Fot. materiały prasowe / Wydawnictwo Czarna Owca

W Internecie można być kimś zupełnie innym, niż się jest w rzeczywistości

MATERIAŁ REKLAMOWY

REKLAMA

Wojciech Eichelberger i Małgorzata Szcześniak „Trudne związki”

Miłość uwięziona w Sieci

Internet daje nam dzisiaj możliwość mistyfikacji.

W Internecie można być kimś zupełnie innym niż się jest w rzeczywistości. Można zmienić płeć, wiek, można być bojownikiem albo intelektualistą… Za tym pozorem mogą się kryć mężczyźni, którzy po prostu boją się kobiet. Nie widzą dla siebie szans podczas bezpośredniego spotkania. Nie wierzą w swoją wartość. Wolą uprawiać rodzaj gry online. Wcielają się w bohatera, który uwodzi kobiety i czerpie z tego satysfakcję. Nigdy nie miałem w terapii takiego mężczyzny, ale za to pomagałem wielu ich ofiarom. Tacy mężczyźni prawie nigdy nie decydują się na bezpośredni kontakt i ujawnienie swojej prawdziwej tożsamości. Uzależniają od siebie kobiety, których często mają w kolekcji po kilkanaście. W ten sposób reperują swoje biedne, poranione męskie ego. Gdyby jednak miało dojść do spotkania z uwiedzioną kobietą w realnym życiu, to taki mężczyzna znajdzie wiele sposobów, żeby tego za wszelką cenę uniknąć – albo zniknąć. Nieraz okazuje się osobą posługującą się fałszywym adresem i fałszywą tożsamością.

Skupiliśmy się na mężczyźnie działającym na portalach randkowych. Zastanówmy się przez chwilę nad jego partnerką. Jakie kobiety wchodzą w ten typ relacji?

Mówiąc najogólniej – nieszczęśliwe. Żyjące w kiepskich związkach, w których brakuje głębszej więzi, szacunku, wspólnej pasji, dobrego seksu, wzajemnej atrakcyjności. To Kopciuszki, które ulegają męskim Kopciuszkom przebranym za książąt. Mamy wtedy do czynienia z podwójną mistyfikacją, z udziałem dwojga przebierańców. Przypuszczam, że w wielu przypadkach u obojga współtwórców tej mistyfikacji działa nieuświadomiona solidarność ich wewnętrznych niekochanych dzieci w organizowaniu zabawy w „ty udajesz, że jesteś wspaniały i mnie kochasz, a ja udaję, że wierzę w twoją miłość”. W ten sposób obie strony próbują zaleczyć traumę odrzucenia z dzieciństwa i zrodzone z niej fałszywe przekonanie, że „nikt ich nigdy nie zechce i nie pokocha”. To bal maskowy. Mogą się tam spotkać dwie osoby przebrane za bardzo atrakcyjne postacie i będą się ze sobą świetnie bawić, grając, najlepiej jak mogą, swoje role. Ale po balu trzeba się rozstać, pozostając w przebraniu, aby czar nie prysnął i nie przyszło rozczarowanie. Dlatego obu stronom w tej udawanej relacji w istocie zależy na tym, aby podtrzymywać fikcję. A jeśli ktoś spróbuje sytuację urealnić, zdemaskować siebie i tę drugą osobę, to psuje zabawę i po prostu wypada z gry. Można powiedzieć, że strzela gafę, nie przestrzega reguł.

Co to znaczy „zdemaskować fikcję”?

To znaczy próbować uczynić z fikcji prawdziwe życie. Za tym internetowym przebraniem mogą się także kryć ludzie niepełnosprawni, chorzy czy niespełniający narzucanych przez popkulturę standardów estetycznych, którzy są przekonani, że w realu nie mieliby żadnych szans. Nie chcą więc zdjąć maski, bo bal przebierańców jest dla nich lepszą opcją niż prawdziwe życie. Dlatego często, ale nie zawsze, gdy słucham ofiar skrzywdzonych przez tinderowych herosów, mam poczucie, że bycie ofiarą i cierpienie spowodowane utratą ukochanego przebierańca jest od początku wpisane w scenariusz tinderowego balu.

Kobieta i mężczyzna w Internecie często grają w ofiarę i wybawcę?

