Alkohol towarzyszył mi od zawsze. Najpierw grałem wesela, potem była zawodowa kariera muzyczna. Pracuję w takiej branży, w której raczej nie wylewa się za kołnierz. I przyznaję – lubiłem to. Dlatego teraz tego nie robię. Piszę o tym więcej w utworze Corda. (...) Leciałem, ale wylądowałem. Wszedłem w relację – z samym sobą. A potem pojawił się mój syn Kai i to była rewolucja. To mnie zmieniło. Bycie ojcem nauczyło mnie bardzo wielu rzeczy, dziś zupełnie inaczej podchodzę do życia – mówi w rozmowie z naTemat.pl Igor Herbut.
Reklama.
Reklama.
Podobno jesteś strasznym flirciarzem. Tak również o tobie powiedziała twoja partnerka. To prawda?
A jestem?
To ty mi powiedz.
Potrafię być ,,dziadem”, bywałem nim na maksa. I boję się zawsze jednej rzeczy.
Jakiej?
Wódeczki. Bo po niej właściwie niczego się nie boję.
Masz problem z alkoholem?
Alkohol towarzyszył mi od zawsze. Najpierw grałem wesela, potem była zawodowa kariera muzyczna... Pracuję w takiej branży, w której raczej nie wylewa się za kołnierz. I przyznaję – lubiłem to. Dlatego teraz tego nie robię. Piszę o tym więcej w utworze Corda.
Kiedyś za gówniarza pamiętam, gdy po raz pierwszy usłyszałem ,,Bohemę” Wilków i tam jest tekst: "Lecę, bo chcę, lecę, bo życie jest złe, czy są pieniądze, czy nie...". Gdy go słuchałem, myślałem sobie: “Matko, jakie bzdury! Jak napisane słabo!”. Dopiero po kilku latach zrozumiałem, że to super mocny tekst i zawarta w nim jest mega prawda, i że ja też leciałem.
Leciałeś, leciałeś i co?
I wylądowałem.
Ale co sprawiło, że "wylądowałeś", co się zmieniło?
Wszedłem w relację – z samym sobą. A potem pojawił się mój syn Kai i to już była rewolucja. To mnie zmieniło. Bycie ojcem nauczyło mnie bardzo wielu rzeczy, dziś zupełnie inaczej podchodzę do życia.
Jakim jesteś tatą?
Obecnym. Oszalałem na punkcie mojego syna. Czasem, gdy gram kilka koncertów z rzędu, to np. po trzecim wracam w nocy do domu tylko po to, żeby obudzić się przy Kaiu i odprowadzić go do przedszkola, a potem jadę dalej 300 km. Nie mówię tego, żeby się chwalić. Po prostu tak czuję, tak mam.
Jestem słuchającym tatą, sądzę, że w relacji z dzieckiem jest to bardzo ważne. Nie chciałbym nic przegapić, bo wiem, że czasem takie drobne rzeczy, na pozór bzdurne dla dorosłych, mogą być czymś wielkim dla dziecka, czymś, co ukształtuje jego "jestem".
Wydaje mi się, że jesteśmy pierwszym pokoleniem, które słucha dzieci. I cieszę się, bo dzieci są ważne.
Gdybyś miał wymienić jedną rzecz, której nauczyłeś się, będąc ojcem, to co by to było?
Nauczyłem się kochać. Dzięki mojemu synowi dowiedziałem się, czym tak naprawdę jest miłość.
Pięknie powiedziane. Twoja partnerka w jednym z wywiadów powiedziała, że czasem bywa zazdrosna, bo kiedyś wszystkie twoje i LemONa utwory były o niej, a teraz cała twórczość poświęcona jest Kaiowi.
Prawda jest taka, że poznałem ,,nowy rodzaj” miłości bądź jej esencję dopiero, gdy na świat przyszedł mój syn. Jest to taka miłość, za którą jesteś w stanie oddać życie. Dlatego dziwi mnie na przykład, kiedy facet mówi, że nie chce być przy porodzie swojego dziecka.
To chyba całkiem częste zjawisko.
Nie chcę tego oceniać, niech każdy robi, jak chce. Ale osobiście nie rozumiem mężczyzn, którzy wolą być w innym miejscu, gdy rodzi im się dziecko. Takie było pokolenie naszych ojców – kobieta rodzi, a chłop pije wódeczkę z kolegami, a potem jeszcze wychowuje syna "twardą ręką".
