Według powszechnego przekonania, są "sektą Chrystusa", do której trudno dołączyć, a jeszcze trudnej opuścić. Katolicką masonerią, która planuje międzynarodowy spisek. Codziennie biczują się do krwi i są winni organizacji ślepe posłuszeństwo. Spotkałam się z czwórką członków Opus Dei, by przekonać się, ile prawdy jest w tym, co szepcze się o członkach Dzieła.
Sylas. Mnich z zaburzeniami psychiki, fanatycznie oddany swojemu duchowemu przewodnikowi i samej organizacji. Codziennie zadający sobie ból poprzez biczowanie do krwi i zaciskanie na udzie kolczastej opaski. W imię Dzieła gotów do najbardziej skrajnych zachowań. Łącznie z morderstwem. Taki obraz członka Opus Dei wykreowała książka "Kod Leonarda Da Vinci". Od tej pory organizacja nieustannie fascynuje i niepokoi czytelników zarówno tabloidów, serwisów internetowych, jak i poważnych tygodników.
Spotkałam się z czwórką członków Opus Dei, by przekonać się, ile prawdy jest w tym, co szepcze się o członkach Dzieła.
Chciałam przekonać się, co się tam dzieje
Agnieszka Hajos-Iwańska – miły, ciepły głos w słuchawce – od razu zgadza się na spotkanie, które proponuję. Szybko padają konkrety: czas, miejsce i znaki szczególne, dzięki którym rozpoznam rozmówczynię. I nie jest to bynajmniej tajny symbol na ubraniu, ale dziewiąty miesiąc ciąży. Członkini Opus Dei, z którą jestem umówiona sama określa się: żona, matka, adwokat. Na poranną kawę umawiamy się przed jej pracą.
– Do "Opus Dei" trafiłam częściowo dzięki Danowi Brownowi. Bo choć jego powieść to literatura raczej łazienkowa, zainteresowałam się ruchem, który on tak mocno krytykuje.Zastanowiło mnie, że w Kościele może działać taki ruch. Wie pani, TAKI ruch, z którym nikt nic nie robi – mówi. – Napisałam do jednego z krakowskich ośrodków, że chcę przyjść, by na własne oczy przekonać się, co tam się dzieje.
W odpowiedzi przyszedł rzeczowy e-mail z zaproszeniem, adresem, podpisany imieniem i nazwiskiem. Żadnej tajemnicy. Pani Agnieszka do swojego "niedzielnego katolicyzmu" dołożyła więc cotygodniowe pogadanki dla studentek. – Bywałam w ośrodku, ale niezbyt regularnie, mimo to zawsze byłam serdecznie witana. Po przeprowadzce do Warszawy poczułam, że Dzieło to moje miejsce. Zostałam współpracownikiem, a później poprosiłam o przyjęcie mnie do Opus Dei – wspomina.
Przystępując do Dzieła wierny składa oświadczenie woli, w którym zapewnia że będzie starał się poświęcać celom Opus Dei i wypełniać wszystkie obowiązki, jakie niesie ze sobą przynależność do Dzieła. Nie ma ceremonii ani uroczystości. Członek Opus Dei zobowiązuje się sam przed sobą, a jego deklarację tylko potwierdza ktoś z organizacji. W Opus Dei nie ma też kolejnych stopni wtajemniczeń. Jest tylko sposób, w jaki chcesz w nim uczestniczyć.
Musisz być możliwie najlepszy
Agnieszka Hajos została supernumerariuszką, czyli świecką członkinią, która może założyć rodzinę. Takich osób jest w Opus Dei najwięcej – około 70 procent.
Supernumerariusze prowadzą normalne życie, a dodatkowo angażują się też w działania ośrodków Dzieła. W tekstach dotyczących Opus Dei często wspomina się, że ta praca pochłania cały wolny czas, a członkowie Dzieła są do niej zobowiązani. – Nie znam nikogo, kto by coś robił, bo ma poczucie, że musi – przyznaje. Sama dla Opus Dei pracuje czasem nad tłumaczeniami.