Bardzo często! Jedną z podstawowych technik uwodzenia stosowaną zarówno przez mężczyzn, jak i przez kobiety, niekoniecznie świadomie, jest właśnie taka gra. Wielu mężczyzn najpewniej czuje się w roli „wybawcy”. By wybawca czuł się dobrze, musi mieć jakąś „nieszczęśnicę”. Mężczyzna wówczas wzmacnia, edukuje i zbawia. Dzieje się to z wzajemnością: gdy mężczyzna potrzebuje być tym ratowanym. Przy takim panu kobieta ma okazję uruchomić wszystkie swoje macierzyńskie, opiekuńcze instynkty, czuć się potrzebną, a nawet niezbędną. Tymczasem utrzymywanie internetowej fikcji uruchamia także prawdziwe potrzeby i uczucia, więc uczestnicy gry często zakochują się wzajemnie w swoich fantomach. Taniec internetowych przebierańców może trwać bardzo długo, bo na poziomie objawowym poprawia poczucie wartości i bezpieczeństwa. Szczególnie wtedy, gdy jest tylko wirtualnym romansem toczącym się równolegle do jakiegoś realnego związku.

Janusz Leon Wiśniewski sprowokował swoją książką Samotność w sieci falę rozwodów w Polsce. Kobiety zostawiały realnych partnerów dla miłości internetowych. Powstała też druga część książki, zatytułowana Koniec samotności, w której pisarz opowiada się już za prawdziwym życiem.

Internet to przestrzeń sprzyjająca kreowaniu fikcji. Fikcja jednak tylko czasami i tylko na jakiś czas umożliwia przetrwanie w sytuacji bez wyjścia. Zarazem jednak, w dłuższej perspektywie, ta sama fikcja pozbawia determinacji do poprawy czegoś w życiu albo do jakiejś zmiany. W makroskali fikcja – czyli niekonfrontowanie się z rzeczywistością – hamuje rozwój i korzystną przemianę, sprzyja więc trwaniu zjawisk i procesów zagrażających obecnie równowadze planety. Fikcja usypia, działa jak znieczulenie albo gaz rozweselający.

Gdzie wobec tego ta nieszczęśliwa kobieta ma szukać partnera dla siebie? Jedna z moich przyjaciółek mawiała: Nie szukaj. Poda ci długopis, gdy ci upadnie.

Uporczywe szukanie nie jest dobrym pomysłem. Zalecam raczej otwartość. Doskonale obrazuje to przypowieść o tym, jak znaleźć upragnionego partnera. Jest to opowieść o kobiecie w wieku lat trzydziestu kilku, która udaje się do mędrca, żali mu się, że przez wiele lat szukała wymarzonego mężczyzny i do tej pory nie udało jej się go znaleźć. A czas mija… Chciałaby założyć rodzinę, mieć dzieci. „Co mam robić w tej sytuacji?” – pyta mędrca. Ten jej odpowiada, że zna metodę, która działa stuprocentowo, tylko kobieta musi obiecać, że po pierwsze z tej metody skorzysta, a po drugie będzie się jej trzymać, mimo że jest ona bardzo trudna. Kobieta po namyśle się zgadza. Wtedy mędrzec każe jej na kartce wypisać kilka cech mężczyzny, którego kobieta szuka. Kobieta wypisuje: odpowiedzialny, kochający, wytrzymały, silny, zdrowy, atrakcyjny, pogodny, optymistyczny. Mędrzec czyta karteczkę, a po chwili mówi: „Naprawdę masz to przemyślane. To teraz ci powiem, co masz robić, aby znaleźć takiego mężczyznę. Te cechy, które wypisałaś, to jest twój program rozwojowy. Jeżeli chcesz znaleźć takiego mężczyznę, to musisz sama wykształcić w sobie te cechy. I wtedy go znajdziesz, bo złoto ciągnie do złota”. Kobieta uśmiecha się: „Że też ja o tym wcześniej nie pomyślałam. Szukałam do tej pory uzupełnienia. Szukałam tego, czego ja nie rozwinęłam w sobie, a ta droga donikąd nie prowadziła”. Na koniec mędrzec mówi: „Metoda jest bardzo skuteczna, ale gdybyś mimo to nikogo nie znalazła, to wiedz, że sobie poradzisz. Mężczyzna nie będzie ci potrzebny do niczego prócz kochania”. Tak oto można znaleźć upragnionego mężczyznę.

Mężczyzna poszukujący idealnej kobiety dostałby od mędrca taką samą propozycję.

