nt_logo

Kiedy sequel nie był potrzebny... Nie uwierzysz, jakie kultowe dzieła doczekały się kontynuacji

Paweł Mączewski

04 lutego 2024, 19:46 · 5 minut czytania
Niepotrzebne, zapomniane lub przyćmione blaskiem swoich poprzedników – sequele kultowych filmów. Chcecie poznać kontynuacje "Chinatown", "Bambi", czy "Dziecka Rosemary"? Te sequele istnieją, ale tylko na niektóre z nich warto poświęcić swój czas.


Kiedy sequel nie był potrzebny... Nie uwierzysz, jakie kultowe dzieła doczekały się kontynuacji

Paweł Mączewski
04 lutego 2024, 19:46 • 1 minuta czytania
Niepotrzebne, zapomniane lub przyćmione blaskiem swoich poprzedników – sequele kultowych filmów. Chcecie poznać kontynuacje "Chinatown", "Bambi", czy "Dziecka Rosemary"? Te sequele istnieją, ale tylko na niektóre z nich warto poświęcić swój czas.
Hollywood ma na swoim koncie wiele niepotrzebnych kontynuacji kultowych dzieł. Fot. Paramount Pictures/AF Archive/Mary Evans Picture Library/East News / Walt Disney Co./Courtesy Everett Collection/Everett Collection

Czy Hollywood wie, kiedy film nie potrzebuje swojej kontynuacji? Nie, skąd ten pomysł!? Jeżeli istnieje nawet mała szansa, że da się zarobić na jakimś tytule, to trzeba spróbować. Świadczą o tym liczne sequele kultowych dzieł, które nigdy nie potrzebowały następnych historii, ale i tak je dostały.


Nie mam tu oczywiście na myśli sequeli, o których wszyscy wiemy (bo zadbała o to siła marki i wystarczające sumy pieniędzy, jakie przeznaczono na promocje produkcji) i do których mamy mieszane uczucia (np. Indiana Jones, który według wielu powinien skończyć się na trylogii). Mam na myśli inne filmy, o których większość osób zapewne słyszała, ale nie miała pojęcia, że ktoś kiedyś postanowił nakręcić ciąg dalszy. Co ciekawe, niektóre z takich przypadków wcale nie były pazernym skokiem na kasę.

Widać wyraźnie, że twórcy "odrobili pracę domową" i dołożyli starań, by stworzyć ciekawą i angażującą historię. Finalnie – blask pierwowzoru przyćmił te starania.

Chcieli dobrze?

Doskonałym tego przykładem jest "Psychoza II" z 1983 roku, czyli kontynuacja jednego z najbardziej kultowych dzieł w historii kina – "Psychozy" Alfreda Hitchcocka.

O filmie pisaliśmy już wcześniej, przy okazji 40-lecia jej premiery. Reżyserem filmu został pochodzący z Australii Richard Franklin, a scenarzystą Tom Holland (który kilka lat później sam wyreżyserował "Laleczkę Chucky" oraz fantastyczny teen horror "Postrach nocy").

"Nie robimy sequela tylko dlatego, że film Hitchcocka okazał się takim sukcesem. Kręcimy go, ponieważ uważamy, że historia Normana Batesa nie została jeszcze w pełni opowiedziana" – tłumaczył w trakcie produkcji Franklin.

Film okazał się godną kontynuacją i – co gorsza – całkiem dochodową produkcją (zarobił 34 miliony dolarów przy budżecie 5 milionów). Dlaczego piszę "co gorsza"? Bo to z miejsca stało się zielonym światłem dla dalszych kontynuacji.

Z kolejną częścią nie czekano już 22 lata. "Psychoza III" weszła do kin w 1986 roku (trzy lata po "dwójce"). Jej reżyserem został Anthony Perkins, czyli odtwórca głównej roli Normana Batesa, tytułowego psychopaty i postaci centralnej historii. Film zaś skręcił mocno w popularny wtedy podgatunek slasherów – rozwadniając majestat oryginału.

Można by pomyśleć, że skoro za kamerą staje odtwórca głównej roli z poprzednich części, to tytuł znalazł się w dobrych rękach. Perkins udowodnił, że to niekoniecznie prawda.

Innym tego przykładem jest... Jack Nicholson, który wyreżyserował kontynuację słynnego "Chinatown" Romana Polańskiego.

"Dwóch Jake'ów" trafił do kin w 1990 roku, czyli 16 lat po premierze pierwowzoru. Chociaż sam tytuł w żaden sposób tego nie zdradza, to fabuła filmu dosłownie bazuje na wydarzeniach z obrazu Polańskiego. Wszakże Nicholson mierzy się tu z tematem przeszłości i tego, jakie blizny ona zostawia w człowieku, pomimo upływu czasu.

Podobno Nicholson miał powiedzieć przy promocji tego filmu, że "jeśli będzie on choć w połowie tak dobry, jak oryginał, to będzie mógł uznać swoje wysiłki za sukces".

Hal Hinson, krytyk filmowy "The Washington Post" w latach 1987-1997 uznał w swojej recenzji, że te wysiłki... poszły jednak na marne.

Dominującym uczuciem w "Dwoch Jake'ach" jest nostalgia. Okrutnie nihilistyczne zakończenie oryginalnego filmu Romana Polańskiego pozostawiło niezatarty tragiczny ślad, a dla bohaterów filmu – zwłaszcza dla Nicholsona, który wcielił się w postać prywatnego detektywa Jake'a Gittesa - 11 lat, które upłynęły od tego czasu, było pomyślne, ale nie regenerujące. Przeszłość jest wciąż żywa w Gittesie; wciąż go dręczy i osacza. "Nie chcę żyć przeszłością", mówi. "Po prostu nie chcę jej stracić". Wydaje się jednak, że nie ma wielkiego wyboru, podobnie jak my. Przeszłość jest wciąż żywa także w nas; mamy własne duchy, własną urzekającą nostalgię. A tym, za czym w "Dwóch Jake'ach" tęsknimy najbardziej, jest wcześniejszy film, za Faye Dunaway i Johnem Hustonem, za starym "Chinatown", za starym Jackiem Nicholsonem.Hal HinsonRecenzja filmu "Two Jakes" opublikowana w sierpniu 1990 roku w "The Washington Post".