Dla adwokatki Opus Dei stało się drogą wspierającą rozwój zawodowy. Jest to zresztą jeden z podstawowych postulatów ruchu: musisz pracować, rozwijać się i być w tym co robisz możliwie najlepszy. Praca jest dla członka Opus Dei formą modlitwy.
– Dzieło pomaga mi godzić role: prawnika, żony i mamy. Muszę wiedzieć, że każdy moment czemuś służy. Jak to wygląda w praktyce? Nie zajmuję się plotkowaniem przy dystrybutorze z wodą przez przez 45 minut. Później nie załamuję rąk, że nie wyrobiłam się z pracą. Wiem, że szkoda na to czasu – mówi i dodaje, że dzięki sumienności na co dzień, może zająć się sobą, kiedy tego potrzebuje. – Moi szefowie wiedzą, że jestem w Dziele. Kiedy wyjeżdżam na rekolekcje i mówię, że wolałabym nie otrzymywać w tym czasie telefonów, szanują to.
Agnieszka Hajos-Iwańska przyznaje, że nie słyszała, by ktoś mówił o niej kiedyś "masoneria". Według niej perspektywa zmienia się, kiedy pozna się bliżej któregoś z członków Dzieła.
– Cieszę się, że pani się mnie nie wystraszyła, że się spotykamy – mówi mi, kiedy kończymy rozmowę.
– Wie pani, widzimy się w publicznym miejscu… – żartuję.
– A skąd pani wie, kto prowadzi tę kawiarnię?
(śmiech)
Najpierw chciałam wyjść za mąż
Zupełnie inną drogę w Opus Dei wybrała Joanna Łękawska. W wieku 12 lat wyjechała z rodziną do Kanady. Tam, już na studiach, zaprzyjaźniła się z Dorothy, która była członkinią Opus Dei. To ona zaprosiła ją do ośrodka (zapraszanie przez przyjaciół jest zresztą jedną z najczęstszych metod opisywanych przez członków i byłych członków Opus Dei). Najpierw myślała, że Dzieło promuje radykalny feminizm, bo spotkania odbywają się tam w jednopłciowych grupach.
Później okazało się, że jest to bardzo specyficzna kościelna formacja, w której stawia się wysokie wymagania i kładzie nacisk na nieustanne podwyższanie sobie poprzeczki. – Od kiedy poznałam Dzieło, dojrzewała we mnie świadomość, że jest to miejsce dla mnie. Nie od początku było oczywiste, że zostanę numerarią [osobą, która rezygnuje z życia w rodzinie na rzecz życia we wspólnocie – przyp. aut.] – tak jak większość dziewczyn myślałam o wyjściu za mąż. Jednak powoli moja ścieżka życiowa stawała się coraz bardziej wyraźna – wspomina.
Choć Joanna Łękawska spotykała się wtedy z "miłym chłopakiem", zdecydowała się na celibat. Takich osób jak ona jest w Polsce około setki.
Choć złożenie deklaracji wstąpienia do ruchu jako numeraria (lub numerariusz) przypomina wstąpienie do zakonu, moja rozmówczyni widzi istotne różnice. Najważniejsze dla niej jest życie wśród ludzi, a nie za kratą zakonu. Dzięki temu numerariusz może pracować zarówno zawodowo, jak i w ośrodku formacyjnym, gdzie odbywa się wiele spotkań i warsztatów. Także dla osób świeckich.
Joanna Łękawska, jak każdy członek Opus Dei, uczestniczy w kursach, które obejmują program studiów uniwersyteckich z filozofii i teologii. – Robi to każdy członek Dzieła, w tempie zależnym od możliwości czasowych. Niektórzy supernumerariusze przez całe życie, podczas wakacyjnych spotkań. Ja miałam to szczęście, że dostałam stypendium, dzięki któremu mogłam wyjechać na trzy lata do Rzymu na Papieski Uniwersytet św. Krzyża, by studiować tam wszystkie przedmioty z cyklu – wspomina. Tam dostała jeszcze jedną propozycję, która okazała się dla niej wielką radością: powrót do Polski.
"Not a big deal"
– Przyjechałam trzy i pół lat... trzy i pół roku temu – (Joanna przyznaje, że choć starała się mówić w Kanadzie po polsku, do dziś niektóre słowa stanowią jeszcze pewien problem). – Zamieszkałam w jednym z ośrodków. Do niedawna pracowałam w gimnazjum i szkole podstawowej jako nauczycielka angielskiego. Podobnie pracowałam w Kanadzie, gdzie wykładałam w szkole m.in. literaturę angielską. Dziś pracuję w stowarzyszeniu prowadzącym działalność edukacyjną i kulturalną oraz zajmuję się administracją ośrodka. Udzielam także prywatnych lekcji angielskiego.
Co to oznacza? Joanna Łękawska przyznaje, że jest jak w rodzinie – codziennie rano trzeba rozdzielić obowiązki między siebie i pozostałych sześć mieszkanek, później zaczyna się systematyczna, żmudna praca: tłumaczenia, spotkania z członkami Opus Dei i dziewczynami, które przychodzą do ośrodka po poradę. Do tego organizowanie wielu spotkań dla młodych kobiet. Nie tylko o wierze, ale też dekoracji domu, czy o modzie (gościem ośrodka była między innymi Monika Jaruzelska). Jak twierdzi Joanna Łękawska, celibat pomaga skupić się na dobrym realizowaniu tych zadań, a nie na sobie.
Na zadaniach duchowych pomagają z kolei skupić się też codzienne techniki umartwień – cilice, czyli druciana kolczatka noszona na udzie przez dwie godziny, a także dyscyplina – bicz, którym członek Opus Dei wymierza sobie razy na nagie ciało.
Kiedy pytam o te rzeczy, Joanna Łękawska odpowiada krótko, jak gdyby były codzienną czynnością, taką jak mycie zębów. Przekonuje, że nie przywiązuje do nich zbyt dużej wagi. – Dwie godziny dyskomfortu dziennie? W porównaniu do tego, co cierpiał Chrystus? Naprawdę, it's not a big deal.
Zostawiam, tylko tyle, ile potrzebuję
Podobnie do Joanny Łękawskiej myśli na temat umartwień ma Adam Szafrański, numerariusz mieszkający w akademickim ośrodku przy ul. Filtrowej. Jego zdaniem zadawanie sobie cierpień fizycznych powoduje jedynie dyskomfort. Znacznie więcej pracy kosztuje regularne wstawanie, uporządkowanie, traktowanie poważnie swojej pracy, czy nawet codzienne uśmiechanie się. Wszystko, wyjaśnia, stara się robić z miłości do ludzi i Chrystusa.
Adam Szafrański pracował wcześniej między innymi w Biurze Analiz Sejmowych i na stanowisku prezesa Urzędu Regulacji Energetyki. Dziś zrezygnował z większości funkcji. Poświęca się pracy nad habilitacją, jest adiunktem w Zakładzie Administracyjnego Prawa Gospodarczego i Bankowego Uniwersytetu Warszawskiego.
Szafrański do Dzieła przystąpił stosunkowo późno – dopiero po doktoracie. – Wcześniej chodziłem do pracy, zarabiałem pieniądze, odkładałem je. To wszystko było w pewien sposób puste. Dopiero jednak kiedy usłyszałem Boże wezwanie znalazłem w tym wszystkim sens – opowiada. – Zupełnie inaczej wstaje się wtedy rano, zupełnie inaczej się pracuje. Człowiek wie, że jest dla kogo się trudzić, dla kogo brać dodatkowe zlecenie – mówi.
Dziś dużą część pensji przekazuje do wspólnej kasy ośrodka, zostawiając sobie tylko tyle, ile jest mu niezbędne. Podobnie, jak inni tłumaczy to metaforą rodziny, w której także wkłada się pieniądze we wspólne utrzymanie domu. Jego własny będzie zresztą niedługo rozbudowany.
