– Kiedy ostatni raz była pani na urlopie?
– Jestem tu od 16 lat i od 16 lat nie było takiej możliwości. Pomijam wizytę w szpitalu na rodzenie dzieci.
– Ale na wsi kobieta dojdzie do siebie i z powrotem do pracy.
– A to "dojdzie do siebie", co oznacza? Miesiąc, dwa?
– Powiedzmy, że miesiąc, może troszkę dłużej. Jak rodziłam córkę, to praktycznie dzień przed wyjazdem na porodówkę doiłam krowy, rano i wieczorem.
***
Wszystko się zmienia. Nabiera innego znaczenia. I wieś, i kobieta są w innym miejscu niż przed laty. Zresztą kobieta ze wsi pochodzi. A przynajmniej twierdził tak pewien historyk literatury i kultury polskiej. Jednak na myśli miał nie kobietę z krwi i kości, a słowo.
Kob – oznaczało chlew albo koryto, ale też i osobę, która takich prac się imała. I było to obraźliwe. Dlatego i kobieta neutralna nie była.
Ale silna i zaradna musiała być zawsze. I wtedy i teraz.
W ostatnim czasie bardzo głośno jest o książce "Chłopki. Opowieść o naszych babkach" autorstwa Joanny Kuciel-Frydryszak, która opowiada o trudach życia na wsi i harówie naszych matek, babek i prababek. Dlatego my postanowiliśmy sprawdzić, jak wygląda codzienność współczesnych "chłopek", dzisiejszych rolniczek. Dzisiaj
Samo się nie zrobi
Z Joanną nie tak łatwo umówić się na rozmowę lub na spotkanie. Nie chodzi o chęci. Tych nie brakuje. Gorzej jest z czasem.
– Cały czas pani pracuje? – pytam.
– Mam bardzo dużo zajęć, coraz więcej – podkreśla rolniczka.
– Agrotechnika bardzo poszła do przodu i cały czas pojawiają się nowe maszyny. Sądziłam, że już nie jest tak, jak kiedyś, że łatwiej znaleźć czas dla siebie.
– Jest trochę lżej, ale powiedzmy sobie szczerze, żadna maszyna nie pojedzie, jeśli człowiek do tego nie przyłoży ręki. Mogę mieć cztery ciągniki na podwórku, wszystkie możliwe maszyny, ale jeśli się do tego nie wsiądzie, to samo się nic nie zrobi – podkreśla.
– Nie ma pani czasami dość?
– Powiem pani, że nie czasami, ale codziennie. Naprawdę. Człowiek jest zmęczony. Bywa, że nie ma siły wstać z łóżka, bo plecy bolą i w ogóle. No, ale pomału do przodu, bo jakie jest wyjście? Trzeba iść i robić.
Joanna Robak ma 37 lat. Od 16 jest rolniczką. To zajęcie, którego nawet na chwilę nie można odpuścić. 365 dni w roku. Od rana do wieczora. Nie ma świątecznej przerwy, nie ma letniego urlopu. Zwierzęta same się nie nakarmią, krowy nie wydoją. Zboże samo się skosi.
– Wstajemy o 4 rano, idziemy do obory, robimy obrządki i przychodzimy do domu. Wyprawiam córkę do szkoły, a potem sprzątam. Chwilę odpoczywamy, jemy śniadanie i o 8 albo 9 idziemy z powrotem – tłumaczy.
– Mąż zawsze ma coś do roboty. Oranie, sianie, robienie balotów, choć baloty robimy zawsze razem. Później jest jakiś obiad. Obowiązki domowe, pranie, sprzątanie. Do tego dochodzi cielenie się krów, wypełnianie dokumentów związanych z gospodarstwem, rozliczenie VAT-u, zgłaszanie cielaczków – wylicza Jonna, która podkreśla, że to nic nadzwyczajnego. Po prostu – standard.
– Czy ma pani czas dla siebie? – dopytuję.
