
Na co dzień niepozorny. Takich facetów jak on, codziennie krząta się po każdej ulicy kilkunastu. Szczupły, raczej skromny ubiór. Krok pewny, sprężysty. Na głowie są już pierwsze siwe włosy. Po polsku, choć w naszym kraju pracuje już od 2006 roku, mówi raczej niewiele. Zna oczywiście wszystkie siatkarskie zwroty i podstawy grzecznościowe, ale woli posługiwać się włoskim. W tamtejszej lidze spędził zresztą dziesięć lat.
Znam trenera Daniela Castellaniego z czasów gry w reprezentacji i w Skrze Bełchatów. Mogę wyrażać się o nim w samych superlatywach. Pod jego wodzą - nic nie ujmując Krzysztofowi Stelmachowi, z którym też przecież ugrałem parę medali - miałem najlepszy okres w siatkówce, w klubie i w kadrze. Przy nim zrobiłem spory krok do przodu i naprawdę miło wspominam naszą współpracę.
Wyobraźmy sobie futbol – Real Madryt, FC Barcelona, Manchester United i… Legia Warszawa. A jednak jemu się to udało. Wcześniej inna jego drużyna – Skra – była już w gronie czterech najlepszych. Ale wtedy multimistrzowie Polski otrzymali miejsce w finałach jako organizatorzy zawodów. Tym razem Castellani po prostu przeszedł sito eliminacji i już w drugiej połowie marca w rosyjskim Omsku zagra ze zwycięstwami par: Zenit Kazań – Dynamo Moskwa, Lube Banca Marche Macerata - Bre Banca Lannutti Cuneo.
Dla Polski wymyślił go prezes Skry Bełchatów Konrad Piechocki. Znalazł Castellaniego w argentyńskim Bolívarze, prowincji Buenos Aires, gdzie Daniel przez lata utrzymywał się w czołówce ligi, dwukrotnie zdobywając mistrzostwo. Polska – to było jego przeznaczenie. Od lat kibicuje piłkarzom Boca Juniors, ale jego idolem w dzieciństwie był nie Maradona, ale… Grzegorz Lato. Uwielbiał Polską reprezentację, która w 1978 roku miała walczyć o mistrzostwo świata, bez powodzenia. Piłkarzy wymienia z pamięci: Kazimierz Deyna, Jan Tomaszewski, Władysław Żmuda. Przed laty tymi nazwiskami nazywał guziki, w które grał razem z kolegami. Nad Wisłę trafił jako anonimowy szkoleniowiec, chociaż szybko zrobił wszystko, aby to zmienić.
Po sukcesach ze Skrą przejął reprezentację Polski, która po Raulu Lozano była w chaosie. Jego zadaniem było posprzątać stajnię Augiasza pozostawioną przez jego rodaka. Castellaniemu się to udało, przywrócił jej blask. I to nie byli jaki, bo złoty. W 2009 roku w Turcji w mistrzostwach Europy prezentowaliśmy się fantastycznie i rozbudziły się nadzieje kibiców na powrót do roku 2006, kiedy razem z Lozano zdobyliśmy srebrny medal Mistrzostw Świata. Niestety nie udało się – we Włoszech Bułgaria i Rosja odesłały nas do domu. Miało być – zapisane w kontrakcie Argentyńczyka – co najmniej czwarte miejsce, skończyło się na lokatach 13-18. Już po powrocie zarząd Polskiego Związku Piłki Siatkowej przegłosował (w stosunku 5:13) zwolnienie Argentyńczyka. O swoim losie Castellani dowiedział się… z SMS-a od prezesa Mirosława Przedpełskiego.
Castellani od lat opowiada, że przez okres jego pracy w Polsce, nasz kraj stał się jego drugim domem. Setki razy chwalił polskich kibiców, w samych superlatywach wypowiadał się też o talencie naszych siatkarzy. Kocha Polaków, zachwycał się naszą dumą narodową. „Słyszałem już wiele hymnów narodowych, ale prawda jest taka, że tym który najbardziej mi się podoba, jest hymn Polski. (…) Nie znam co prawda słów, ale jego melodia jest we mnie głęboko. Śpiewam go w swoim wnętrzu”.