Tymczasem większość naszych związków jest zbudowana na zasadzie „prowadzi ślepy kulawego”.

Tak jest. To związki oparte na transakcji: ja ci dostarczę tego, a ty mi dostarczysz tamtego. Ja dostarczę ci opieki, wsparcia, bezpieczeństwa, a ty mi daj kobietę dzidzię, którą mógłbym się zaopiekować i która będzie mi wdzięczna.

Takie związki mogą mieć bardzo długie życie, jeśli ludzie się dokładnie wpasują w siebie nawzajem swoimi deficytami. Ale niestety odetnie ich to od potrzeby i od możliwości samorozwoju. Zamrożą się i zakonserwują w swoich deficytach.

W serialu Dziewięcioro nieznajomych do ośrodka terapeutycznego przybywa Francis, pisarka romansideł, która została oszukana w Internecie przez adorującego ją mężczyznę. Wyłudza on od niej sporą sumę pieniędzy pod pretekstem leczenia chorego syna, następnie znika. Francis, którą dosięgła strzała Amora, zostaje ze złamanym sercem. Aby sobie pomóc, udaje się na terapię. Tam godzi się z rozczarowaniem. Mówi nawet, że warto było tyle zapłacić za kilkumiesięczne złudzenie bliskości.

Mam przykład bliższy naszej kulturze. W PRL-u było głośno o uwodzicielu, który uwodził kobiety w okresie przekwitania lub po, czyli kobiety po przejściach, pięćdziesięcio-sześćdziesięcioletnie. Obiecywał im złote góry i z każdą przeżywał coś w rodzaju miodowego miesiąca. Po kilku czy kilkunastu takich akcjach został złapany, bo kilka jego ofiar się na niego zmówiło. Wytoczyły mu proces cywilny, podczas którego miały zeznawać inne poszkodowane. A było ich wiele. A tu okazało się, że nie ma chętnych do zeznawania przeciwko niemu. Pewna reporterka skorzystała z tej okazji i postanowiła odwiedzić te kobiety. Niemal wszystkie powiedziały to samo: „Nie będę zeznawać przeciwko niemu, bo chociaż to było tylko kłamstwo i kradzież, to jednak tak piękne, że warto było je przeżyć i zapłacić za to wysoką cenę”.

Gotowe były drogo zapłacić za złudzenia…

Za piękny sen o Kopciuszku na balu. Bal kosztuje! Za wstęp trzeba zapłacić. Kopciuszek miał więcej szczęścia – jego problemy zniknęły za sprawą dobrej wróżki. Kopciuszek uciekł z balu, bo nie mógł wytrzymać presji: co się stanie, gdy zakochany książę odkryje prawdę? Kopciuszek uciekł z balu, zanim czar prysł, zanim wybiła dwunasta. Myślał sobie: Przecież ten biedny człowiek nie wie, z kim ma do czynienia. Grozi mi kompromitacja”. Wracając do słynnej sprawy z okresu PRL-u, to oczywiście hipoteza, że te kobiety odczuwały rodzaj ulgi w momencie, gdy uwodziciel znikał. Przecież on był znacznie młodszy, był z innej orbity społecznej, był wykształcony, wygadany, z Warszawy i w dodatku zakochany. Był więc dla tych kobiet jakby księciem z bajki. Ale jego atrakcyjność polegała też na tym, że nadawał się tylko na kochanka i nie zamierzał swoim ofiarom komplikować życia. Prawdziwie i szczerze twierdziły więc: „Za taki piękny sen warto było drogo zapłacić”.

Czego najbardziej pragną takie kobiety?

Tego co wszyscy: miłości, zachwytu, szacunku, uznania i bezpieczeństwa emocjonalnego. Te potrzeby są bardzo silne. Potrafią sprawić, że każdy, kto da jakąkolwiek nadzieję na ich zaspokojenie, zostanie wyidealizowany do granic możliwości. Uwodziciele o tym dobrze wiedzą, to profesjonaliści, którzy potrafią świetnie symulować empatię, wrażliwość i zachwyt. Stają się idealnym wirtualnym odwzorowaniem wymarzonego mężczyzny na całe życie. Dlatego, powtarzam, wiele kobiet nie dąży do spotkania z nim w realu. Boją się rozczarowania. Wolą pozostać w iluzji. Obserwowałem wiele sytuacji, w których dochodziło do spotkania, i ogromna większość takich prób weryfikacji kończyła się obopólnym rozczarowaniem.