– Nie. Rzadko. Rzadko chodzę do fryzjera, na paznokcie to już w ogóle. Choć zdarza się, że jest jakaś chwila, kiedy możemy sobie gdzieś z dziećmi pojechać, ale oczywiście wiadomo, że gdzieś niedaleko – odpowiada rolniczka.
Uwierzyły, że się nadają
Czas transformacji ustrojowej na polskiej wsi nie był czasem dobrej zmiany. Dla wielu był wręcz tragiczny. Plan Balcerowicza odcisnął piętno zarówno na rolnikach indywidualnych, jak i byłych pracownikach pegeerów.
– Samobójstwa były tu i tu. To było coś koszmarnego. Na dobrą sprawę dopiero na początku lat 2000. zaczęło coś drgać w sytuacji kobiet na wsi. Wtedy dużo dzieci rolników było już na studiach rolniczych. Nowa perspektywa, inne myślenie o gospodarowaniu na roli. Ta zmiana dotyczyła tylko gospodarstw prowadzonych przez rolników indywidualnych, bo jeśli chodzi o wsie popegeerowskie –
ich sytuacją do dzisiaj nie zainteresował się żaden rząd – mówi Joanna Warecha.
Joanna wychowała się na wsi, ale wyjechała z niej na studia, po których została w mieście. Mimo to wieś zawsze była blisko niej. Uważnie przyglądała i przygląda się jej zmianom.
Jej rodzice pracowali w PGR-erze, a ona, dziennikarka, przez lata tworzyła materiały dla redakcji rolnej. Dziś spotyka się i współpracuje z kobietami ze wsi i walczy o zadośćuczynienie byłym pracownikom Państwowych Gospodarstw Rolnych.
– Cała unijna biurokracja wymagała a to szkoleń, a to dowiezienia czegoś, a to założenia jakichś numerów identyfikacyjnych gospodarstwa, a to wypełniania wniosków o dopłaty bezpośrednie. To wszystko robiły kobiet. I tak na dobrą sprawę właśnie wtedy uwierzyły, że się nadają. Wcześniej do urzędu gminy zawsze jeździł mężczyzna, ale jak przyszło co do czego, to działały kobiet – zaznacza.
– Szukano pomysłów, żeby tę pracę ułatwiać, żeby jak najmniej pracować ręcznie. Mechanizacja i wzrost dochodów spowodowały, że pojawiła się jakaś przestrzeń dla kobiet. Wolny czas poświęcały na doszkalanie się, na zdobywanie wiedzy. Uświadomiły sobie, że mają kompetencje. Tak naprawdę to kobiety zmieniły oblicze polskiej wsi – podkreśla rozmówczyni.
Część kobiet zrozumiała też, że ich życie nie musi być związane tylko z gospodarstwem. Nie rezygnując z rolnictwa, zaczęły realizować się zawodowo. Zaczęły upominać się o siebie.
Joanna jako dziennikarka często odwiedzała rolników i ich gospodarstwa. Dobrze pamięta wizytę u małżeństwa mieszkającego na Kurpiach. Było to jeszcze przed wejściem Polski do UE. Dostrzegła wtedy pewien szczegół, który był zwiastunem zmian, na które i ona czekała.
– Ci ludzie zawsze byli ogromnie gościnni, zawsze lubiłam te rozmowy. Pamiętam, że zapytałam, czy mogę skorzystać z toalety. Wcześniej, oczywiście w zależności od regionu, był to najczęściej wychodek. Ale tu była toaleta i gdy do niej weszłam, naprawdę szczerze się wzruszyłam. Choć teraz może wydać się to niewiarygodne albo mało istotne, ale wtedy dla mnie było znaczące – na półce przy lusterku zobaczyłam krem na noc i na dzień. Pomyślałam: nareszcie. Wiedziałam, że nakładanie kremu to był jakiś rytuał tylko i wyłącznie tej kobiety. Mogła coś zrobić tylko dla siebie – wspomina rozmówczyni.
Ten proces się nie zatrzymał, dlatego oblicze wsi bardzo się zmieniło i nadal zmienia. Kobiety współprowadzą gospodarstwa, a wiele z nich robi to również samodzielnie. Są liderkami, są sołtyskami.
– Dziś na poziomie sołtysek i sołtysów mamy parytet. Ale bycie sołtyską to duże wyzwanie. Kobiety sołtyski walczą o to, by w remizach, w świetlicach organizować białe niedziele, żeby przyjeżdżali tam lekarze, żeby były odczyty psychologów. Wiedzą o tym, że ich matki i ich babki, ale też i one same w dzieciństwie nie miały na to szans, bo nikt się tym nie interesował. Ich życie sprowadzało się tylko i wyłącznie do pracy – mówi Joanna Warecha.
Słoma z butów
– Jestem dumna z tego, że słoma mi z butów wystaje. To jest moja słoma, to są moje buty. Moja wartość – mówi Zofia Stankiewicz. – Jestem rolniczką z urodzenia, wychowania, wykształcenia i z zamiłowania – dodaje, a jej mąż podpowiada, że również z zachowania.
Zofia mieszka w Idzbarku, we wsi na Mazurach. Tylko rolniczką była przez 30 lat. Od 10 łączy tę rolę z prowadzeniem działalności gospodarczej – otworzyli z mężem wiejską szkołę.
– Nie odżegnaliśmy się od działalności rolniczej. Gospodarstwo jest nadal prowadzone, tyle że bez inwentarza. Dziś mieliśmy wykopki z dziećmi. Cały czas pokazujemy im, że zmęczenie to nie jest "nie chce mi się". Zmęczenie może pojawić się, kiedy coś zrobiłam. Tak pracowali albo pracują nasi rodzice, nasi dziadkowie i za to należy się starszym szacunek – podkreśla.
Zofia Stankiewicz: Wiemy, od czego zaczynali nasi rodzice. Mamy świadomość, że tworzyli z niczego. Pamiętamy bardzo trudne czasy. Brak pieniędzy na buty dla dzieci.
Jej rodzice na Mazury trafili z centralnej Polski. Przyjechali z jednym koniem i jedną krową, zwierzętami, które były wsparciem z UNRY (Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy przyp. red.). Gospodarstwo budowali od zera.
– Pamiętam wykopki. Wracałam do domu ze szkoły średniej o 15. Zostawiałam torbę i od razu szłam na pole. Ziemniaki zbierało się do wieczora, od razu je przebierając – duże do worków, reszta na wóz. Trzeba było to przywieźć do gospodarstwa. Potem szliśmy do obrządku i dopiero po nim robiło się lekcje do szkoły – wspomina.
Tata Zofii przez wiele lat był sołtysem, dlatego, gdy mieszkańcy jej wsi chcieli, by i ona została sołtyską, poczuła, że to wyróżnienie, ale i wyzwanie.
– Od zawsze miałam chyba taką wewnętrzną potrzebę działania na rzecz innych. Robiłam to przez 20 lat. To były moje życiowe studia. Moje i mojej rodziny, która zawsze stała za mną – przyznaje Zofia.
Ciężka praca na roli i dla ludzi zahartowała kobietę. Kiedy z budynku, gdzie trzymano inwentarz, zniknęły zwierzęta i stworzono sale, w których uczyć miały się dzieci, była zdeterminowana. Nie było odwrotu.
– W gospodarstwie wstawałam o 6. Wystarczało w zupełności. Chyba że wiedzieliśmy, że będzie maciora na wyproszeniu czy krowa na wycieleniu. Wtedy człowiek budził się z niepokoju, szybciej wstawał, szedł zobaczyć, czy wszystko w porządku. A teraz wstaję o 5. Wszystko otwieram, wstawiam garnek z kompotem, zaczynam gotować zupę. Dla dzieci ze szkoły jestem babcią i to ja im gotuję, ale tylko to, co jedzą. Jestem wrogiem wyrzucania jedzenia. Jedzenie trzeba szanować – opowiada.
Od 5 rano przez jakieś 30 minut może być sama ze sobą. To jej pół godziny, to czas, kiedy nikt niczego od niej nie chce. – Uwielbiam kawę pitą w spokoju, z rozmysłem, a nie w biegu. Smakuje jak najlepszy deser – rzuca.
Gdyby nie zwierzęta
– Skończyłam szkołę zawodową w kierunku sprzedawca. Później zrobiłam maturę. W sklepie pracowałam przez dwa lata. Nie mam stamtąd ciekawych wspomnień. Nikt nie traktował cię poważnie, nie miał dla ciebie szacunku. Czułam się źle potraktowana i nie było za fajnie – wspomina Joanna Robak.
Dlatego z pełną świadomością wybrała wieś i pracę na swoim, mimo że praca ta jest ciężka, a jej efekty zależne od wielu czynników, choćby pogody.
Tu czuje spokój, tu, jak podkreśla, człowiek pomaga jeden drugiemu i nie zastanawia się, czy straci swój cenny czas. – Tak powinno być – przekonuje.
– Oczywiście przy gospodarstwie jest dużo papierologii. Trzeba czasami siąść na tyłku i ogarniać przez cały dzień dokumenty. Ale uwielbiam to, że mam ogródek, że sieję warzywka, pielę i wiem, że za te dwa miesiące będę mogła wyciągnąć marchewkę czy wykopać ziemniaczki młode – dodaje z uśmiechem.
Kiedy rozmawiamy, jest akurat świeżo po koszeniu kukurydzy. Zaczęli w niedzielę, skończyli w poniedziałek o 14. Trzeba to wszystko jeszcze jakoś zabezpieczyć przed zimą, żeby krowy miały co jeść.
– Idzie się do tych zwierząt, a one już na ciebie czekają. Są przyzwyczajone, że człowiek przyjdzie, podrapie je za uchem, wydoi je, da im jeść, obrządzi. Są szczęśliwe, że jest się z nimi. Teraz mam krówkę na wycieleniu. Obudziłam się o 1 w nocy, bo przeważnie się nad ranem cielą, mówię, idę, zobaczę. Człowiek wstał, wszystko było spokojnie, więc przyszedł z powrotem, położył się spać... Nie jest to fajne, jak krowa czy cielak choruje – słyszę.
Wciąż wiele ludzi myśli, że wieś to zacofanie – uważa Joanna. – Że ludzie ze wsi są niedouczonymi głąbami, że tak brzydko się wyrażę. Przede wszystkim człowiek jest człowiekiem. A poza tym na wsi pracują naprawdę wykształceni ludzie. Niektórzy nie zdają sobie z tego sprawy, że tu trzeba naprawdę wiele wiedzieć i umieć – zaznacza.
A wśród tych, którzy wiedzą i potrafią, nie brakuje kobiet. Z danych Eurostatu wynika, że w Polsce gospodarstwami zarządza 29 proc. rolniczek, przy średniej dla całej UE wynoszącej 28 proc.
Przykład? Sąsiadkami Joanny i jej męża są dwie siostry. Prowadzą gospodarstwo same, bez mężczyzn. Świetnie dają sobie radę.
– Myślę, że kobiety są silniejsze psychicznie i chyba ogólnie. Orzą, sieją, zbierają, wszystko robią. Wiem sama po sobie, bo jak trzeba na ciągnik, to idę, jak trzeba na ładowarkę, to idę na ładowarkę – mówi rolniczka.
– A o czym pani marzy? – zastanawiam się.
