– Boimy się strzelać nawet ostrzegawczo. Mówią, że możemy używać innych narzędzi: gazy, noże, ale nie broni. Przy obecnym stanie rzeczy broń żołnierza sprowadzana jest do roli rekwizytu. Nikt nie chce skończyć z kajdankami – mówi żołnierka służąca na granicy z Białorusią.
Bohaterka tego tekstu nie chce ujawniać swoich danych, ani zdradzać szczegółów, które pozwoliłyby ją zidentyfikować. Redakcji znane są jej personalia.
Chciała pani, czy musiała jechać na granicę?
Chciałam jechać. Chociaż dla niektórych moja decyzja była absurdalna, bo zostawiłam małe dzieci. Ale dla mnie ta granica była oczywista – tata jest wojskowym. Czułam potrzebę i chciałam być częścią czegoś większego, również ze względu na moje dzieci.
Chciałam wiedzieć, na ile są one bezpieczne. Chciałam mieć – może mikroskopijny – ale jednak wpływ na to, co się dzieje. Pojechałam z misją bronić granic.
Co powiedziała pani rodzinie?
Tata brał udział w różnych wojskowych misjach, dlatego dla niego moja decyzja była naturalna. Gorzej przyjęła to mama, bo co z dzieciakami? Mówiła: "Nie pchaj się tam. To niepotrzebne". Zaczęłam jej tłumaczyć, wreszcie zgodziła się zostać z dziećmi. "Jedź, załatw to i wracaj szybko". Były mąż nie był zadowolony, ale musiał to przełknąć.
Kilkuletnia córka tęskni. Na tym etapie nie do końca rozumie, gdzie jest mama. Kiedy pojawia się mundur, to mama znika na weekend, tydzień. Teraz akurat wyjechałam na cztery tygodnie.
Starsza córka przed ostatnim wyjazdem na granicę powiedziała, że jest ze mnie dumna, że pięknie wyglądam w mundurze. Mówiła, że to, co robię, jest ważne, chociaż będzie bardzo tęsknić. Wcześniej była zła na ten mundur.
Jak długo jest pani na granicy?
W WOT jestem od dwóch lat, na granicę przyjechałam dwa miesiące temu. Wyjeżdżam, kiedy w szkole jest czas wolny, żeby dzieci nie opuszczały lekcji.
Jak przygotowywali panią do tej misji?
Szkolili nas w macierzystej jednostce z tego, jak używać broni, jakie ma zastosowanie, co należy z nią robić, a czego nie. Instruowano nas też, jak reagować w niebezpiecznych sytuacjach. W teorii wszystko wydawało się do przejścia.
Nijak ma się teoria do praktyki. My – żołnierze – czuliśmy się nieco bardziej bezpieczni. Sądziliśmy, że w razie czego, możemy zareagować, obronić się. Oczywiście mówiono nam, że nie można strzelać do ludzi.
Teoretycznie możemy strzelać ostrzegawczo, ale tylko w sytuacji, kiedy będziemy czuli się zagrożeni. Ważne, żeby wyczuć, czy ktoś woła o pomoc, czy jest agresywny.
Dubicze Cerkiewne, 50 osób przekraczających granicę, strzały ostrzegawcze. Dwóch żołnierzy zakutych w kajdanki, później usłyszeli zarzuty. Jak to odebraliście?
Żyliśmy w przekonaniu, że mamy prawo, by posłużyć się bronią, oczywiście w granicach rozsądku. Na nagraniach widać, że żołnierz był atakowany i w ostateczności użył broni.
I nagle wszyscy się od nas odwracają. Okazuje się, że jednak nie możemy używać broni. Nie, bo nie.
Używanie broni będzie surowo karane?
Tak. Mamy broń, ale możemy jej użyć co najwyżej jako kija. My nie chcemy zabijać, strzelać, chodzi wyłącznie o obronę własną. Większość z nas w prywatnym życiu robiła inne rzeczy: ja pracuję w szkolnictwie, koleżanka jest szefem kuchni. Mamy zupełnie inne doświadczenia, połączyło nas wojsko.
