Cześć, jestem Dorota i moja rodzina choruje od czterech miesięcy – taki wstęp chyba najlepiej odda stopień kryzysu, w jakim znajduję się po kolejnym tygodniu brodzenia w chorobach. Dla ścisłości – nie mówię o żadnych poważnych chorobach – ot przeziębienia, zapalenia uszu, zatok, krtani, gardła, grypy, covidy i cała reszta przyjemności, które przytrafiają nam się od października, niemal nieprzerwanie.
Styczeń zamknęłam, mając na koncie antybiotyki, sterydy oraz masę innych leków. A przede wszystkim wiele nieprzespanych nocy, mnóstwo tych źle przespanych i masę zaległości w życiu w ogóle.
Na drugie imię mam Wyrzut Sumienia.
Ja wiem, że bezdzietni też chorują. Sezon infekcyjny prędzej czy później dopada każdego i każdy ma prawo się skarżyć. Gdyby jednak ktoś w erze przed dziećmi powiedział mi, że "głupie" przeziębienie sprawi, że zacznę warczeć na męża i nienawidzić siebie jako matki, to kazałabym mu się puknąć w czoło. A tak właśnie bywa.
W okresie jesień-zima znacznie częściej czuję, że nie daję rady na milionie płaszczyzn. Że nie wychodzi mi, choć tak bardzo się staram, ale... nie tylko ja.
– Daj spokój. Maćka mam już tak dość, że najchętniej wyjechałabym z domu, zostawiając go z tym całym majdanem. Co on mi potrafi powiedzieć, to nawet nie chce mi się powtarzać (...). Ja też zresztą nie jestem lepsza, bo czepiam się o wszystko. Zachowuję się jak własna matka, co irytuje mnie jeszcze bardziej – mówi jedna z moich znajomych.
"Córka była już chora na covid, zapalenie ucha i anginę. Anginę dostałam w prezencie najpierw ja, potem mąż, a jeszcze później na deser z przedszkola dostaliśmy wszy. Nie muszę tłumaczyć, ile czasu zajęło mi pranie pościeli, kanap i całej reszty domowego dobytku. (...) Nie żebym miała dość bycia matką, ale... czasem trochę mam XD" – odpisała inna z matek na mojego posta z pytaniem, czy "też tak mają".
– Wydawało mi się, że moje małżeństwo jest ze stali. I nie żebyśmy planowali rozwód, ale kłócimy się i krzyczymy na siebie non stop. Jak już mam tę chwilkę czasu wieczorem, kiedy kładę się na kanapie, to Krzyśkowi jestem w stanie zaproponować tylko oglądanie serialu. Serio. Tęsknię za wiosną – odpowiada jedna z sąsiadek.
To zresztą tylko kilka spośród licznych głosów i przemyśleń, które dają odczuć, że nie jestem w swojej niedoli jednak sama. Ba, okazało się, że u mnie wcale nie jest tak źle, bo spotkałam się nawet z pretensjami męża pod adresem żony, że "te wszystkie choroby, to jej wina" i to ona powinna "coś z tym zrobić".
Głosom frustracji trudno się dziwić. O ile nie należycie do osób, którym bajzel nie przeszkadza (ja nie należę), to jest to coś, co naprawdę potrafi zamienić życie w piekło, bo ile razy dziennie można czegoś szukać. A chorowanie w rodzinie (przynajmniej mojej) zawsze oznacza bałagan.
Z czego to się bierze? Przede wszystkim dzieci są zwykle w domu. A dzieci w domu równają się - delikatnie ujmując - nieładowi. Do tego dochodzi zmęczenie, bo w końcu komu chce się sprzątać z gorączką, katarem, jak trzeba zrobić jeszcze TYLE. Ilość obowiązków w czasie chorowania rośnie, bo każdemu trzeba przygotować jedzenie, posprzątać po nim, podać lekarstwa, zrobić inhalację, zmierzyć temperaturę pięć razy dziennie...
Wydaje się, że to nic, ale uwierzcie lub nie, to naprawdę potrafi odebrać siłę na wszystko inne. I sprzątanie też, nawet jeśli kocha się ład i porządek. Zresztą, po co sprzątać, skoro dosłownie za godzinę wszystko wróci do stanu wyjścia. Bo wytłumacz znudzonemu siedzeniem w domu, nabuzowanemu po lekach przeciwgorączkowych dwulatkowi, żeby nie budował bazy z poduszek, które właśnie starannie ułożyłaś. Albo, żeby dał ci zmienić pościel, zamiast bawić się nią w ducha. Słodkie? Jasne, ale kiedy musisz zmienić i wyprać pięć kompletów, zwyczajnie masz dość.
Do tego jeszcze pieniądze... L4 kosztuje, leki też i to niemało. Kończy się to tym, że wszyscy na siebie warczą, a ukojenia nie da się szukać nawet poza murami domu. Bo zimą przestają istnieć także pozostałe relacje.
