosmiczną bestię dzięki sprytowi i szczęściu, w drugim kontakcie z obcymi przeistacza się w heroinę z automatycznym karabinem, wyrzutnią granatników i miotaczem ognia.
Dosłownie stacza pojedynek na "pięści" z mierzącą sobie blisko 4,5 metra królową Xenomorfów – wypowiadając wtedy jedne z najbardziej twardzielskich kwestii w kinie akcji.
W przypadku Sary Connor ta metamorfoza następuje w obrębie jednego filmu! W pierwszym "Terminatorze" poznajemy ją jako nieśmiałą i zlęknioną kelnerkę. Zanim fartownie uda się jej pokonać cyborga z przyszłości, jej postać będzie musiała w całości polegać na jej męskim obrońcy.
Sarah Connor stanie się kwintesencją twardzielki, co jednak będzie poprzedzone faktem, że jej życie zmieniło się w koszmar. Dlatego, że coś zrobiła? Nie do końca, po prostu jest jej pisane urodzić kiedyś przyszłego obrońcę ludzkości – Johna Connora, faceta, który uratuje świat.
Co jednak ciekawe, autorka Rachel Leishman zauważa też, że akceptacja postaci Connor i Ripley przez mężczyzn staje się dla nich nieraz też wytłumaczeniem, dlaczego mogą zaciekle hejtować inne filmy akcji z kobietami w rolach głównych.
– Uważam za interesujące, że za każdym razem, gdy wskazuje się na mizoginię w filmach akcji – lub wśród ich fanów – jesteśmy bombardowane odpowiedziami "Ale przecież Sarah Connor!" lub "Ellen Ripley jest świetna!", tak jakbyśmy miały być wdzięczne za te dwie białe bohaterki, bo wszechświat osiągnął równowagę" – pisała Leishman zwracając uwagę, że świat potężnych kobiecych postaci wcale nie musi kończyć się na tych dwóch kobietach.
Zgadzam się z nią – wszakże mamy jeszcze Pannę Młodą w "Kill Billu", wszyscy pamiętamy "Xenę – wojowniczą księżniczkę", czy Cesarzową Furiosę w "Mad Maxie: Na drodze gniewu".
Potężne kobiety, ciekawie napisane postacie, silne bohaterki – radzące sobie w brutalnym świecie mężczyzn.
Po co nam te babskie problemy?
Produkcje Disneya pokazały, że tę formułę można jednak zmienić. Widzowie mogą dostawać nowe produkcje, które swoją konstrukcją i historiami będą bardziej inkluzywne niż kiedyś.
"Osobiście uwielbiam oba te seriale, mimo że nie są wybitne i mogły być lepsze" – napisała o "Ms Marvel i "She-Hulk" Ola Gersz, moja redakcyjna koleżanka w nawiązaniu do hejtu, jaki dostają produkcje z kobiecymi bohaterkami na pierwszym planie.
"To powiew świeżego powietrza. Jak cudownie mnie się je oglądało! Babskie problemy, babskie tematy, babskie przyjaźnie, babskie ratowanie świata. Babskie oczywiście w cudzysłowie. Babskie, czyli ludzkie, ale nie dla facetów, bo przecież wszystko musi się kręcić wokół nich. Jeśli już główna ma być kobieta, to niech będzie seksowna. Broń Boże, niebrzydka (czytaj: zwyczajna), jak Aloy w grze wideo 'Horizon Forbidden West', której faceci zrobili taki bodyshaming, że naprawdę cieszę się, że to postać fikcyjna i nie musi się tym przejmować" – dodała Gersz.
I tutaj – według mnie – dochodzimy do sedna problemu.
Jako facet uważam, że część mężczyzn czuje się atakowana przez ingerowanie w ich ulubione fikcyjne światy i franczyzy. Coś, co do tej pory było im dobrze znane, co oferowało im ucieczkę w eskapizm i z czym mogli się utożsamiać, na ich oczach zaczyna się przepoczwarzać w coś nieznanego.
W 2017 roku Emma Watson, aktorka znana m.in. z filmów o Harrym Potterze, zwróciła też uwagę na problem utożsamiania się męskiej części widzów z oglądanymi na ekranie kobiecymi postaciami.
"To coś, do czego [mężczyźni] nie są przyzwyczajeni i nie podoba im się to... Wszystko, co odbiega od normy, jest trudne do zaakceptowania. Myślę, że jeśli jesteś przyzwyczajony do oglądania postaci, które wyglądają jak ty, brzmią jak ty, myślą jak ty, a potem widzisz kogoś [niespodziewanego] na ekranie, dochodzisz wtedy do wniosku: Hej, to dziewczyna, ona się ode mnie różni, a chcę, żeby wyglądała jak ja, abym mógł się odnaleźć w jej postaci" – stwierdziła aktorka cytowana przez magazyn "Glamour".
Gersz widzi w tym jednak konsekwencję męskiego przeświadczenia, że "babska popkultura jest głupia".
"To traktowanie popkultury dla kobiet jako gorszej pokutuje, gdy aktorki zaczynają wchodzić w głównych rolach do "męskiego świata": komiksów, epickich historii, akcji i ratowania świata. Mimo że dzieje się to już od kilkunastu lat, mężczyźni wciąż nie mogą się pogodzić z tym, że też chcemy być superbohaterkami" – kwituje Gersz.
Ktoś w tym miejscu oczywiście mógłby zwrócić uwagę, że "kiedyś nie było filmów i seriali o kobiecych superbohaterkach i komu to przeszkadzało?". No właśnie, najwyraźniej niektórym kobietom.
Myślę jednak, że jest w tym jednak coś jeszcze. A dokładnie próba zarobienia "szybkich pieniędzy" przez pazerne studia, które chcą wykorzystać społeczny zryw w kierunku emancypacji kobiet i przekuć go w popkulturowy produkt.
Doskonałym tego przykładem jest kobieca wersja "Ghostbusters" z 2016 roku, gdzie decyzję twórców, którą można sprowadzić do "nakręćmy to samo jeszcze raz, ale z kobietami, a jak ktoś powie, że to g*wno, to oskarżymy go o mizoginię" osobiście uważam za tanią zagrywkę cynicznego Hollywood.
Kino akcji, podobnie jak widowiska science-fiction, potrzebują silnych kobiecych postaci. Zwłaszcza jeżeli ich role zostaną dobrze i przekonywująco napisane. Dlatego rozumiem kąśliwe uwagi Marka Hamilla, odtwórcy roli Luke'a Skywalkera, który publicznie żartował sobie z faktu, że Rey – główna bohaterka nowej trylogii "Gwiezdnych wojen" grana przez Daisy Ridley – potrafiła tak dobrze posługiwać się mocą... a nawet nigdy nie musiała się jej uczyć.
Pomijam już fakt, że fundamenty jej historii praktycznie przepisano z "Nowej Nadziei".
Nie zmienia to jednak faktu, że problem wspomnianego wcześniej "męskiego hejtu" istnieje naprawdę. Świadczy o tym m.in. reakcja niektórych czytelników na przytoczony wcześniej tekst Oli Gersz.
Nie tak nas uczono
Innym źródłem problemu może być też to, jakie cechy wpojono nam jako pozytywne i negatywne u kobiet i mężczyzn.
"W ciągu ostatnich 30 latprace psychologów społecznych, takich jak Susan Fiske i Mina Cikara, wielokrotnie wykazały, że kobiety są postrzegane i oceniane według innych kryteriów niż mężczyźni" – zwróciła uwagę Maria Kannikova, autorka "Atlantic" w swoim tekście "Do Readers Judge Female Characters More Harshly Than Male Characters?" ("Czy czytelnicy oceniają postacie kobiece surowiej niż męskie?").
"Nie tylko te same cechy, które są postrzegane jako pozytywne u jednych (powiedzmy, asertywność u mężczyzn) i są rekonstruowane jako negatywne u drugich (powiedzmy, nachalność u kobiet), ale przypisujemy inne względne wartości różnym cechom w zależności od płci" – dodała Kannikova.
To natomiast zdaje się trafnie korespondować ze słowami Claire Foy, brytyjskiej aktorki, którą widzowie mogą kojarzyć z roli królowejElżbiety II w serialu Netflix"The Crown", która stwierdziła w magazynie "Empire", że nienawidzi w popkulturze określenia "silnych postaci kobiecych".
Dlaczego?
– Czy coś takiego ma mówić, że wszystkie inne postacie kobiece są słabe? Nie określamy w ten sposób mężczyzn. Pozwala się im, by byli niemili, sympatyczni, silni, słabi, przerażający, milutcy, wszelacy – mówiła wtedy Foy.
Sarah Polley – zdobywczyni Oscara w kategorii "Najlepszy scenariusz adaptowany" za "Women Talking" – dodała wtedy: "Silna kobieca postać może przybrać milion form, które nie wyglądają tylko jak stereotypowy silny mężczyzna i kobiece ciało".
Dokładnie tak. Kobiety mogą być wszystkim tym, czym chcą. Niech ratują światy i kopią tyłki draniom. Tych nigdy nie zabraknie.
Dostałam wtedy kilkanaście hejterskich wiadomości: na maila i prywatne na Instagramie i Facebooku (nie licząc komentarzy na profilach naTemat). Wszystkie od mężczyzn, jedna bardziej wulgarna od drugiej. Najbardziej zapamiętałam jeden "list od fana", który brzmiał: Niech Ci zgnije pi*da, dzi*ko. Uśmiałam się z trzech powodów (wolę się śmiać z takich wiadomości niż płakać). Pierwszy: pan napisał "Ci" wielką literą, drugi: co to w ogóle znaczy, trzeci: taka reakcja na tekst o MCU?! Tekst, który nie był nawet żadną moją opinią, tylko przytoczeniem czystych faktów: produkcje o kobietach zbierają największe baty od mężczyzn. Wystarczy przeczytać komentarze pod zwiastunem "The Marvels" albo opinie facetów o "She-Hulk" czy "Ms. Marvel". Fakty. Nie dość, że hejterzy atakują blockbustery o supeborhaterkach, to jeszcze obrażają dziennikarkę, która "ma czelność" napisać, że atakują blockbustery o superbohaterkach. O czym to świadczy? Że problem jest realny. I to kobiety mają problem z emocjami, nie mężczyźni, prawda?