Bez względu na to, czy oglądacie testy supersamochodów w telewizji, Internecie, czy czytacie o nich w gazetach, musicie przyznać – za każdym razem osiągi tych maszyn robią wrażenie. W końcu dla przeciętnego zjadacza chleba takie czasy na torach i prostych są nieosiągalne. Jednak w świecie maszyn kosztujących setki tysięcy, a czasem miliony dolarów znakomite parametry to za mało. Z samochodów trzeba wycisnąć jeszcze więcej. Dlatego niektóre marki podczas testów oszukują. Ferrari, Pagani, kto jeszcze?
Pierwszą osobą, ze znaczącym głosem, która miała odwagę powiedzieć jak jest w rzeczywistości z Ferrari, był znany, brytyjski dziennikarz motoryzacyjny – Chris Harris. W 2011 roku na łamach popularnego bloga Jalopnik, opublikował on tekst, który na zawsze zmienił podejście wielu osób do marki z czarnym rumakiem w logo.
Harris ujawnił, że od około 2007 roku Ferrari zaczęło prowadzić dziwną politykę przeprowadzania testów prasowych. Zawsze zanim jakikolwiek dziennikarz dostał w swoje ręce sportową maszynę z Maranello, musiał poinformować, na jakim torze testowane będzie auto. Dlaczego? Inżynierowie Ferrari korzystali z tej wiedzy, żeby przygotować samochód pod konkretne miejsce. Dlatego zanim auto trafiło w ręce osoby, która miała wydać werdykt, było ono modyfikowane przez specjalistów. Nie wiadomo jak bardzo zaawansowane zmiany były wprowadzane w samochodach. Pewne jest to, że Ferrari zabierało auto na cały dzień testów w lokalizację, w której samochód miał prowadzić dziennikarz. Oznacza to wypaczenie wyników testu.
W końcu to nie taki samochód otrzymuje klient zamawiając Ferrari. Jego auto nie będzie dostosowywane za każdym razem do miejsca, po którym będzie odbywać się jazda. A to nie koniec dziwnych zagrywek włoskiego producenta.
Jak bardzo źle było? Harris przytoczył przykład prasowego egzemplarza Ferrari 360 Modena. Teoretycznie standardowy model był 2 s szybszy do 100 mph, niż równolegle przetestowana 360 prywatnego właściciela. Na dodatek brzmienie samochodu podstawionego przez producenta bardziej przypominało wyścigowy bolid, niż standardowe Ferrari.
Szczytem bezczelności jednego z najlepszych producentów sportowych samochodów świata było podstawianie dwóch samochodów do jednego testu. Każdy z nich miał inne zadanie. Jednym dziennikarze mieli jeździć po prostej. Drugi służył do jazdy po zakrętach. Jasne jest, że każdy z tych egzemplarzy był zupełnie inaczej zestrojony.
Ferrari tak bardzo dbało o swój wizerunek, że kompletnie przestało przebierać w środkach. Każdy dziennikarz, który chciał testować samochód z Maranello, był zmuszony do kontaktowania się z przedstawicielami marki, za każdym razem, gdy chciał poprowadzić maszynę niepodstawioną przez producenta. Tak na wszelki wypadek. Żeby przypadkiem nie zauważył, że 458 Italia znajomego prowadzi się gorzej niż prasówka.
Nie wiadomo jak obecnie wygląda testowanie samochodów ze stajni Ferrari. Po tekście Harrisa przez świat motoryzacji przetoczyła się fala oburzenia. Pozostał niesmak, a sam autor obrazoburczego artykułu sprzedał swoje Ferrari 575.
Niestety producenci nie wyciągnęli nauki z przypadku Ferrari. Pod koniec lutego tego roku, ponownie na łamach Jalopnika, wypłynęło kolejne, tym razem nieco mniejsze oszustwo. Okazało się, że Pagani podczas testu przeprowadzonego przez brytyjski Top Gear zastosowało dwa komplety opon. Na pierwszym, standardowym Pirelli P-Zero Corsa, Richard Hammond szalał samochodem w trakcie kręcenia podstawowego materiału. Za to na potrzeby uzyskania możliwie dobrego czasu na torze testowym, założono zmodyfikowane ogumienie z wyścigowego modelu Zonda R – Pirelli P-Zero Trofeo. W informacji prasowej Pagani poinformowało jedynie o użyciu modelu Corsa.
Pozornie sprawa nie wygląda źle. W końcu każdy może sobie założyć opony Trofeo do swojego egzemplarza Huayry. W praktyce – nawet Pagani poinformowało w związku z zaistniałą sytuacją, że chociaż to ogumienie ma homologację drogową, to nie zalecają korzystania z niego w deszczu.
Przy całej machinie Ferrari, zagrywka Pagani to drobiazg. Jednak jest kolejnym zdarzeniem rzucającym cień na informacje podawane przez producentów. Wątpliwości wzbudzają w takim razie również przeprowadzane testy.
Wiecie co jest w tym bałaganie jest najgorsze? Te samochody wcale nie potrzebują całego tego cyrku. Sam Harris przyznał, że nie wie po co Ferrari pogrywa w ten sposób, skoro ich auta to jedne z najdoskonalszych maszyn na rynku. Moim zdaniem takie zagrywki tylko niepotrzebnie psują wizerunki marek, które pracowały na nie często przez wiele lat. Jednocześnie stają się asem w rękawie konkurencji.
Po co zachowywać się tak niehonorowo? Dla kolejnych setnych sekund urwanych na torze testowym? Może Pagani w Top Gearze byłoby o włos wolniejsze od Ariela Atoma V8. Może Ferrari przegrywałoby z Porsche czy Lamborghini częściej. Tylko co z tego? W końcu historia tych marek i poziom ich maszyn same się bronią.