Decyzji Adama Szafrańskiego początkowo nie rozumieli jego rodzice, a brat buntował się przeciwko wyborowi. Teraz całą rodziną zdarza się odwiedzać ośrodek przy Filtrowej. – Synowa też nie zawsze przypada do gustu na pierwszy rzut oka – tłumaczy.
Polibuda w Opus Dei
"Synową" jest w przypadku Szafrańskiego jedenastoosobowa wspólnota. Osób, które się w niej pojawiają jest jednak znacznie więcej. Do ośrodka przychodzi bardzo wielu studentów, większość z nich to przyszli inżynierowie Politechniki Warszawskiej. Studentów ze swoich zajęć do Opus Dei nie zaprasza.
– Staram się nie mówić publicznie o Opus Dei, bo to by znaczyło, że występuję w imieniu organizacji. A na zajęciach jestem przedstawicielem Uniwersytetu Warszawskiego – mówi i dodaje, że ci studenci, którzy potrafią surfować po internecie i tak wiedzą, z kim mają do czynienia.
Kiedy pytam Adama Szafrańskiego, czy członkostwo w Opus Dei może być argumentem w biznesie, czy polityce ten stanowczo zaprzecza. – Znam ludzi, którzy są członkami Dzieła, należą do różnych partii politycznych i nie wyobrażają sobie ze sobą współpracy – mówi i dodaje, że Opus Dei niczego nie narzuca, na spotkaniach nigdy nie rozmawia się o polityce. – Raz mi się zdarzyło, że ktoś prosił o polecenie innej osoby w pewnej sprawie. Między wieloma argumentami użył tego, że osoba jest członkiem Dzieła. Pierwsze co mi się narzuca w takiej sytuacji to odpowiedź: gościu, spadaj. To znaczyło, że ktoś kompletnie nie rozumie, o co chodzi. To zupełnie prywatna sfera.
Prywatna, znaczy tajna? Opus Dei często porównywane jest wręcz do lóż masońskich. – Opowiem anegdotę. Kiedy powstawał ośrodek w Gdańsku, na pierwsze spotkania przychodziło bardzo wiele osób. Później, stopniowo zaczęły się wykruszać. Pojawiało się za to coraz więcej wpisów na lokalnych forach, w których ludzie wymieniali się doświadczeniami. Okazuje się, że szukali jakiegoś drugiego stopnia wtajemniczenia, czekali na to, aż coś się stanie. Ale dostali same rozmowy o Bogu – mówi.
Tu jest tajemnica
Z podobnym nastawieniem do Opus Dei kilkanaście lat temu przychodził Zbigniew Korba. – Na studiach szukałem czegoś nowego, stykałem się z różnymi duchowościami i w Opus Dei miałem nadzieję na odkrycie jakiejś wielkiej tajemnicy. A tymczasem przychodziłem na spotkania, które prowadził lekarz stomatolog i z angielską flegmą przekonywał, że niezwykle ważne jest dobre wykonywanie swoich codziennych, zwyczajnych obowiązków – wspomina z uśmiechem.
Jak przekonuje, został, bo zwyczajność, która na początku mu przeszkadzała, później stała się atutem organizacji. Na pytanie o niezwykłość Opus Dei przytacza anegdotę z życia założyciela ruchu. Kiedy o sekret organizacji mieli pytać Josemaria Escrivę dziennikarze, ten otworzył okno, wskazał ręką na miasto i powiedział: oto cały sekret.
– Święty Josemaria Escriva [założyciel Opus Dei – aut.] powiedział, że powołanie do świętości jest nie tylko dla księży czy biskupów, ale dla wszystkich. Także świeckich, pracujących jako prawnicy, lekarze czy nauczyciele. Mówił, że istotna jest każda praca: rolnika, przedsiębiorcy i gospodyni domowej. Uznawał zresztą tę ostatnią za pełnoprawną pracę i podkreślał jej wielkie znaczenie – mówi.