Osobiście bardzo lubię "Dwóch Jake'ów". Nie jest doskonały, ale ma swoje zalety. To kwintesencja kryminału noir. Widziałem go dwa razy, chociaż fabuła sunie do przodu ślimaczym tempem, przez co człowiek ma uczucie, jakby film trwał kilka dni.

Może obejrzę go po raz trzeci, gdy akurat będę miał tydzień wolnego.

Oczywiście słynnych produkcji, które doczekały się mniej znanych kontynuacji, jest znacznie więcej – część z nich to także kultowe animacje i filmy dla dzieci.

Starsze pokolenie z pewnością kojarzy historię Dorotki z "Czarnoksiężnika z Oz" z 1939 roku, ale czy wiedzą też o obrazie "Powrót do Krainy Oz" z 1985 roku? Jak to zdradza już sam tytuł sequela – wspomniana Dorotka powraca do świata pełnego dziwnych stworzeń i magii, ale tym razem wszystko wydaje się zdecydowanie bardziej mroczne.

Jak bardzo? Tak, że gdy dziewczynka opowiada swoimi bliskim o tym, że Kraina Oz nie jest jedynie wytworem jej fantazji, zostaje początkowo wysłana na terapię... elektrowstrząsami.

Swoją kontynuację dostała też jedna z najsłynniejszych animacji Disneya – "Bambi". Pierwszy film powstał jeszcze w 1942 roku, co tylko udowadnia kunszt animatorów od wytwórni Myszki Myki.

"Bambi 2" powstało dopiero w 2006 roku i technicznie rzecz biorąc, jest określane jako... midquel (czyli jak tłumaczy Collins Dictionary: "sequel rozgrywający się w ramach czasowych oryginalnego dzieła").

Fani jelonka Bambi mogą zobaczyć, jak zwierzę uczy się sposobów zachowania od swojego ojca, który jest uważany za króla lasu. Osobiście zachodzę tylko w głowę, dlaczego chciałbym wracać do świata Bambiego, skoro tak bardzo przeczołgało mnie emocjonalnie nasze pierwsze spotkanie, gdy byłem jeszcze dzieckiem (scena śmierci mamy jelonka)?

Ale po co?

Niektóre z sequeli słynnych produkcji sprawiają wrażenie, jakby ich twórcy kierowali się prostą strategią: oryginał podobał się ludziom, dajmy im tego jeszcze więcej, co może się nie udać?

"Look What's Happened to Rosemary's Baby" jest telewizyjną kontynuacją od stacji ABCY słynnego horroru "Dziecko Rosemary". W obrazie nie zobaczymy nikogo z oryginalnego obrazu. W chwili pisania tego artykułu film ma ocenę 12% wśród publiczności na Rotten Tomatoes i żaden krytyk się nie pokwapił, by napisać coś więcej o tej produkcji.

Może dodam jedynie komentarz, jaki pojawił się o "Look What's Happened to Rosemary's Baby" na "Collider": "Współczujemy każdej firmie, która wykupiła czas reklamowy podczas tego okrucieństwa".

Jako ciekawostkę dodam, że istnieje także kontynuacja "Gorączki sobotniej nocy", w której ponownie w roli głównej można było zobaczyć Johna Travoltę (za swój wcześniejszy występ był nominowany do Oscara!), a reżyserem obrazu był... Sylvester Stallone.

Filmu nie widziałem, jednak jego ocena 4,7/10 na IMDb – największej na świecie internetowej bazie danych na temat filmów i seriali – sporo mówi o jakości produkcji.

Jest też w tym jednak coś zabawnego, że sequelem "Gorączki sobotniej nocy" jest film o tytule... "Pozostać żywym".

Nic się nie kończy

Dr Manhattan, postać z kultowego komiksu "Strażnicy" Alana Moore'a, powiedział kiedyś (dokładnie w 1987 roku, na łamach pierwszej publikacji w DC Comics): "Nic nigdy się nie kończy". Zastanawiam się, czy Moore – fantastyczny pisarz i wybity myśliciel – świadomie przepowiadał przyszłość swojej postaci, bo znał realia branży i pozycji sztuki w późnym kapitalizmie, która w chwili swojego powstawania staje się produktem skazanym na powielenie?

Może też po prostu wykorzystał plansze komiksu do zobrazowania ludzkiej natury zamkniętej w symbolu uroborosa – węża zjadającego własny ogon, znaku tego, że wszystko już było i znowu kiedyś będzie. Piszę o tym, wspominając, że "Strażnicy" Moore'a – którzy mieli fantastyczne zakończenie – doczekali się prequela, ekranizacji, serialowego sequela, a nawet DC Comics postanowiło wpleść świat i postaci wymyślone przez Brytyjczyka w uniwersum Batmana, Supermana i reszty herosów należących do tego wydawnictwa. Podobno Moore nigdy nie widział i nie czytał żadnej z tych rzeczy. Poprosił, by pieniądze z tytułu tantiem, przekazywać bezpośrednio na rzecz ruchu Black Lives Matter. Jego historia skończyła się tam, gdzie postawił kropkę.

Czytaj także: https://natemat.pl/537281,mumie-japonskie-duchy-i-drakula-nic-tak-nie-straszy-jak-inne-kultury