Spójrzcie na to zdjęcie. To Jason Statham i Dwayne "The Rock" Johnson. Myślicie, że to tylko kolejna scena ze spin-offu "Szybcy i wściekli"? No tak, to też. A co jeżeli dają sobie "żółwika", bo wiedzą, że w każdym następnym filmie, w jakim ktoś ich zatrudni, zagrają w prawie IDENTYCZNY SPOSÓB, co zawsze? Oczywiście nie mam na to żadnych dowodów... oprócz ich filmografii.
Reklama.
Reklama.
Willem Dafoe to amerykański aktor filmowy i teatralny, który ma na koncie takie role, jak m.in. w Vincent van Gogh, Thomas Wake – szalony latarnik, Heimir Głupiec w "Wikingu" oraz dr. Godwin Baxter w "Biednych istotach". Jak ktoś celnie zauważył, dokonał tego w zaledwie sześciu ostatnich latach.
Warto podkreślić, że w każdej z tych ról mogliśmy go zobaczyć w zupełnie innych wersjach.
Co za nudziarz! Jego nieprzewidywalność stała się taka przewidywalna. Dlaczego nie może wziąć przykładu z takich aktorów jak Jason Statham, czy Dwayne "The Rock" Johnson? Ci dwaj panowie udowodnili, że prawie każdą rolę można zagrać prawie w myśl zasady: po co coś zmieniać, skoro to działa, a ludzie chcą to oglądać?
Johnson do perfekcji opanował wcielanie się w potężnego twardziela z ciętym humorem i dobrym sercem. Robi to tak dobrze, jakby te role były wręcz szyte na jego miarę. Jedyne co się zmienia, to parametry twardzielstwa, humoru i wielkości serducha – przesuwane w tę lub drugą stronę, jak suwakiem w filtrach zdjęć.
"Jumanji: Następny poziom"? Więcej humorku. "Black Adam"? Zdecydowanie mniej humorku, itd.
Jest też oczywiście jego ekranowy kolega – Jason Statham, Brytyjczyk, który w chwili, gdy w 2002 roku wszedł w rolę małomównego Franka Martina w filmie "Transporter", postanowił już nigdy z niej nie wychodzić. Niezależnie, czy jego postać ma za zadanie bardzo szybko prowadzić samochód, czy walczyć z kilkudziesięciometrowym rekinem.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nikt nie oczekuje po tych dwóch aktorach niczego więcej. A już na pewno nie tego, by Dwayne "The Rock" Johnson grał Vincenta van Gogha. Obaj doskonale spełniają powierzone im zadanie – powielają schematyczne role, których oczekuje od nich Hollywood, a co za tym idzie: widzowie szukający rozrywki.
Te nazwiska to marki, zwłaszcza jeżeli chodzi "The Rocka" – tutaj można mówić wprost o produkcie. Dosłownie możecie kupić sobie jego figurki z jego podobizną i jego merch, jako że Johnson wciąż jest mocno związany ze swoim wcześniejszym zawodem – wrestlingiem (tylko nie mówcie mi proszę, że właśnie przez to, że jest wrestlerem, nie można od niego wymagać czegoś więcej, bo odpowiem wam dwoma słowami: Dave Bautista).
Oczywiście hollywoodzkich aktorów, którzy lubią "odtwarzać" przed kamerą te dobrze znane tricki, jest znacznie więcej. Idealnym tego przykładem jest Will Ferrell – kwintesencja powtarzalności tej samej postaci. Czyli jakiej?
Wyobraźcie sobie mężczyznę w średnim wieku, którego zachowanie jest jednocześnie dziwne i zabawne, ale ostatecznie wprawia w zakłopotanie – tacy ludzie też mają swoją reprezentację w popkulturze właśnie za sprawą Willa Ferrella.
Panie Ferrell, ja i koledzy dziękujemy za pana służbę.
Oczywiście wspomniana "powtarzalność" ról jest cechą jedynie męskich aktorów. Doskonale pokazuje to różnorodność bohaterek prezentowanych przez Michelle Rodriguez – etatową twardzielkę we... właściwie wszystkim, w czym będziecie chcieli ją zobaczyć.
Niezależnie, czy grana przez nią postać prowadzi statek powietrzny w pierwszym "Avatarze", czy auto w serii "Szybcy i wściekli" – możemy być pewni, że znowu zobaczymy tę samą zadziorną heroinę, z którą nie warto zadzierać.
Oczywiście aktorów i aktorek, którzy powracają na ekran, byśmy – my, widzowie – mogli raz jeszcze zobaczyć ten sam zestaw cech i zachowań, które przypadły nam do gustu wcześniej, jest mnóstwo.
Wystarczy wymienić np. Jennifer Aniston, Setha Rogena, Millę Jovovich, czy Jessego Eisenberga (chociaż podobno jego najnowszy film "A Real Pain", który był kręcony w dużej mierze w Polsce, jest świetny – trzeba będzie sprawdzić).
Jednak nawet w przypadku aktorów, którzy mają tendencję do popadania w aktorski marazm (niekoniecznie z ich własnej winy – przecież wykonują polecenia reżyserów), zdarzają się wyjątki od reguły.
Musi być jednak spełniony jeden podstawowy warunek – świetny scenariusz oraz reżyserska wizja, która wydobędzie z aktora drzemiący w nim talent. Nawet jeżeli w pierwszej chwili wydaje się ryzykowne i to stawia finalny efekt pod znakiem zapytania – owocuje kreacjami, które nieraz zapadają w pamięci na długie lata.
Przykład? Adam Sandler, który jest absolutnie nieznośny w niezliczonej ilości głupiutkich komediach i jednocześnie fantastyczny w dramatach, jak np. "Nieoszlifowane diamenty".
Podobnie sprawa ma się ze słynnym Nicolasem Cage'em, którego kariera zasługuje na swój własny film. Przez długi czas aktor ten był kojarzony raczej z kiepskim kinem klasy B (gdzie przeważnie chodziło o dokonanie zemsty za krzywdy) i grą over-the-top, która współgrała z jego ekscentrycznym zachowaniem poza kamerami.
Filmy takie jak "Świnia" z 2021 roku, czy niedawny "Dream Scenario", gdzie Cage wcielił się wykładowcę, który nagle zaczął śnić się wszystkim ludziom na świecie (początkowo jako ktoś neutralny, by z czasem stać się głównym antagonistą w sennych koszmarach), pokazały jego prawdziwy talent.
Na myśl przychodzi mi jeszcze może Johnny Depp, którego najciekawsze role przypadają na lata 90. Fantastyczne kreacje w "Ed Wood", czy "Las Vegas Parano" to już historia. Później było długo meh. Przynajmniej do czasu... "Piratów z Karaibów".
Nie będzie zaskoczeniem, jeżeli świat zapamięta go głównie jako kapitana Czarnej Perły – Jacka Sparrowa. No i też fajnie. Ciężko o bardziej charakterystyczną postać w wysokobudżetowym kinie.
Jestem jednak ciekaw, czy Depp pokaże jeszcze kiedyś, że postać pirata zainspirowana atrakcją w Disneylandzie nie była jego ostatnim słowem. No, chyba że było nim pokazywanie światu, jak bardzo dysfunkcyjnym związkiem była jego relacja z Amber Heard.