Negatywne reklamy są dziś już nieodzownym elementem kampanii w USA. Ich ilość i agresywność przed prawyborami na Florydzie była przytłaczająca. Skąd kandydaci biorą pieniądze na tak zmasowane ataki?
Dobra i skuteczna kampania musi kosztować. Mitt Romney wie o tym najlepiej.
Jeszcze tydzień przed głosowaniem na Florydzie część badań wskazywała, że czeka go druga z rzędu porażka z Newtem Gingrichem. Ostatecznie jednak wygrał - i to z pokaźną, dwucyfrową przewagą. Co się stało? To proste - Romney i jego zwolennicy sięgnęli głębiej do kieszeni.
Te kilka dni przed florydzkimi wyborami było festiwalem politycznych sztuczek poniżej pasa. W telewizji i internecie pojawiły się setki reklam, które ukazywały kandydatów w jak najgorszym świetle. Tych krytykujących Gingricha było znacznie więcej; komitet Romney'a wyłożył na nie tylko w ostatniej chwili 2,8 mln dol., a wspierające go grupy aż 4 mln. W rezultacie publika poznała chyba wszystkie brudy z życia byłego przewodniczącego Izby Reprezentantów.
Ekipa Gingricha była w stanie odpowiedzieć zaledwie trzykrotnie tańszą kampanią wylewania pomyj.
- Napoleon powiedział, że Bóg staje po stronie wielkich batalionów. Wyborcy stają zazwyczaj po stronie wielkich pieniędzy – ocenił analityk polityczny CNN, Paul Begala. Trudno mieć wątpliwości, co naprawdę rządzi w tym roku prawyborami w USA.
Do niedawna komitety prezydenckich kandydatów (lub kandydatów na kandydatów) nie mogły przyjmować dotacji większych niż 2,5 tysiąca dol. od osoby. Było to swego rodzaju zabezpieczeniem przed zdominowaniem elekcji przez pieniądze: mimo że popularni politycy potrafili zebrać w ten sposób bajeczne sumy (Obama w 2008 roku – 656 mln dol.), to teoretycznie istniała górna granica wyznaczona chociażby liczbą obywateli. Dziś już jej nie ma.
W 2010 roku Sąd Najwyższy zadecydował, że przepis ograniczający wysokość wpłat na rzecz niezależnych komitetów wyborczych (tzw. PACs) jest niezgodny z amerykańską konstytucją. Według nowego prawa PACs mogą otrzymywać i przeznaczać dowolne kwoty na kampanie wspieranych przez siebie kandydatów i partii - „pod warunkiem, że nie konsultują z nimi swoich akcji”.
Efekt jest taki, że tylko w zeszłym roku, zanim prawybory zdążyły się na dobre rozpocząć, Mitt Romney i jego PACs zebrały około 90 mln dol. Najaktywniejszy ze wspomagających go komitetów, Restore Our Hope, został założony przez... jego prawnika.
Political action committee (PAC)
Za: Wikipedia
Zorganizowana grupa aktywnie wpływająca na wybory kandydatów do ciał przedstawicielskich w Stanach Zjednoczonych, której celem jest wspieranie tych kandydatów, którzy głoszą realizację celów zgodnych z zamierzeniami grupy lub zwalczania tych, którzy sprzeciwiają się tym celom
Również Gingrich wiele zawdzięcza PACs. Przed głosowaniem w Południowej Karolinie stojący za nim komitet Winning Our Future otrzymał czek na 5 mln dol. od Sheldona Adelsona, konserwatywnego magnata hazardowego. Dotacja ta, zdaniem wielu obserwatorów, pozwoliła Gingrichowi utrzymać się na wodzie. Gdyby nie dociekliwi dziennikarze "Washington Post" nigdy zresztą nie wyszłaby na jaw - dzięki lukom prawnym komitety łatwo ukrywają swoich darczyńców nawet w oficjalnych raportach.
Na co PACs przeznaczają te miliony? Właśnie na reklamy. I to te najbrutalniejsze. W spotach tworzonych przez swoje oficjalne komitety kandydaci są wyważeni i skupieni na przedstawianiu własnych zalet i poglądów. W ich rywali uderzają dopiero „niezależne” materiały, w których nierzadko padają oszczerstwa. Romney ani Gingrich nie próbują się z nich nawet tłumaczyć, bo PACs robią to wszystko, przynajmniej teoretycznie, na własną rękę.
Strategia negatywnej kampanii, czyli takiej, która skupia się na wadach przeciwników, ma w USA długą tradycję. Do perfekcji w latach 80. opanował ją doradca Ronalda Reagana i George'a H.W. Busha, Lee Atwater. Pod koniec życia zrozumiał jednak, że to droga do zatracenia i na łożu śmierci prosił swoje polityczne ofiary o przebaczenie. Dziś, patrząc na bezwzględność boju między Romneyem a Gingrichem, mógłby poczuć dreszcze.
Nie ma wątpliwości, że niezależne komitety nadal będą wydawać miliony dolarów na wspieranie swoich ulubionych kandydatów. To skuteczna forma lobbingu i potencjalna inwestycja - dłużnik w Białym Domu to wszak doskonała lokata. Aż strach pomyśleć po jakie środki sięgną, gdy zaczną się normalne wybory prezydenckie.