Hollywood potrzebowało naprawdę dużo czasu, by zrozumieć, że świat jest pełen ludzi z różnym kolorem skóry. Zanim to jednak nastąpiło, twórcy zatrudniali do filmów i seriali białe osoby. Po prostu malowali im twarze i przebierali w stroje innych kultur.
Reklama.
Reklama.
Temat rasy i reprezentacji mniejszości poszczególnych grup społecznych w popkulturowych dziełach nie jest niczym nowym. Jako widzowie, ale też i społeczeństwo, potrzebowaliśmy lat, by wyzbyć się kulturowych stereotypów i uprzedzeń.
Pamiętam, że w latach 90., już w epoce schyłku kaset VHS, wciąż funkcjonował żart w kontekście amerykańskich horrorów, że "czarny bohater zawsze umiera jako pierwszy". To mogło wtedy bawić, chociaż było faktem – z czasem zrozumiałem, że krzywdzącym.
Czasy na szczęście się zmieniły. Teraz gdy Jordan Peele ("Uciekaj" i "To my") kręci swój kolejny horror, z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że to właśnie czarne osoby będą tu głównymi postaciami, a gdzieś po drodze historii ktoś biały dostanie w czapę.
W 2019 roku "The Hollywood Reporter" przytoczył wypowiedź Peele'a, że "nigdy nie zatrudni u siebie białego kolesia do głównej roli".
"To nie dlatego, że mam coś do białych kolesi" – przyznał reżyser. "Po prostu ja już widziałem ten film" – skwitował.
Zgadzam się z nim. Fajnie byłoby zobaczyć coś nowego i świeżego.
Czarni bohaterowie przeszli długą i męczącą drogę w świecie popkultury, gdzie na jej początku odebrano im nawet prawo do reprezentowania własnej rasy. To biali aktorzy grali czarnych bohaterów. Zazwyczaj robili to w ten sposób, by ich ośmieszyć.
W latach 70. powstał "Blaxploitation" – gatunek filmowy wreszcie dla czarnych widzów o czarnych bohaterach i bohaterkach (chociaż i ta rozrywka nie uciekła od krytyki części czarnej społeczności za powielanie krzywdzących stereotypów). Tam swoje początki miały takie postacie jak "Shaft", które po latach przebiły się do mainstreamu.
Blisko pół wieku później "Czarna pantera" stała się jednym z najbardziej dochodowych filmów w historii MCU (ponad 1,3 miliarda dolarów przy budżecie 200 milionów) i zdobyła trzy Oscary.
Jednak spokojnie – Hollywood starało się dyskredytować mniejszości etniczne po równo. Na szczęście tutaj też sytuacja zaczęła zmieniać się na lepsze. Chociaż droga była równie długa i wyboista.
Biali Azjaci
Zapewne część z was kojarzy termin "blackface". Dla przypomnienia jednak warto dodać, że – jak podaje słownik Merriam-Webster – jest to: "ciemny makijaż noszony w celu naśladowania wyglądu czarnej osoby, a zwłaszcza w celu wyśmiewania lub ośmieszania czarnych osób". Termin ten nawiązywał do formy "rozrywki", jaka przed laty panowała w Stanach Zjednoczonych.
"Noszenie czarnego makijażu przez białych wykonawców było, od początku XIX do połowy XX wieku, ważną cechą występów minstreli (rozrywkowe widowiska – przyp. aut.) i podobnych form rozrywki przedstawiających przerysowane i odbiegające od prawdy karykatury osób czarnoskórych. Malowanie czarnej twarzy jest uważane za wysoce obraźliwe" – można przeczytać w rozwinięciu hasła.
Co ciekawe, istnieje też pojęcie "yellowface", które opiera się na podobnej praktyce (nakładanie makijażu, określony typ zachowań itp.), tyle że – jak nietrudno się domyślić – dotyczy Azjatów.
W historii Hollywood nie brakuje przykładów, gdy biali aktorzy wcielali się w postacie pochodzenia azjatyckiego. Warto dodać, że nie były to marginalne produkcje.