– Chyba nie mam takich marzeń. Może, żeby bardziej państwo o nas zadbało, żebyśmy mieli lżej trochę... Ale jest też satysfakcja, bo mąż otrzymał gospodarstwo i musiał wiele pracy w nie włożyć, żeby dojść do tego momentu, w którym teraz jesteśmy. Nie było tak, że dostałeś wszystko na tacy.
Praca warta 180 zł
Dziś to w większości kobiety, rolniczki, zajmują się sprawami papierkowymi, księgowością. Taki jest podział obowiązków. Oczywiście nie wszędzie.
Zofia Stankiewicz, która jest też wiceprzewodniczącą Rady ds. Kobiet i Rodzin Wiejskich przy Krajowej Radzie Izb Rolniczych, przyznaje, że są tacy, którzy rolnikom zazdroszczą. Zwłaszcza ubezpieczenia w Krusie, bo składki są niewielkie, ale diabeł, jak to zwykle bywa, tkwi w szczegółach.
– W takich przypadkach pytam: a chcecie emeryturę rolniczą potem otrzymywać?
– Czyli to jest niewielka emerytura? – jestem ciekawa.
– Mój mąż po 35 latach pracy w rolnictwie ma 1500 zł. Ja za 18 lat pracy, bo reszta to lata zusowskie, ponieważ pracowałam też poza gospodarstwem właśnie z racji potrzeb finansowych, to za tych 18 lat mam 180 zł – odpowiada rolniczka.
Mija kilkanaście dobrych sekund, kiedy dociera do mnie, co właśnie usłyszałam. – Ile?! 180? – upewniam się.
– Tak, 180 zł. Jeżeli nie masz pełnych 25 lat ubezpieczenia w KRUS-ie, to dostajesz za każdy rok 10 zł. O tym się nie mówi. Owszem, możemy płacić wyższe składki, ale wtedy, po ile będziemy sprzedawać nasze surowce? – mówi Zofia.
– Dlatego ważna jest wielopokoleniowa rodzina. Jeśli zachoruję, to ma się kto mną zająć, ma kto wykupić leki, ogrzać mieszkanie, żebym godnie dożyła swoich ostatnich lat życia – dodaje.
Dawno temu
Widziałam w ich oczach skrępowanie
– Tam, gdzie są krowy, świnie, nie ma dnia, żeby nie zrobić obrządku. Musisz iść. Dla kobiet musiało być to naprawdę krępujące. Ciągle przebywały w tym smrodzie. Wszystko przechodziło tym zapachem, skóra, włosy... – wspomina Joanna Warecha.
Do obrządku trzeba było iść o 5, 12 i 17. Za każdym razem trwało to długo, więc przerwa między kolejnymi była krótka. Łazienek i pryszniców też nie było, a przynajmniej nie były dostępne dla większości mieszkańców wsi.
Zdarzało się, że gdy na chwilę trzeba było jechać do miasta, kobiety ze wsi słyszały w sklepach, że śmierdzą.
Ten ciężar nie był jedynym, bo przecież praca w oborze była pracą typowo ręczną. Godzinami, zgarbione, doiły krowy. Potem musiały nosić wielkie konwie z mlekiem. Ta harówa była kobiecym zajęciem, co zmieniło się, kiedy dojenie krów zmechanizowano. Wtedy dojarzami stali się przede wszystkim mężczyźni.
– Pamiętam ten przeciąg w oborach. Od betonu zawsze było zimno. Z jednej strony to ciężka fizyczna praca, więc jesteś rozgrzana, a z drugiej te przeciągi. Choć dla dzieci obora była ciekawa – mówi Joanna.
Joanna już jako mała dziewczynka przyglądała się pracy kobiet. Widziała, że są umęczone, że z powodu żylaków noszą na nogach elastyczne bandaże.
– Bardzo młode dziewczyny zaczynały ciężko pracować. Niejednokrotnie dźwigały więcej, niż same ważyły. Były przedźwigane, przepracowane. Widziałam w ich oczach skrępowanie, zwłaszcza wtedy, gdy ktoś przyjeżdżał. Pamiętam umęczoną mamę, która chociaż na chwilę chciała przycupnąć, przyłożyć głowę do poduszki. To była ciężka praca, kilka etatów naraz – zauważa.
Kawał dobrej roboty
Zofia i jej mąż zaczynali prowadzić gospodarstwo trzy dekady temu. Wtedy na wsi wciąż panowała bieda. Większości rolników nie było stać nie tylko na nowy sprzęt albo wczasy – poza tym, że nie mieli na to czasu – ale luksusem były nawet nowe buty.
– To były to bardzo trudne czasy w rolnictwie. Dziś widzimy piękny sprzęt, który jeździ po drogach i po polach, ale nie zapominajmy, że za tym idą potężne kredyty. Choć i efekt pracy pod kątem ekonomicznym jest bardziej namacalny niż kiedyś. Tak przynajmniej ja to widzę – przyznaje.
– Mojej siostrze, kiedy wychodziła za mąż, dałam 2 prześcieradła, bo na nic więcej nie było mnie stać – wyjaśnia Zofia i choć chce mówić dalej, słowa więzną jej w gardle.
Czekam chwilę i zagaduję: – Wzrusza się pani?
– Bardzo… Moment – odpowiada, a na jej policzkach pojawiają się łzy.
– Przepraszam – reflektuję się.
– No chyba już jestem... To są takie elementy, do których wraca się rzadziej, bo dużo jest spraw dnia codziennego. Dużo jest tu i teraz. To trzeba zrobić, tamto zrobić. A jak już spojrzy się na tę drogę, którą się pokonało, to człowiek się wzrusza. I jak czasami usiądziemy z mężem, to mówimy: zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Jest ogrom satysfakcji, że było ciężko, ale coś się osiągnęło. Jeżeli coś wypracowałeś, zdobyłeś ciężką pracą, będziesz to szanował – podkreśla rozpogodzona.
Zofia przyznaje, że jej pokolenie bardzo emocjonalnie podchodzi do aktu własności ziemi. Być może właśnie dlatego, że ludzie ci wiedzą, ile zdrowia na tej własności zostawili ich rodzice, ile oni sami. – Młodzi ludzie trochę inaczej do tego podchodzą, traktują to jako majątek i warsztat pracy – stwierdza.
Dawno, dawno temu
Z dzieckiem w pole
Gospodarstwo rodzinne rodziców Zofii przejął jej brat. Jej mąż z rolnictwem nie był związany – był miastowy. A że ona nie wyobrażała sobie wyprowadzki, na wsi rozpoczęli wspólne życie. – Powiedziałam, że nie pójdę do miasta i koniec – żartuje rolniczka.
Jej pierwsze dziecko urodziło się w marcu. We wrześniu kobieta była już na wykopkach. Dziecko trzeba było wziąć ze sobą na pole.
– Było hasło: kto zostanie z dzieckiem w domu? Nikt. Dziecko z wózkiem na wóz i na pole do zbierania ziemniaków. To, że tworzyliśmy nową rodzinę, nie znaczy, że nie pomagało się normalnie przy pracy w gospodarstwie. Chodzi o szacunek. Tak jest dziś i u nas – mówi.
Kobiety zawsze pracowały tak ciężko, jak mężczyźni, bo pewnych prac nie da się rozdzielić. – Mężczyzna idzie w pole, bo musi zaorać, zasiać, a kobieta musi w tym momencie wykonać te elementy, które daje radę – zrobić obrządek, namielić śruty, jeśli nie ma nikogo do pomocy, musi dopilnować porodu u krowy czy u świni – opowiada.