Mówiłeś kiedyś, że "Chrust" jest płytą dla twojego syna.
Tak, można powiedzieć, że on ją napisał – był ogromną inspiracją. Posiadanie dzieci jest wspaniałe, tylko najpierw trzeba w życiu samemu się zrealizować, dojść do tego, czego chcemy, żeby móc się potem cieszyć rodzicielstwem. Być poukładanym i mieć w sobie gotowość na to, żeby swoje życie oddać komuś innemu. Jak masz dziecko, to przeżywasz życie inaczej.
Nie ma miejsca na własne ego?
W moim przypadku akurat na ego miejsce jest. I właśnie wspomnianą płytą "Chrust" bardzo połechtałem to moje wściekłe ego.
Wściekłe ego? Co to znaczy?
Takie łapczywe, ale czasami bardzo zakompleksione. Musiałem sobie samemu "coś" udowodnić – że potrafię napisać solowy album, że ludzie będą chcieli tego słuchać, że przyjdą na koncerty, że wzbudzi to emocje. I udało się.
Masz kompleksy?
Tak. Wynikają one z wielu rzeczy. Mam w sobie bardzo dużo smutku, trudnych myśli, często się boję wielu rzeczy. I dlatego robię muzyczkę – żeby się nie bać, żeby się przenieść do innego świata. Jak czasem na siebie patrzę, np. na jakimś nagraniu ze sceny, to mam wrażenie, że to jest jakaś obca osoba. Scena sprawia, że wchodzi we mnie jakaś inna energia.
Jesteś bardziej introwertykiem czy może ekstrawertykiem?
Jestem jedną nogą intro, drugą ekstra. Niestety ta bipolarność emocjonalna czasami zaburza mi funkcjonowanie w społeczeństwie. Na szczęście mam gdzie się tym dzielić – w moich piosenkach. Tam opowiadam wszystkie historie, które mi się przydarzają.
Ekstrawertykiem jestem na pewno na scenie – moja dewiza: trzy akordy, darcie mordy. Lubię zamknąć oczy i wykrzyczeć to, co czuję. A introwertykiem jestem, kiedy np. w domu zamykam się w pokoju i zostaję sam ze swoimi myślami.
À propos "darcia się". Przeczytałam w jednym z wywiadów, że podobno "pękły ci struny głosowe" podczas jednego z koncertów, ale słowo pękły wydało mi się nieco naciągane.
Pękły? Totalne bzdury. Nie pękło mi nic. W MBTM śpiewałem utwór "Dewiat" i faktycznie coś niedobrego się zadziało. Pamiętam do dzisiaj smak krwi w ustach. Musiałem podjąć leczenie. Potem cierpiałem też na afonię i to dwa razy.
To były mocno rock'n'rollowe czasy, dużo wtedy graliśmy, piłem alko, nie spałem, imprezowałem i się darłem. No i się doigrałem.
Co się działo dalej?
Miałem małe załamanie. Afonia polega na tym, że całkowicie tracisz głos. To tak jakbyś biegała zawodowo i nagle nie czujesz nóg. Nie mogłem wydać z siebie głosu. Straciłem kontrolę, musiałem podjąć leczenie i zadbać o siebie.
Byłeś na terapii?
Nie, nigdy. Rozważałem to, ale się nie zdecydowałem. Czasami o tym myślę.
Co cię powstrzymuje?
Tak jak mówiłem – scena jest dla mnie formą terapii, to mi pomaga poskładać wszystkie moje części, emocje.
Jesteś wierzący?
To jest trudne pytanie, ale odpowiem krótko: Tak.
Bardzo często myślę o śmierci. W zasadzie każdego wieczoru. Jest to intensywniejsze od kiedy jestem ojcem. Myślę o tym, że gdyby mnie zabrakło, najsmutniejsze jest, że mój synek nie mógłby się przytulić do taty i nie mógłbym rozwiązać jakiegoś problemu, do którego by mnie potrzebował. Nie chciałbym nigdy, żeby tego doświadczył. Jest w tym duża niesprawiedliwość, kiedy odchodzi ktoś, kogo kochamy. Dlatego fajnie byłoby długo pożyć i móc się tym cieszyć.
O czym jest twoja najnowsza płyta?
Trochę o pożegnaniach, trochę o nowych początkach. Tą płytą poszukuję "atomu" nadziei na to, że będzie lepiej. Dodatkowo wzbogacona jest o wywiady i historie różnych osób – zadbał o to Michał Pańszczyk. Niestety spotkałem się z opinią, że w teledysku do utworu "Chamski" wyglądam jak te potwory z The Last Of Us"... (śmiech), a ja nawet nie wiem co to jest, bo ani nie grałem w to, ani nie widziałem serialu. Tomek Świerk mówi w ogóle o tym utworze, że jest to hymn introwertyków. Gosia śmieje się, że motyw przewodni tej płyty to kwiaty, ptaki i chamy.
Chamy?
No tak. Bo my jesteśmy trochę chamami.
Igor Herbut jest "chamem"?
Trochę tak. Nie dość, że introwertyk, dziad, to jeszcze cham!
To chyba mocne słowa.
Czasem tak trzeba. Zwłaszcza, jeśli chcesz zadbać o siebie, o swoje myśli, zdrowie psychiczne. Czasem trzeba zamknąć się w pustym pokoju, pobyć z sobą samym i wtedy niestety możesz się innym wydawać "chamski", czy "żyjący pod kamieniem". Potrzebuję dla siebie tej przestrzeni, czasem odizolowania i przez to ludzie często mają mnie za dziwaka bądź właśnie chama.
Boli cię to?
Dotykają mnie różne rzeczy, bo czytam komentarze na swój temat, ale akurat to mnie nie boli.
Czytasz komentarze w Internecie?
Wszystkie, co do jednego. To na maksa niezdrowe, wiem, ale czasem, kiedy coś mnie dotknie, to często potem okazuje się to inspirujące.
Na przykład?
"Skończył mu się głos na Woodstocku" – to mnie zabolało, ale to przecież prawda. Bardzo mi zależało na tym występie, ale przerosły mnie emocje i wydaje mi się, że zawiodłem. Ale tak to jest: 300 koncertów zaśpiewam dobrze, a jeden najważniejszy poniżej swoich oczekiwań. To jestem cały ja. Jak coś jest do wygrania, to nie wygrywam, jak coś jest ważne, to muszę to popsuć.
Must Be The Music wygrałeś.
W życiu wygrałem dwie rzeczy: Must be the music i raz grę komputerową. Zawsze dostawałem albo dyplom za udział, np. w konkursach wokalnych, albo wyróżnienie bez żadnej nagrody pieniężnej. A są tacy, co mają tyle szczęścia, że zawsze coś wygrywają. Ja do nich nie należę! (śmiech)
A jak sam oceniasz swoją twórczość?
Raczej podchodzę na chłodno do rzeczy, które robię.
Poza tym, że sam tworzysz, jesteś też managerem Sary James.
E tam, managerem – bardziej dobrym duchem.
No przecież masz firmę - i robisz cały management.
No w sumie tak. (śmiech)
Staram się jej pomagać i pomóc jej przejść przez ten show-biznes. Ona jest super zdolna i życzę jej jak najlepiej. Zrobię wszystko, żeby czuła się dobrze i osiągała swoje kolejne cele.
Ty ją wysłałeś do amerykańskiego Mam Talent?
Tak, to było za sprawą moją i mojej managerki, z którą współtworzę management. Wszystko to pilotowaliśmy. Jestem z tego bardzo dumny.
Spodziewałeś się takiego obrotu spraw?
No co ty... O 4 nad ranem dostałem filmik na Whatsappie po tym, jak Simon wcisnął złoty przycisk. To było coś pięknego. Chciałbym, żeby dalej się tak wspaniale rozwijała. To jest świetna dziewczyna.
Kończąc już, pytanie z innej beczki. Jaka jest najdziwniejsza rzecz, która zaskoczyła cię ze strony twoich fanów?
Najbardziej mnie zadziwia, kiedy dostaję wiadomości od facetów, którzy wywinęli jakiś "numer" swojej partnerce i proszą mnie, żebym nagrał filmik na przeprosiny dla takiej dziewczyny.