Nie mogę się z panem zgodzić. Gros ludzi poszukuje znajomości w Internecie, mamy do wyboru choćby kilka portali randkowych, w tym popularnego Tindera. Użytkownicy spotykają się, przebierają w możliwościach, na seks decydują się często po krótkim kontakcie.

Na terapię trafiają ludzie, którzy czują się pokrzywdzeni i poranieni, a nie ci, którzy znaleźli na Tinderze świetny seks i/lub stworzyli dzięki niemu dobry, długotrwały związek. Mam więc szczególny obszar obserwacji. Znam jednak prywatnie kilka osób, którym się to udało. To jest oczywiście możliwe, lecz stanowi grę na loterii. Można w niej wygrać, częściej jednak można stracić dużo czasu i pieniędzy.

Internet zastępuje nam wszelkie inne aktywności.

To może skutkować również uzależnieniem. Jak wszystko co przynosi ulgę, gdy chcemy się pozbyć objawów, ale nie dotyka źródła problemu. Najpierw jest miodowy miesiąc z naszym nałogiem, potem szczęśliwych parę lat, a dopiero później budzimy się ze świadomością, że lekarstwo stało się gorsze od choroby.

Znany jest efekt Tetrisa. Gracze nawet po wyłączeniu smartfona ciągle widzą spadające klocki. Co grozi użytkownikom Tindera?

Mężczyźni z Tindera inteligentnie i wrażliwie apelują do kobiecych serc. Okazują mnóstwo empatii, współczucia, zrozumienia. Często potencjalnych partnerów dzielą lata. Mężczyzna opowiada o swoim życiu, jest w jakiś sposób uwikłany, nieszczęśliwy. Nie może sobie pozwolić na to, aby wejść w realny romans, może tylko pisać. Bywa też odwrotnie – to kobiety stają się mentorkami młodszych mężczyzn, takich, którzy szukają dojrzałych kobiet, lepszej matki. Tak czy owak odstawienie jest w tym wypadku przeżywane nie tylko na poziomie porównywalnym do uzależnienia od substancji, lecz także – a może nawet przede wszystkim – na poziomie emocjonalnym, jako rozstanie, porzucenie, utrata kogoś bardzo ważnego.

Poznałam kiedyś kobietę, która opowiedziała mi, że po rozwodzie zainteresowała się znajomościami internetowymi, w tym znajomościami z młodymi chłopcami. Zainicjowane kontakty przenosiła do realnego życia. Przebierała się za dziewicę, a zadaniem partnerów było ją podrywać.

Korzyść była zapewne obopólna. Młodzi mężczyźni często marzą o związku z kobietą, która zarazem ma atrybuty matki, mentorki, jak i kochanki. A wspomniana kobieta organizowała sobie przy ich pomocy swoistą psychodramę, która zapewne w jakimś stopniu kompensowała jej, wyniesione z dzieciństwa i dojrzewania, braki związane z poczuciem własnej wartości, atrakcyjności i zasługiwaniem na bycie kochaną.

Jak wyjść z uzależnienia od portali randkowych?

Tak jak z każdego uzależnienia. Przez silną autodyscyplinę. Ale ona pomoże nam tylko na etapie abstynencji. Bo abstynencja wydobywa na powierzchnię te problemy, które próbowaliśmy ukoić uzależnieniem. Po dłuższym okresie abstynencji jedyną skuteczną metodą wyjścia z uzależnienia jest poddanie się terapii. A czyni się to po to, aby ten, kto poddaje się abstynencji i natrafia w jej trakcie na trudne, niezałatwione sprawy, nie szukał ratunku w nałogu. Trzeba tej osobie pomóc wypracować mechanizmy pozwalające jej na zawieranie, rozumienie i asymilowanie trudnych wspomnień i emocji.

Najważniejsza jest motywacja. Widzimy, że nałóg nam szkodzi.