Zbigniew Korba przyznaje, że Opus Dei pomogło mu odnaleźć spokój w codziennych czynnościach. – Zrozumiałem, że życie składa się z podobnych do siebie dni. Życie większości ludzi w gruncie rzeczy jest bardzo zwyczajne. Nie żyjemy od weekendu do weekendu, członek Opus Dei tak samo powinien cieszyć się na piątek czy niedzielę wieczorem, jak i na poniedziałek rano. Uświęcanie życia codziennego jest najważniejsze, wiele osób tego nie dostrzega – przekonuje.
Sylas istnieje
W napięty grafik każdy członek Opus Dei musi wpisać czas na modlitwy i formacje, które są elementem "gorąco zalecanym". Supernumerariusz, taki jak Zbigniew Korba, powinien codziennie brać udział we mszy, odmawiać różaniec i znaleźć czas na osobistą modlitwę. – Zakładam pewną częstotliwość spotkań czy modlitwy. Nawet, jeśli nie widzę potrzeby w danym momencie, to założona częstotliwość pozwala utrzymać temperaturę wewnętrzną, która przecież z czasem spada.
Opus Dei pasuje mu dlatego, że księża, którzy działają w Dziele są dla jego członków dostępni także w bardzo niestandardowych godzinach – każdy ma osobistego przewodnika, z którym może umówić się w miarę dowolnie. Spowiedź, czy osobistą rozmowę jest więc w stanie dopasować do obowiązków doradcy finansowego współpracującego z największymi przedsiębiorstwami, ojca pięciorga dzieci, aktywnym udziale w życiu podstawowej parafii i działalności w harcerskiej organizacji Skauci Europy.
– Opus Dei jest jak rękawiczka, czy kostium, który trzeba przymierzyć. Na niektórych pasuje jak ulał, inni czują się w nim mniej wygodnie, ale doceniają krój czy materiał, inni przymierzają i widzą, że to nie ten fason. Mnie on odpowiada najbardziej ze wszystkich, które do tej pory poznałem – mówi.
Zbigniew Korba jest świadomy mitów, jakie narosły wokół organizacji. Z wielu z nich żartuje. Kończąc naszą rozmowę przypomina, że Sylas, mnich którego przywołałam we wstępie do tego materiału, naprawdę istnieje w organizacji. Odnajuję go w materiałach zamieszczonych na stronie Opus Dei.
Od dziesięciu lat Sylas był wierny przyrzeczeniu i odmawiał sobie wszelkich uciech cielesnych, nawet tych, których mógł sam sobie dostarczyć. To właśnie była Droga. Wiedział, że wiele poświęca, by oddać się bez reszty Opus Dei, ale otrzymał znacznie więcej w zamian. Śluby czystości i wyrzeczenie się wszelkich dóbr osobistych nie wydawały mu się wielkim poświęceniem.
"Kod Leonarda da Vinci", s. 73
Sylas leżał wyprostowany na materacu w swojej celi, twarzą do dołu, i czekał, aż rany od bicza na plecach zasklepią się i wyschną. Dzisiejsza druga sesja z dyscypliną skończyła się tak, że teraz czuł się słaby i kręciło mu się w głowie. Powinien jeszcze zdjąć opaskę cilice i czuł, jak krew zaczyna mu ściekać po wewnętrznej stronie uda. Uznał, że nie zdejmie jej.
"Kod Leonarda da Vinci", s. 195
Sylas miał zamiar ukryć się w Opus Dei, kiedy jego misja dobiegnie końca. Biskup Aringarosa mnie ochroni. Trudno mu sobie wyobrazić szczęśliwszą egzystencję, niż życie poświęcone medytacji, modlitwie gdzieś za murami kwatery głównej Opus Dei w Nowym Jorku. Przyrzekł sobie, że nigdy już nie wyjdzie na ulicę. Wszystko, czego potrzebował, było w murach sanktuarium.
"Kod Leonarda da Vinci", s. 166
– Zasad wywodzących się z trzeciego wieku – powiedział drugi kardynał – nie można stosować w odniesieniu do współczesnych wyznawców Chrystusa. Te reguły w dzisiejszym społeczeństwie nie działają.
– No cóż, jak widać, w Opus Dei działają!