Polacy coraz bardziej boją się, że szpital dopuści się zaniedbania albo lekarz popełni błąd. Więc nagrywają pracę pielęgniarek, nagrywają rozmowy z doktorami. Personelowi szpitali się to nie podoba. "Dokąd nas to zaprowadzi? Przecież to paranoja!" – ocenia Anna Knysok, wicedyrektorka Zespołu Szpitali Miejskich w Chorzowie.
Coraz mniej ufamy szpitalom i potrafimy to okazywać już nawet przy pierwszym kontakcie z lekarzem. "Gazeta Wyborcza" opisuje, jak Polacy dzień i noc nagrywają wszystkie czynności medyczne w szpitalu: odczyty z monitorów, karty zleceń, wkłucia, worki na mocz. To jednak nie wszystko: rodziny pacjentów nagrywają nawet rozmowy z lekarzami, by potem, ewentualnie, móc rościć sobie prawa do odszkodowań i zarzucać szpital pretensjami.
Prof. Hanna Misiołek, wojewódzki konsultant anestezjologii i intensywnej terapii na Śląsku mówi w "GW", że lekarze muszą uważać nawet na najdrobniejsze słowo w rozmowie z rodziną pacjenta. – Żeby nie powiedzieć o jedno słówko dające nadzieję za dużo. Bo jeśli potem ta nadzieja by się nie spełniła, będzie lawina pretensji i skargi, gdzie tylko się da – opowiada prof. Misiołek.
Gazeta opisuje, jak w Chorzowie rodzina przyszła ze skargą do szpitala. "Niesłuszną", jak ocenia personel szpitala, bo rodzina sama zaniedbała chorą i do szpitala trafiła ona już z odleżynami. Ale tłumaczyć się trzeba. Anna Knysok z Zespołu Szpitali Miejskich w Chorzowie pyta "GW":
Przeciwko lekarzom wykorzystuje się też fakt, że podają oni czasem telefonicznie stan chorego. Teoretycznie nie wolno im tego robić, ale rodzina czasem oddalona jest nawet o kilkaset kilometrów od domu. I jak tu wtedy nie powiedzieć bliskim przez telefon co się stało? Niestety, cytowana przez "GW" radca prawny Anna Płatkowska, specjalizująca się w pomocy lekarzom, stwierdza: rodziny potrafią to wykorzystywać przeciwko szpitalom.
Płatkowska przekonuje, że nagrywanie zabiegów czy rozmów jest coraz powszechniejsze, bo wszędzie słyszy się o zaniedbaniach w szpitalach. W ten sposób "nakręca się spirala nieufności". Pod ostrzałem są nawet pielęgniarki i salowe. Gazeta opisuje sytuację, w której w jednym ze szpitali chora zrzuciła talerz na ziemię. Był przy niej syn. Zamiast jednak sprzątnąć, on wyjął stoper i liczył czas do przyjścia salowej.
Niestety, jest to problem nie tylko placówek publicznych, ale i prywatnych. W tych drugich bowiem, jak opisuje "GW", pacjenci są przekonani, że skoro płacą, to wszystko ma być pod ich dyktando. – Co do minuty sprawdzali, czy punktualnie weszłam do gabinetu – relacjonuje gazecie internistka z Warszawy. W prywatnych placówkach pacjenci (a może już klienci?) potrafią nawet przyjść z gotową diagnozą w smartfonie, bo mają aplikację, która wykrywa ich choroby – na podstawie objawów. I potrafią kłócić się z lekarzem, jeśli ten nie postępuje zgodnie ze smartfonową teorią.