Uzależnieni świetnie wiedzą, że nałóg im szkodzi. Nienawidzą i kochają to, w co wpadli, mimo to nie mogą się od tego uwolnić. Uzależnienie pojawia się u ludzi autoagresywnych. Albo tych, którzy mają sobie wiele do zarzucenia, albo tych, którym wmówiono w dzieciństwie, że są źli i nic niewarci. Wyjście z nałogu jest wówczas szczególnie trudne, trzeba najpierw im pokazać, że są wartościowymi ludźmi i że ich życie stanowi wartość. Problem w tym, że ktoś, kto ma autoagresywny stosunek do siebie, uważa, że nic mu się nie należy i musi siebie zniszczyć. To rodzaj nieświadomego stopniowego samobójstwa.

Można się w ten sposób czegoś nauczyć?

Można, jednak jeżeli Internet zaczyna nam zabierać życie, kraść energię przeznaczoną na realne aktywności, prawdziwe relacje z ludźmi, to możemy już mówić o degradującym wpływie uzależnienia. Bezpośrednio zainteresowany musi zobaczyć i zrozumieć, co się tu dzieje, że on/ona jako człowiek się degraduje. Pomóc można tylko tym, którzy proszą o pomoc. A proszą o pomoc tylko ci, którzy znajdują się w dramatycznie groźnej sytuacji wewnętrznej lub pod wielką presją otoczenia.

Chciałam Pana poprosić o rozwikłanie takiego stwierdzenia, które gdzieś przeczytałam: kobiety mają poczucie krzywdy tam, gdzie powinny czuć się odpowiedzialne. Czy może mi Pan pomóc w interpretacji tych słów?

Wygodniej się żyje z poczuciem krzywdy niż z poczuciem odpowiedzialności. Na przykład w sytuacji rozwodu łatwiej uznać, że to wszystko jego/jej wina, niż przyznać przed sobą, że miało się swój udział w tym, co się stało. W relacjach między dorosłymi ludźmi tylko w związkach jawnie i skrajnie przemocowych można uznać jednostronną winę czy przynajmniej wpływ na rozwój wypadków. Bo relację czy związek tworzą dwie osoby. Uczestnik relacji, który ma syndrom ofiary, czyli żyje w poczuciu krzywdy, nie jest tego świadomy. Praca z taką osobą polega na tym, żeby jej to uświadomić. Jeśli jednak w relacji, w której pojawiały się jakieś zwiastuny przemocy, druga strona nie stawiała granic, nie prosiła nikogo o pomoc czy wsparcie, to można w wielu wypadkach doprowadzić do tego, że zda sobie sprawę z części swojej odpowiedzialności za eskalację tej przemocy (co oczywiście nie wyklucza faktu, że była jej ofiarą). Dopóki ofiara przemocy nie zrozumie, na czym polegał jej nieuświadamiany współudział w tym, co się działo, to nie wyjdzie z syndromu ofiary. Wbrew pozorom wzięcie części odpowiedzialności za to, co dzieje się w jej relacjach z innymi ludźmi, nie jest nałożeniem na siebie ciężaru kolejnej winy, lecz stanowi pierwszy krok do zrozumienia własnych uwarunkowań i odzyskania poczucia sprawstwa oraz godności. Ta sama zasada dotyczy ofiar internetowych uwodzicieli.

Wracając do znajomości internetowych. Często bywa tak, że sympatycznych momentów jest tylko kilka, na początku. Potem ludzie się wzajemnie obrażają, szkalują.

Decyduje o tym nabyte poczucie małej wartości i autoagresja zrodzona z fałszywego przekonania, że przemoc i agresja mi się należą, że na nic dobrego nie zasługuję. Naprawdę jestem tylko Kopciuszkiem, któremu książę trafił się jak ślepej kurze ziarno. Biorę nogi za pas i zanim się cokolwiek wyda, zmykam do mojego dobrze znanego piekła – do kłótni, wzajemnych upokorzeń i agresji.

A potem szukam kolejnych znajomości. Uzależniony człowiek klika w te nieszczęsne aplikacje i za każdym razem mówi jak kobieta zajadająca chipsy w filmie Dzień Świra: „Ostatni! Ostatni!”.

Na tym polega uzależnienie. Podobnie funkcjonuje alkoholik w barze. Przy każdej pięćdziesiątce powtarza sobie, że to już ostatnia, a potem mówi: „To jeszcze jeden! Ten to już na pewno ostatni”.

Ciąg dalszy przeczytasz w książce "Trudne związki" Małgorzaty Szcześniak i Wojciecha Eichelbergera (Wydawnictwo Czarna Owca).

logo
Fot. materiały prasowe / Wydawnictwo Czarna Owca