Latem życie mojej rodziny startuje bladym świtem, a dzieci schodzą do domu z placu zabaw o 21:00. Albo i później. Ponieważ prowadzimy otwarty dom, regularnie są u nas znajomi i sąsiedzi, albo dzieci sąsiadów, co osobiście napędza mnie do życia.
Zimą jest dramat. I nie chodzi o to, że jest zimno, bo w końcu można pójść do kogoś w odwiedziny, szczególnie kiedy ma się fajnych sąsiadów (ja mam). Tylko co z tego, kiedy wszyscy wokół są chorzy. Nie jestem w stanie nawet wyliczyć, ile spotkań w tym sezonie odwołałam przez choroby.
Na moim osiedlu powstała nawet grupa dialogowa, której zamierzeniem było ogarnianie dzieciom towarzystwa, kiedy plac zabaw "nie funkcjonuje". Kojarzę, że w całym sezonie przedsięwzięcie udało się zorganizować dosłownie raz.
Tak więc nie tylko relacje mąż-żona, rodzice-dzieci, ale nawet te sąsiedzkie czy rówieśnicze po prostu kuleją, żeby nie powiedzieć, że umierają.
Jest to mój czwarty sezon infekcyjny jako mamy i to wcale nie znaczy, że jestem bardziej zaprawiona w bojach. Co więcej, z każdym rokiem jest chyba gorzej, bo niby dzieci są bardziej kumate i da się je jakoś uziemić bajką, ale kiedy po raz kolejny wchodzisz w to bagno z pełną świadomością, że niczego nie jesteś w stanie przeskoczyć, wcale nie jest lżej.
Bezradność to obok frustracji moim zdaniem najgorsze uczucia, jakie istnieją, ale... im szybciej sobie to uświadomisz, że naprawdę nie masz wpływu, tym lepiej dla wszystkich. Co zatem zrobić?
Plan minimum w tym przypadku zimy serio zdaje egzamin. Im mniej założeń tym mniej rozczarowań, dlatego jeśli ktoś ma dwójkę małych dzieci i zamierza być co weekend na nartach w pobliskich górach, albo innej wycieczce krajoznawczej, powinien sobie ten pomysł wybić z głowy.
Oczywiście gorąco kibicuję, ale jeśli pracujecie chorując, to po prostu dajcie sobie czas na robienie niczego. Trudno, że dzieci nie pójdą na łyżwy albo na warsztaty plastyczne. Nadrobicie w inny weekend albo kiedy indziej. Albo wiosną. Latem. Kiedyś...
Każdy ma wśród obowiązków domowych coś, bez czego nie jest w stanie funkcjonować. Jedni nie dają rady patrzeć na brudne okna, inni na nieposkładane pranie. Realizuj plan minimum, a jak nie wyjdzie... to trudno. To oczywiście frustrujące, ale pewnych rzeczy nie jesteś w stanie przeskoczyć i trzeba skończyć ze wmawianiem sobie i innym, że dajesz radę zawsze i o każdej porze.
Wiem, że na początku napisałam, że mam na drugie imię Wyrzut Sumienia. Nie wycofuję się z tego, bo czuję, że jako matka i żona daję ciała regularnie. Ale to nie sprawia, że nie mogę być fajną mamą i dobrą partnerką do życia równie regularnie, co nawalam. Wiem - trochę wieje dychotomią, ale próbuję być fajnym rodzicem, kiedy nie mogę.
Zimą można zabierać dzieci do kawiarni, na spacery (jeśli akurat wpadnie słoneczny dzień), ale też malować z nimi farbami, lepić z ciastoliny, piec ciastka, gofry, naleśniki... Da się. Ale jeśli czujesz, że potem czeka cię sprzątanie, pranie i kolejna frustracja, to tego nie rób. Zróbcie popcorn, włączcie bajkę i to też jest okej.
A co z tymi związkami, które tak obrywają w sezonie infekcyjnym? Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że mam pełną świadomość tego, jak oboje z mężem się w tym czasie męczymy. Czy ktoś wygrałby licytację na liczbę zmienionych pieluch, podanych leków i dopilnowanych inhalacji? Pewnie tak. Pytanie, po co ją urządzać. Odkąd nie prześcigamy się w wypominaniu sobie, "co ja zrobiłam, a czego ty nie", po prostu żyje się łatwiej.
Żadne z was w tej - nomen omen - chorej sytuacji wcale nie chce być. Każde się męczy i każde wolałoby, żeby było normalnie. Pozwólcie więc sobie na trochę normalności. Jeśli chcecie razem - załatwcie pomoc i wyjdźcie. Jeśli wolicie osobno, także dajcie sobie na to przestrzeń.
Nie w innym czasie jak w zimie mój mąż w końcu wrócił na siłownię. Zresztą tak jak ja. Dwie godziny poza domem, dziećmi, bałaganem i chorobami, wydają się niezbyt długim czasem, ale naprawdę pomagają podładować akumulatory.
Do pełna naładujecie je wiosną. To już naprawdę niedługo.
Czytaj także: