Jeśli nie liczyć samej Warszawy, najlepiej w Polsce żyje się mieszkańcom stołecznych przedmieść. Tak wynika z najnowszego raportu dotyczącego Lokalnego Wskaźnika Rozwoju Społecznego (LHDI) polskiego oddziału Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju. Czy przedmieścia wielkiej metropolii przestały służyć jedynie jako sypialnie, wracając do których, godzinami stoi się w korkach?
Kiedyś podwarszawskie powiaty były rolnicze lub robotnicze. Kim są dzisiejsi mieszkańcy przedmieść? Artur Celiński: Duża część mieszkańców Warszawy nie chce mieszkać w jej centrum – czy to z powodów ekonomicznych, czy też preferowanej przestrzeni. Dlatego coraz częściej szukają swojego miejsca do spania poza granicami administracyjnymi miasta. Wciąż jednak w Warszawie pracują i traktują stolicę jako swoje miasto. Tym niemniej jednak jako zameldowani w podwarszawskich gminach tam właśnie płacą podatki. Idąc dalej: mieszkańcy przedmieść to ludzie, którzy uczą się albo pracują w Warszawie, ale płacą podatki w podwarszawskich gminach. To użytkownicy miast, rozerwani między dwoma ośrodkami.
Co to znaczy?
Ci ludzie de facto żyją trochę w Warszawie, a trochę na przedmieściu. Dopasowują dwa ośrodki tak, jak im wygodnie. Często pracują w Warszawie, być może część zawozi tu dziecko do przedszkola czy szkoły, bo łatwiej jest je później odebrać po pracy. Tu korzystają z komunikacji miejskiej, infrastruktury kulturalnej i rozrywkowej. Do podwarszawskiego domu wracają późnym wieczorem.
Jakie konsekwencje ma dla nich taki tryb życia?
W zasadzie żadne. Terytorialny podział administracyjny w zasadzie przestał mieć w tym przypadku znaczenie. Przeciętnemu obywatelowi nie robi to żadnej różnicy. Mogę mieszkać np. w Wołominie i pracować w Warszawie, a w zasadzie uciążliwa bywa tylko odległość. Znacznie poważniejsze skutki ma to dla samych miast.
Jakie?
Mieszkańcy podwarszawskich miejscowości, zwłaszcza ci, którzy przenieśli się tam z Warszawy, to zwykle przedstawiciele grup zarabiających powyżej średniej krajowej. Wielkość ich dochodów przekłada się na wpływy danej gminy czy powiatu. Stąd nie dziwi, że w 2011 powiat pruszkowski znalazł się na 19. miejscu w Polsce pod względem wpływów z podatków, a powiat piaseczyński poradził sobie jeszcze lepiej, był 14. To lepsze pozycje niż Gliwice, Płock, a nawet Toruń! Wysokie wpływy z podatków, przy dobrym zarządzaniu powinny przełożyć się na jakość świadczonych usług publicznych. No i nie zapominajmy, że na przedmieścia nie przenoszą się dzisiaj ludzie biedni lub starsi. Ci nie mają zdolności kredytowej, często nie są w stanie nawet zapłacić za wynajem. Dlatego zostają w centrach lub obrzeżach miast.
Po drugiej stronie często są zaś miasta, które są używane, ale nie idą za tym bezpośrednie wpływy z podatków. Jeśli nie jesteśmy zameldowani lub nie rozliczamy się z fiskusem w Warszawie, nasze pieniądze nie wpływają do miejskiej kasy. Użytkownicy Warszawy czy jakiegokolwiek innego miasta formułują jednak określone oczekiwania, którym sprostanie wymaga inwestycji. Korzystając z bezpłatnych publicznych usług, generują zaś dodatkowe koszty. Ale trzeba zaznaczyć, że użytkownik miasta nie jest pasożytem. Robiąc chociażby zakupy, płaci podatki pośrednio.
Czy użytkownicy miasta mogą stworzyć tradycyjną wspólnotę terytorialną? Zaangażować się w życie otoczenia?
Chęć osobistego zaangażowania w losy miejsca, gdzie się mieszka, jest bardzo silna na poziomie ulicy. Im bardziej powiększa się terytorium - do kwartału, dzielnicy czy całego miasta - tym to poczucie związku jest mniejsze. Opisała to szczegółowo prof. Maria Lewicka w książce „Psychologia Miejsca”. Powinno nam jednak zależeć, żebyśmy budowali wielopoziomowe poczucie współodpowiedzialności – zarówno za siebie, jak i miejsce, w którym żyjemy. Niezależnie do tego, czy akurat tu mieszkam czy też tylko wpadłem na chwilę.
Poza tym wspólnota miejska powinna być wciąż definiowana na nowo. Nie może być zamknięta i oparta na raz ustalonych wartościach. Ogromną wartością jakiekolwiek miasta jest wymiana myśli, ścieranie się poglądów, wykuwanie nowych idei. Użytkownicy miasta nie tylko więc nie szkodzą budowaniu tożsamości miejsca, ale wręcz są do tego procesu niezbędni.
A w swoich miejscach zamieszkania? Ludzie traktują je raczej jak sypialnie czy mają szansę zbudować tam jakieś trwałe więzi?
Wszystko zależy od tego, jak władze miejskie wyobrażają sobie wspólnotę. Rzeczywiście można powiedzieć, że wiele osób traktuje swoje miasto powiatowe instrumentalnie i nie interesuje ich, jak będzie się rozwijać, wyglądać czy funkcjonować. Ma być użyteczne. Jak łyżka i widelec. To się na szczęście powoli zmienia. Także władze tych niewielkich miast starają się zainteresować mieszkańców i stworzyć dla nich ofertę, która zwiąże ich z danym miejscem.
To oczywiście nie jest proste. Obecność gigantycznego sąsiada to nie tylko korzyści, ale również wiele problemów. Jednym z nich jest tworzenie oferty kulturalnej dla mieszkańców. I nie myślę tu tylko o programie lokalnego kina czy teatru, ale programie działań, które staną się czynnikiem tworzenia miejskiej społeczności. Trudno to jednak uczynić, gdy trzeba konkurować z ofertą kulturalną stolicy.
Tu jednak pojawia się pewien problem, pytanie o to, jakiego rodzaju mają to być formy. Bo na przykład w sferze, która nas w "Res Publice Nowej" interesuje najbardziej, na większość potrzeb odpowiada metropolia – człowiek z przedmieścia to tam pojedzie do kina. Bliskość wielkiego miasta jest więc pomocna, ale może też szkodzić.
Skoro większość mieszkańców na cały dzień wyjeżdża, jak zachować tożsamość przedmieścia?
Wszystko zależy od sposobu współpracy Warszawy i otaczających ją gmin. Od niepamiętnych czasów trwają prace nad ustawą metropolitarną, która skłoni tego typu jednostki administracyjne do wyboru kooperacji zamiast rywalizacji. Dziś przeważa model konkurencji, który często zamienia się w grę zero-jedynkową. W tej perspektywie szybko może się okazać, że rozrastająca się Warszawa połknie otaczające ją mniejsze gminy. Tak jak niegdyś na przykład Rembertów.