W 1944 roku amerykańska aktorka Aline Laveen MacMahon została nominowana do Oscara za rolę drugoplanową w filmie "Smocze nasienie". Wcielała się tam w postać "żony Ling Tana". Marlon Brando – tak, słynny Don Vito Corleone z "Ojca chrzestnego –zagrał w latach 50. postać o imieniu Sakini. I trudno o bardziej stereotypowe ukazanie osoby z Dalekiego Wschodu.
Wciąż jednak najczęściej przywoływanym przykładem w kontekście "yellowface'a" jest kultowy film "Śniadanie u Tiffany’ego" z Audrey Hepburn. Mowa o karykaturalnej postaci pana Yunioshiego, który miał wywoływać u widzów śmiech i politowanie. Zagrał go amerykański aktor Mickey Rooney.
Jeden z powodów, przez który twórcy Hollywood nie zatrudniali do azjatyckich ról prawdziwych Azjatów, może być m.in. fakt, że chcieli przyciągnąć do kin większą ilość widzów za pomocą znanych amerykańskich nazwisk.
"Azjatyckie postacie we wczesnych dniach Hollywood pojawiały się głównie w formie rasistowskich klisz, albo jako tajemniczy, groźni złoczyńcy, albo jako śmieszne karykatury, takie jak pan Yunioshi"– słusznie zauważa Kira Schacht, autorka "What Hollywood movies do to perpetuate racial stereotypes" na stronie dw.com.
Mowa tutaj m.in. o takich postaciach jak Ming Bezlitosny (grany przez Charlesa Middletona), główny antagonista w filmie "Flash Gordon" z 1936 roku, czy diaboliczny Fu Manchu (w tej roli Boris Karloff) z "The Mask of Fu Manchu" z 1932 roku – będący uosobieniem wszystkich lęków białego człowieka przed "żółtym niebezpieczeństwem" (mowa o "yellow perill" – poglądzie z XIX wieku, który funkcjonował w m.in. Stanach po emigracji chińskiej ludności, głównie taniej siły roboczej, do USA, gdy obawiano się, że "obcy" zabiorą miejsca pracy i zniszczą status quo zachodniego świata).
W późniejszych latach w postać Fu Manchu wcielał się też brytyjski aktor Christopher Lee.
"Myślę, że jeżeli spojrzymy na historię filmu, prawdopodobnie łatwiej będzie wymienić postacie azjatyckich złoczyńców, niż bohaterów pozytywnych" – podsumował w jednym z wywiadów Phil Lee, prezes organizacji Media Action Network for Asian Americans.
"Rasizm w postaci zawodowego wykluczenia i ról opartych na stereotypach rasowych, definiuje hollywoodzki przemysł filmowy od jego narodzin na początku XX wieku" zauważyła socjolog Nancy Wang Yuen w książce "Reel Inequality: Hollywood Actors and Racism".
Oczywiście obraz Dalekiego Wschodu uległ drastycznej zmianie – na plus! – za sprawą kinowej mody na dalekowschodnie sztuki walki. Zapewne to dzięki nim ogromna ilość białych ludzi jest przekonana, że Azjaci uczą się ciosów i kopniaków wraz z piciem mleka matki.
Ktoś oczywiście może zwrócić uwagę, że "to były inne czasy". Chciałbym jednak przypomnieć, jak "wybielono" fabularną wersję "Ghost in the Shell" z Scarlett Johansson oraz że w 2016 roku szkocka aktorka Tilda Swinton zagrała Starożytną w "Doktorze Strange'u" – postać, która w komiksie była tybetańskim mężczyzną.
Mam tylko nadzieję, że ludzie, którzy tak gorliwie krytykowali czarny kolor skóry "Małej Syrenki" równie głośno protestowali też przed obsadzeniem białej aktorki w roli Azjaty.
Potem Swintonprosiła komiczkę Margaret Cho, by wytłumaczyła jej, dlaczego niektórzy ludzie mają problem z tym, że biała osoba gra azjatycką postać.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że Hollywood jest obecnie bardziej inkluzywne niż kiedykolwiek. W 2018 roku powstał film "Bajecznie bogaci Azjaci", gdzie wszyscy główni bohaterowie byli pochodzenia azjatyckiego (od ostatniej takiej sytuacji trzeba było poczekać tylko 20 lat).
Natomiast Oscary 2023 roku należały do "Wszystko wszędzie naraz". No i super.
Roszczeniowi Indianie
Przedstawicieli rdzennych mieszkańców Ameryki pamiętam z dzieciństwa głównie jako "tych złych" w westernach – dzikich i brutalnych ludzi, którzy uprzykrzają spokojne i pokojowe życie białych kowbojów i napadają na ich dyliżanse. Tak, Amerykanie zawsze byli nieźli w kreowaniu pod siebie otaczającej ich rzeczywistości.
Westerny to jedno, ale motyw niebezpiecznych Indian, którzy zagrażają trwaniu "amerykańskiemu snu", przejawiał się także w kreskówkach dla dzieci. Dobrym tego przykładem jest animacja z 1942 roku "Superman" od wytwórni Fleischer Studios, której współzałożycielem był urodzony w Krakowie i pochodzący z żydowskiej rodziny Max Fleischer.
W historii zatytułowanej "Electric Earthquake" główny bohater – ostatni syn planety Krypton – musiał stanąć do walki z "szalonym naukowcem", który dzięki swojej maszynie był w stanie powodować ogromne trzęsienia ziemi.
Co jednak ważne, antagonistą był tu rdzenny mieszkaniec Ameryki, a jego żądaniem było zwrócenie jego ludowi terenów zagrabionych przez Stany Zjednoczone, gdzie obecnie znajduje się Manhattan.
"Całe szczęście" Superman w porę powstrzymał zamachowca, tym samym sprawiając, że Amerykanie mogli dalej zajmować zagrabione przed laty ziemie. Brawo panie kosmito.
W przypadku filmowych postaci rdzennych mieszkańców Ameryki również nie brakuje białych aktorów, którzy próbowali być bardziej przekonującymi Indianami od tych prawdziwych. W 1954 roku Burt Lancaster zagrał postać o imieniu Massai w filmie "Ostatnia walka Apacza".
Natomiast w 2013 roku twórcy filmowi doszli do wniosku, że najlepszym kandydatem do zagrania Tonto, indiańskiego przyjaciela protagonisty z "Jeźdźca z nikąd", będzie Johnny Depp.
Oczywiście jedną z najpopularniejszych postaci reprezentującej Indian w amerykańskiej popkulturze pozostaje zapewne "Pocahontas" i jej miłość do białego mężczyzny, a właściwie jej disneyowskie ujęcie. Czyli animowana bajka dla dzieci.
Nie znaczy to, że rdzenni Amerykanie nie mogą poszczycić się występami w mainstreamowych franczyzach, gdzie ich obraz jest bliższy temu historycznemu. Dobrym tego przykładem jest swoisty restart serii science-fiction o kosmicznym łowcy głów – "Predator: Prey" z 2022 roku.
Akcja filmu dzieje się na początku XVIII wieku, gdy biały człowiek wciąż poznawał ziemie przyszłych Stanów Zjednoczonych. W rolę protagonistki obrazu – Naru – wcieliła się Amber Midthunder, która sama ma też indiańskie korzenie.
Co ciekawe, jej ojciec – David Midthunder – również jest aktorem, można było go zobaczyć m.in. w serialu "Westworld". W 2018 roku miał on powiedzieć "New York Post", że "w Hollywood jest prawdopodobnie tylko około tuzina rdzennych amerykańskich aktorów".
Sukces wspomnianego "Predator: Prey" daje nadzieję, że ta sytuacja może zmienić się na lepsze.
Koniec z tym, Gringo
To samo tyczy się także mniejszości meksykańskich, które przeciętny widz może kojarzyć m.in. z kryminalnych seriali i filmów o kartelach. To oczywiste, że nie każdy Meksykanin to gangster, Meksyk to nie tylko pustynia i kaktusy, a z chwilą, gdy przekroczy się meksykańską granicę świat nagle nie zostaje skąpany w sepii.
W 2019 roku przy okazji premiery "Rambo: Ostatniej krwi" skala krytyki, jaka spotkała wtedy film za ksenofobiczny sposób ukazania Meksyku, dowiodła, że czasy się jednak zmieniły.