25 stycznia 2013 roku w ramach drugiej edycji poznańskiego Horror Ataku miała miejsce nieformalna premiera książki Rafała Donicy "Frankenstein: 100 lat w kinie" (wydawnictwo Yohei) będącej owocem wieloletniej fascynacji autora postaciami Wiktora Frankensteina oraz stworzonego przez niego monstrum. Książki stanowiącej fascynującą i wyczerpującą analizę wpływu, jaki odegrał archetyp Frankensteina na kino, literaturę, reklamę, naukę. Na jej temat rozmawiam z Rafałem Donicą.
Blog o kulturze, nauce i pasji odkrywania. O oczarowaniu tajemnicą
Kiedy po raz pierwszy miałeś styczność z Wiktorem Frankensteinem i jego monstrum? Czy była to powieść Mary Shelley, czy może któraś z jej ekranizacji/adaptacji filmowych? Skąd pomysł na napisanie "Frankensteina: 100 lat w kinie"?
Od najmłodszych lat, gdy moja znajomość X muzy ograniczała się do „Powrotu do przyszłości”, „Gwiezdnych wojen” i „Gremlinów”, głęboko w podświadomości tkwił archetypowy wizerunek monstrum wykreowany przez Borisa Karloffa, choć nie potrafiłem wówczas określić z jakiego filmu pochodzi. Zapewne zobaczyłem go oglądając przez palce któryś z klasycznych „Frankensteinów” w telewizji, albo na jakimś zdjęciu w prasie. Gdy w Polsce pod koniec lat 80. rozpoczęła się epoka VHS, na kasetach królowali „Amerykańscy Ninja", „Karate Tygrysy”, „Rambo” i „Krwawy sport”. Nie było podaży ani popytu na czarno-białe horrory Universalu; ja sam też bardziej interesowałem się kinem akcji i filmami kopanymi, niż horrorami, a już na pewno nie starymi. Mój pierwszy świadomy kontakt z „Frankensteinem” nastąpił dopiero w 1994 roku, podczas kinowego seansu filmu Kennetha Branagha. Pamiętam, że wielkie wrażenie zrobiła na mnie scena ożywienia potwora prezentowana kilka dni wcześniej w programie Filmidło na TVP1, dlatego z przyspieszonym biciem serca wybrałem się do kina. Niestety, „Mary Shelley’s Frankenstein” pod wieloma względami mnie rozczarował i wówczas nic nie zaiskrzyło między mną a Frankensteinem. Przełom nastąpił jedenaście lat później, gdy w moje ręce wpadła niesamowita „Kolekcja potworów Universalu”, w której znalazło się nie tylko sześć klasycznych „Frankensteinów”, ale i gipsowe popiersie monstrum Karloffa. Bezapelacyjnie, to film Jamesa Whale’a z 1931 roku dał początek mojej wielkiej fascynacji postacią Frankensteina i jego monstrum (z naciskiem na monstrum) oraz kolekcji gadżetów związanych z potworem, która liczy dziś ponad 40 eksponatów i stale rośnie. W 2005 roku przygotowałem na stronę film.org.pl obszerne opracowanie, gdzie opisałem 17 najważniejszych filmów frankensteinowskich oraz książkę Mary Shelley, przeczytaną w trakcie zapoznawania się z kolejnymi wersjami „Frankensteina”. Po ciepłym przyjęciu tekstu przez czytelników i odkryciu, że 17 tytułów to mniej niż 10% filmowego uniwersum „Frankensteina”, w 2006 roku wpadłem na szalony pomysł rozbudowania mojego opracowania i przerobienia go na książkę.
Jak długo trwała praca nad książką? Jak wyglądała? Do kogo ją adresujesz? Zapewne nie tylko do fanów horroru…
Książka powstawała w latach 2006-2012, ale nie pisałem jej przez te sześć lat bez przerwy. Bywały momenty, kiedy odkładałem temat na półkę na 2-3 miesiące i w ogóle do niego nie zaglądałem, materiał musiał się „odleżeć”, bywały też takie zrywy, że przez kilka miesięcy oglądałem jeden film dziennie i od razu pisałem rozdział mu poświęcony. Chwilami ogrom tematu zaczynał mnie przerastać; na miejsce dziesięciu opisanych w książce filmów odkrywałem 20 kolejnych. Czułem się jak żołnierze kosmosu z filmu Verhoevena, którym opadły ręce po tym, jak walcząc z setkami robali atakujących barykadę, na horyzoncie ujrzeli ich tysiące. Mnogość tytułów przyprawiała mnie o zawrót głowy. Korzystałem ze specjalnego programu MindMaper, aby na wielkiej tablicy rozrysować plan książki podzielony na dekady – od roku 1910 do współczesności. Nawet w tej chwili, po skończeniu książki nie jestem w stanie powiedzieć ile związanych z Frankensteinem tytułów zostało w niej w jakiś sposób wspomnianych. Oprócz opisów obejrzanych przeze mnie filmów, na końcu rozdziałów poświęconych danemu okresowi, zamieściłem wyliczankę tytułów, z którymi nie miałem możliwości się zapoznać, okraszoną informacjami, jakie na temat danego tytułu udało mi się znaleźć w sieci. Aby nie zanudzić przyszłego czytelnika, jak ognia unikałem schematu. We „Frankensteinie 100 lat w kinie” nie znajdziecie podobnych do siebie rozdziałów, odhaczających punkty „treść / aktorstwo / forma / opinia o filmie”, a raczej krótsze i dłuższe omówienia, zawierające moją subiektywną ocenę. Niekiedy bardziej skupiałem się na warstwie wizualnej, innym razem na fabule, ale w każdym przypadku w szczegółach opisałem wygląd i charakter monstrum z danego filmu, bo to ono było wisienką na torcie każdej ekranizacji czy trawestacji książki Mary Shelley. Większość omówień zawiera też ciekawostki związane z danym tytułem oraz jego związki (lub ich brak) z powieścią. „Frankenstein 100 lat w kinie” adresowany jest nie tylko do fanów kina grozy, ale wszystkich miłośników X muzy, a także ludzi niezwiązanych ani z kinem, ani z literaturą, a chcących dowiedzieć się o Frankensteinie czegoś ponad to, że to szalony naukowiec i jego potwór o twarzy Borisa Karloffa. Chciałbym moją książką sprostować też wiele błędnych informacji, jakie krążą w eterze na temat „Frankensteina”. Gdy czytam różne opracowania na ten temat w portalach filmowych i informacyjnych, łapię się za głowę, z jaką regularnością mylone są wydarzenia z powieści, z tymi wykreowanymi przez kino.
Opowiedz w skrócie o kulisach powstania powieści Mary Shelley. W jakich okolicznościach została napisana i dlaczego warto po nią sięgnąć obecnie?
O kulisach powstania powieści Mary Shelley piszę obszernie w mojej książce, do której w tym miejscu odsyłam. Z przyjemnością odpowiem jednak na drugą część pytania. Po powieść „Frankenstein” warto i należy sięgnąć nie tylko dlatego, by poznać fundament, na którym wyrosło ogromne filmowe uniwersum. Wydarzenia przedstawione przez Mary Shelley nie zostały osadzone w żadnym kontekście, ani politycznym, ani historycznym, przez co opowieść jest zrozumiała pod każdą szerokością geograficzną, tak samo w dniu premiery, dziś i za kilkadziesiąt lat. Uniwersalna, niemal mitologiczna treść dzieła Mary Shelley, powstałego niemal dwa wieki temu, z biegiem lat staje się coraz bardziej aktualna. Ludzkość od zawsze marzy o wskrzeszaniu zmarłych, o pokonaniu śmierci. Człowiek wciąż bawi się w Boga, odkrywa, drąży, wyrywa naturze jej sekrety, nie oglądając się na konsekwencje. Dziś mamy do dyspozycji znacznie potężniejsze narzędzia niż te (laboratorium na poddaszu i zwłoki wykradane z grobów) którymi dysponował Wiktor Frankenstein - badamy DNA, klonujemy, potrafimy wznawiać akcję serca, przeszczepiać organy i kończyny, w tym serca, skórę, dłonie i całe ręce. Kilka tygodni temu internet obiegła informacja o poszukiwaniu kobiety, która urodziłaby neandertalczyka sklonowanego z odnalezionego kodu DNA. Choć okazało się to plotką, warto zastanowić się nad konsekwencjami takiego eksperymentu. Co stałoby się z taką istotą powołaną nieroztropnie na świat? Zamknęlibyśmy ją w zoo, czy przystosowali do życia wśród nas? A może wzorem Wiktora Frankensteina odepchnęlibyśmy odrażające, pomrukujące monstrum, skazując je na wygnanie i samotność, odmawiając mu stworzenia istoty płci przeciwnej, by rasa „potworów” nie zaludniła Ziemi i nie zagroziła gatunkowi ludzkiemu? O tych obawach już w 1818 roku pisała Mary Shelley. Jej książka to nie tylko horror i fantastyka naukowa, lecz wciąż, a dziś szczególnie aktualne ostrzeżenie, przestroga przed tworzeniem nowego życia, które może odwrócić się przeciwko swojemu stwórcy.
Które ekranizacje filmowe, tudzież adaptacje polecasz osobom, które pragną rozpocząć swoją przygodę z Frankensteinem i jego tworem?
Z absolutnych „must see”:
- żelazne klasyki z Borisem Karloffem w roli monstrum: „Frankenstein” 1931 r.,
i „Narzeczona Frankensteina” 1935 r. - obydwa w reżyserii Jamesa Whale’a,
do tego „Syn Frankensteina” z 1939 roku
- klasyk wytwórni Hammer „Przekleństwo Frankensteina” z 1957 roku
- pomimo wielu wad „Mary Shelley’s Frankenstein” z 1994 roku
- najwierniejszy powieści mini-serial Hallmarku „Frankenstein” z 2004 roku
- jedna z najlepszych komedii wszech czasów „Młody Frankenstein” z 1974 roku
- pochodząca ze złotej ery Universalu komedia „Abbott i Costello spotykają Frankensteina” (1948 r.).
- wzruszający, wizualnie olśniewający „Frankenweenie” Tima Burtona z 2012 roku.
- awanturniczo-przygodowy „Van Helsing” (2004 r.), ze względu na postać monstrum w steampunkowej stylizacji.
Wiktor Frankenstein i jego monstrum są dla Ciebie symbolami...?
Szalonego naukowca i odtrąconego potwora. To pierwsze i oczywiste, co przyszłoby na myśl chyba każdej osobie, której zostałoby zadane to pytanie. Jeśli miałbym rozwinąć odpowiedź… powieściowego Wiktora cechuje nonszalancja, pycha i pewność siebie, jest personifikacją walki z prawami natury i jednocześnie symbolem najwyższej kary, jaka może spotkać człowieka za ich łamanie. Nie mówię tu o śmierci Wiktora, ale poprzedzających ją wyrzutach sumienia i cierpieniach psychicznych zafundowanych mu przez jego własny eksperyment, który zabija przyjaciół i krewnych naukowca. Z kolei monstrum z kart powieści to symbol potwora o gołębim sercu, którego dopiero zewnętrzne okoliczności, odtrącenie, ludzka nienawiść i niespełnione pragnienie szczęścia popychają do krwawych czynów i zemsty na Frankensteinie, paradoksalnie człowieku mu najbliższym.
Czy można potraktować potwora jako outsidera odrzuconego przez społeczeństwo?
Tak, choć z pewnym zastrzeżeniem. Poza nawias społeczeństwa wyrzucane są jednostki niezdolne do życia w grupie, albo takie, które same decydują się pozostać poza daną grupą społeczną, nie godząc się na życie według jej zasad. Monstrum nigdy nie dostało szansy na test, na życie wśród ludzi, albowiem ze względu na odpychający wygląd było przeganiane zanim zdołało wypowiedzieć choćby jedno słowo (w powieści Mary Shelley potwór mówił, czytał i był inteligentny). Można więc powiedzieć, że monstrum to typ outsidera nie tyle przez społeczeństwo odrzuconego, co nigdy do życia w społeczności nie dopuszczonego.
Czy mit Frankensteina i jego kreacji przystaje do współczesnych czasów?
Mit Frankensteina, jak każdy inny, znajduje zastosowanie i przystaje do każdego czasu i miejsca. Szaleni naukowcy i ich łamiące tabu eksperymenty są dziś, tak samo jak wczoraj, na porządku dziennym. Postaci (lub wariacje na ich temat) z powieści Shelley często przywoływane są alegorycznie w prasie i telewizji, gdy mowa o niebezpiecznych eksperymentach i/lub ich przerażających rezultatach. Pierwszy z brzegu przykład: w ubiegłym roku w Nowy Jork uderzył huragan będący połączeniem kilku nawałnic – przez media ochrzczony został nazwą Frankenstorm. Wiktor i jego monstrum bez problemu odnajdują się też we współczesnej rzeczywistości filmowej, w której umieszczają ich twórcy takich tytułów, jak „Gatunek”, „Frankenhooker”, „Rock ‘n’ Roll Frankenstein”, „Frankenweenie”.
Jeszcze w tym roku na ekrany kin ma trafić wysokobudżetowa adaptacja komiksu
„I, Frankenstein” – z osadzoną współcześnie akcją, gdzie monstrum Frankensteina (Aaron Eckhart) z wielką spluwą w łapie walczyć będzie z wilkołakami.
Na czym polega związek Frankensteina z Polską?
Leżące w Polsce Ząbkowice Śląskie nosiły kiedyś nazwę Frankenstein. Podobno w XVII wieku miały tam miejsce dziwne zdarzenia, jak demolowanie, rabowanie i profanowanie grobów. Podobno też grasował tam, mieszkający na zamku morderca o przydomku „Diabelski łowca” (miał uśmiercić ponad 200 osób) nazwany w końcu, od nazwy miejscowości Frankensteinem. Nie wiadomo na ile i czy w ogóle te wydarzenia i nazwa miejscowości miały wpływ na tytuł i fabułę powieści Mary Shelley. Tak czy inaczej, od kilku lat w Ząbkowicach Śląskich odbywa się „Weekend z Frankensteinem”, lokalny festyn upamiętniający „polskie korzenie Frankensteina”.
Od kiedy kolekcjonujesz figurki monstrum? Pochwal się swoimi zbiorami. Co jeszcze (oprócz figurek) wchodzi w ich skład?
Popiersie Borisa Karloffa z klasyka Jamesa Whale’a przez jakiś czas stało na półce samotnie. Ale pewnego dnia na aukcji internetowej udało mi się kupić ciężki żeliwny kielich (na licencji Universalu) z wyżłobionym wizerunkiem monstrum, następnie w moje ręce trafiła figurka potwora ubranego w kożuchową kamizelę (z filmu „Syn Frankensteina”) oraz kolejne popiersia, dioramy itd. Dziś moja kolekcja liczy ponad 40 eksponatów. Pochodzą głównie z Wielkiej Brytanii i USA. Wśród najciekawszych znajduje się pluszak Sparky z filmu „Frankenweenie”, zestaw LEGO „Scary Laboratory”, kolekcja znaczków pocztowych z klasycznymi monstrami Universalu, ważąca prawie 4 kilogramy i mierząca 30 centymetrów diorama „Mary Shelley’s Creation” (potwór stojący na straży grobu autorki powieści wykonany został w limitowanej serii 100 sztuk), monstrum i narzeczona jako porcelanowe solniczka i pieprzniczka, monstrum z filmu „Hotel Transylwania” (zabawki z Burger Kinga i McDonalds), monstrum skarbonka, zestaw figurek z „Młodego Frankensteina”, a także wykonany z włóczki (przez p. Ewelinę z Włóczcraft) na specjalne zamówienie potwór Borisa Karloffa. Największym brakiem w mojej kolekcji pozostaje wyprodukowana w ilości 600 sztuk diorama z „Frankenstein spotyka człowieka-wilka”. Moje zbiory prezentuję na blogu cinemafrankenstein.blogspot.com w cyklu „Potworna galeria”.
Zaintrygowały mnie i zaszokowały eksperymenty rosyjskiego naukowca Vladimira Demikhova z psami. Wyjaśnij pokrótce na czym one polegały. Czy w dobie gwałtownego postępu naukowego, z którym mamy obecnie do czynienia będzie możliwe przyszłe stworzenie ludzkiego Frankensteina?
To bardzo makabryczny temat, w szczególności dla mnie, miłośnika psów, dlatego w książce tylko o nim wspominam. Na początku XX wieku radziecki fizjolog Siergiej Bruchonienko pokazał światu słynne głowy Bruchonienki – odcięte od ciała psie głowy utrzymywane - choć zaledwie na 2 godziny - sztucznie przy życiu i reagujące na bodźce zewnętrzne. W 1954 roku Vladimir Demikhov poszedł o krok dalej, przyszywając głowę jednego psa do karku innego. Jeden z jego eksperymentów żył podobno aż 29 dni, a każda z głów „wiodła własne życie”. Czy w przyszłości możliwe będzie stworzenie ludzkiego Frankensteina? Zapewne tak, ale oby nie! Jak pokazały filmy frankensteinowskie, przeszczepy mózgów czy całych głów do nowych ciał, nawet te wykonane w dobrej wierze, zawsze kończyły się źle. Problem stanowiła psychika pacjentów, którzy nigdy nie byli zadowoleni z obudzenia się w nie swoim ciele, w dodatku pełnym blizn. W rzeczywistym świecie (w filmach nigdy nie było to przeszkodą) operacja przeszczepienia głowy sparaliżowanego od szyi w dół człowieka do nowego, sprawnego ciała, jest wciąż niemożliwa ze względu na przerwanie rdzenia kręgowego.
Pobawmy się w futurologię. Gdybyś dysponował ogromnym budżetem to jaką ekranizację/adaptację powieści Mary Shelley chciałbyś stworzyć? Czego nie mogło by w niej zabraknąć?
Pierwsze co przychodzi mi do głowy na hasło „ogromny budżet” to Frankenstein w kosmosie – takiego filmu jeszcze nie było (oprócz finałowego motywu w jednym z Bondów: „Moonraker”). Choć po dłuższym zastanowieniu, obawiam się, że tak zwariowana wersja powieści Mary Shelley podzieliłaby los Critterów i Jasona z „Piątku 13.”, także wysłanych w kosmos. A zupełnie na poważnie, bardzo chciałbym zobaczyć Frankensteina w reżyserii Guillermo Del Toro („Hellboy”, „Labirynt Fauna”), ze względu na kapitalne potwory, jakie ten wizjoner wymyśla do swoich filmów. Kilka lat temu były nawet przymiarki do realizacji takiego filmu, a w monstrum miał wcielić się etatowy potwór reżysera Doug Jones, ale projekt zmarł śmiercią naturalną. Na pewno bardzo oryginalną wizje Frankensteina zaproponowałby J.J. Abrams („Lost”, „Cloverfield”, „Mission Impossible 3”, „Star Trek”) – Abrams znakomicie czuje kino rozrywkowe, potrafi zaskakiwać i trzymać widza w napięciu, umie dawać nowe, zaskakujące życie skostniałym seriom, dlatego niedawno został wybrany na reżysera nowych epizodów „Gwiezdnych wojen”. Co musiałoby się znaleźć w nowej ekranizacji „Frankensteina”? Poza oczywistymi postaciami i obowiązkowymi motywami, na pewno dużo… akcji. Już Kenneth Branagh, choć cały film wyszedł mu średnio, pokazał, że zarówno Wiktor, jak i monstrum, doskonale sprawdzają się w dynamicznych sekwencjach. Potwór / De Niro rzucający wieśniakiem czy wyskakujący pod ostrzałem przez okno, robił spektakularne wrażenie. Rozpędzona jak lokomotywa sekwencja ożywienia monstrum, okraszona znakomitą partyturą Patricka Doyle’a, jest najlepszą ze wszystkich, jakie widziałem. W moim wymarzonym „Frankensteinie” przydałby się też, niezbyt lubiany przez filmowców, voice over (narracja spoza kadru), który mógłby przybliżyć widzom wewnętrzne rozdarcie miotające głównymi postaciami dramatu. Powieść Mary Shelley to snute dwutorowo przemyślenia i wspomnienia potwora i Wiktora, ukazujące dramat z ich subiektywnych punktów widzenia. Długie monologi nie mają jednak racji bytu w filmie, a obrazem / dialogiem nie da się pokazać bogactwa duchowego życia tych tragicznych postaci. Może więc któryś z przyszłych reżyserów „Frankensteina” zdecyduje się na dopowiedzenie pewnych rzeczy spoza kadru.
Czy twoje przyszłe plany literackie nadal będą związane z Frankensteinem i jego tworem?
Ukończenie książki nie zakończyło mojej wielkiej przygody z „Frankensteinem”. Na bieżąco śledzę (pomagają mi w tym znajomi i przyjaciele, podsyłając stosowne linki) wszystkie doniesienia na temat kolejnych adaptacji i trawestacji powieści Mary Shelley i zamieszczam je na prowadzonym od maja 2012 blogu cinemafrankenstein.blogspot.com – stanowiącym oficjalną kontynuację mojej książki. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, moment wydania „Frankensteina 100 lat w kinie” zbiegł się w czasie z renesansem tematyki frankensteinowskiej. W ubiegłym roku na ekrany kin trafił „Hotel Transylwania” (monstrum w roli drugoplanowej) oraz „Frankenweenie” Tima Burtona. Na 2013 rok zapowiadane są premiery „I, Frankenstein”, „Frankenstein’s Army” (akcja osadzona pod koniec II Wojny Światowej), „Army of Frankensteins” (podróż w czasie do okresu Wojny Secesyjnej) oraz „Frankenstein Theory” (grupa śmiałków wyrusza w góry by odszukać potwora Frankensteina, który podobno naprawdę istnieje). W planach jest też „Frankenstein” z Danielem Radcliffem w roli Igora, a na 2014 rok zapowiadany jest remake „Narzeczonej Frankensteina”. Zapewne nie wszystkie z tych tytułów trafią do polskich kin, ale na wszystkie czekam z niecierpliwością. Każdy kolejny tytuł, czy to z wielkiej wytwórni, czy na wpół amatorski, dobry czy kiepski, rozbudowuje moją ulubioną postać, wprowadza do uniwersum Frankensteina nowe, czasami niezwykle zwariowane pomysły, nowe fakty
i rozwiązania dramaturgiczne.
"Dracenstein" (2006) - dzieło szalonego naukowca w tej oryginalnej animacji nazywa się Dracenstein.