Zofia Stankiewicz: Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, bo teraz mamy worki do ziemniaków piętnastokilogramowe, że kiedyś było tylko pięćdziesięciokilogramowe. Każdy worek trzeba było pomóc mężowi podnieść, zarzucić mu go na plecy, by on mógł go przenieść dalej. Tak było z każdym wyprodukowanym surowcem. Jak ciężką pracą było roztrząsanie obornika na polu, wiedzą tylko ci, którzy mieli widły w ręku. Wiemy, dlaczego teraz kręgosłupy nam wysiadają, dlaczego ręce nam wysiadają. Do tej roboty szedł nie tylko mężczyzna, ale na równi z nim szła kobieta.
Zofia z ogromną życzliwością, ze wzruszeniem, wspomina przeszłość. Czuje, że jej pokoleniu udało się nie zmarnować tego, co dostali od swoich rodziców. Ale, czy istniała przestrzeń na bycie kobietą? Po prostu kobietą?
– Jak odchowywało się dzieci, to się nawet nie zdążyło za bardzo. Chyba że w działalności społecznej. Tam trzeba było reprezentować mieszkańców, coś zorganizować, coś zdobyć. Trzeba było szybko się umyć, przebrać, poprawić włosy, oko, założyć buty do ludzi i biec załatwiać. To był ten moment bycia kobietą.
Życie w kieracie
– Otulam w myślach wszystkie nasze matki, babki, prababki. One były zaprzęgnięte jak konie do ciężkiej roboty. Dzisiaj mówimy o rozterkach, o miłości, o pragnieniach, o realizacji potrzeb. Wtedy też było mnóstwo potrzeb, ale ich realizacja była poza jakąkolwiek percepcją. Trzeba było po prostu wykarmić dzieci i pracować – zaznacza Joanna Warecha.
– Nawet sama się na tym złapałam, jak rodziłam swoją córkę, też myślałam, że wyjdę ze szpitala i pójdę do pracy, tak jak kobiety na wsi szły od razu w grządki – przyznaje moja rozmówczyni.
Słyszę od niej też, że kobiety na wsi przez wieki były niewidzialne. Bardzo szybko, już jako kilkuletnie albo nastoletnie dziewczynki, zaczynały pracować.
– Były przedźwigane. Czy ktoś w ogóle podejmował temat chorób, które są efektem wręcz katorżniczej pracy? – pyta retorycznie Joanna.
– Pamiętam, jak kobiety zwijały się z bólu w czasie miesiączek. Pamiętam, że brakowało środków higieny osobistej typu wata czy podpaski. Używały szmatek, jakichś gałganów. Potem, nocą, wrzucały je do pieca, żeby nikt nie widział, bo bardzo się wstydziły – dodaje, a mnie trudno znaleźć odpowiednie słowa, żeby zareagować, jeśli takie w ogóle istnieją.
Te historie wydają się niewyobrażalne. Pełne wstydu, bólu i traum. O trudach pokolenia swojej mamy pamięta też Zofia Stankiewicz. – Moja mama zawsze w kieszeni fartucha miała tabletki z krzyżykiem na ból głowy. Bez tego nie ruszała się w pole, nie wychodziła. Jeżeli miała ostatnią paczkę, to była dodatkowo chora. Boli–nie boli, muszę iść. Kobiety z pokolenia mojej mamy nie dały rady złapać oddechu – przyznała.
Joanna zwraca uwagę na jeszcze jeden "szczegół". Te kobiety często miały nieprzerobione traumy. Wiele z nich musiało pogodzić się ze śmiercią swoich maleńkich dzieci. Na polskich cmentarzach nie brakuje nagrobków, niewielkich krzyży. Zresztą ja sama każdego roku zostawiam znicze na grobach Tadeusza i Marii – dzieci mojej babci, które nie doczekały swoich 2. urodzin.
– Penicylina dopiero na początku lat 50. trafiła do Polski. Dlatego normą było, że dzieci umierały, bo nie było antybiotyku. Matka chowała swoje dziecko i nadal szła w ten kierat. Rodziła kolejne dzieci i zasuwała. Czasami się dziwię, że im serca nie pękały z żalu – dodaje rozmówczyni.