Rozmawiamy między sobą, że po co komu na głowie prokurator, więc lepiej kogoś przepuścić. Bo wypełniamy zadanie, rozkaz, ale nie mamy wsparcia, więc po co mamy poświęcać własne życie i życie naszych rodzin?
Strzelała pani ostrzegawczo?
Nie, nie strzelałam. Ale boimy się strzelać nawet ostrzegawczo. Mówią, że możemy używać innych narzędzi: gazy, noże, ale nie broni. Przy obecnym stanie rzeczy broń żołnierza sprowadzana jest do roli rekwizytu. Nikt nie chce skończyć z kajdankami.
Pewnie po tym, co się wydarzyło na granicy, na Białoruś doszły informacje, że żołnierz polski nie może strzelać, bo się boi. Bo nie ma wsparcia.
Politycy po śmierci Mateusza Sitka mnożą pomysły, jak zwiększyć wasze bezpieczeństwo. Min. Kosiniak-Kamysz mówi o kamizelkach kuloodpornych typu RECCON 09, premier Tusk wprowadza strefę buforową. Czego wam potrzeba? Kamizelki mamy. Ale brakuje kamer termowizyjnych i noktowizyjnych. One są dostępne, ale nie dla wszystkich, ja nie mam. Poza tym: latarki dające dobre światło. Niby drobiazgi, ale znacznie ułatwiają zwłaszcza nocną służbę.
Chciałabym mieć też poczucie, że jak coś się zadzieje, to państwo za mną stanie. Bo wykonywałam swoją robotę. Wiadomo, po wszystkich przesłuchaniach – bo to początek drogi, która ma wyjaśnić, czy należycie użyłam broni.
Na początku mówiło się, że macie kiepskie warunki: śpicie w namiotach, załatwiacie się w lasach. Jak jest teraz?
Podczas patrolu możemy załatwiać się tylko w lesie. Jesteśmy na służbie, nie chodzimy po hotelach, by znaleźć WC. To wszystko zdradza naszą pozycję. Poza służbą mamy godne warunki: łóżka wojskowe, czyste toalety, papier, normalne posiłki.
Czy na terenach, gdzie macie gorsze zabezpieczenie, sprzęt, częściej zdarzają się przejścia?
Myślę, że tak. Po drugiej stornie nas obserwują, widzą, kiedy mamy zmiany, którymi ścieżkami chodzimy, jak się zachowujemy. Niekiedy te odcinki są bardzo długie. I przenieść się z jednego punktu w kilka chwil w inne miejsce, gdy zaczyna się coś dziać, jest wyzwaniem.
Bardzo prawdopodobne jest, że mają dokumentację i wiedzą, jak mogą nas przejrzeć. Choć nic nie odbywa się według ścisłego planu, gdzie i w jakim punkcie mamy być w danym momencie. Kiedy na kamerach widzimy, że coś się dzieje, to zmieniamy kierunek. Jak widać, to ich nie spowalnia.
Czy teraz częściej zdarzają się prowokacje ze strony Białorusi?
Jestem na odcinku, gdzie płot wygląda inaczej niż ten, który pokazują w telewizji.
Jestem przy samym Bugu, naszym płotem najczęściej jest rzeka, zabezpieczona concertiną. Bywają tutaj przejścia, ale rzadziej się zdarzają.
Kto przechodzi przez mur: uchodźcy czy wojownicy?
W miejscu, gdzie ja stacjonuję, są to najczęściej uchodźcy. To zwykle ludzie wycieńczeni tą przeprawą. Mają cel, by dojść na Zachód i muszą się przebić przez granicę.
Mieszkańcy Podlasia mówili, że ci ludzie przechodzą przez dziurę w płocie i krzyczą: "Germany, Germany".
Musi ich pani wypychać za płot?
Nie muszę. Gdybym kogoś wypchnęła, to od razu wpadłby do rzeki. U nas jest tak, że jak ci ludzie już przejdą, to się skrywają po krzakach albo w prawosławnych klasztorach. Przeczekują tam kilka dni. Jeśli dotrą do nas sygnały o przejściu, to albo ich złapiemy, albo nie.
Są kontrole drogowe i wszystkie podejrzane samochody o różnych rejestracjach są zatrzymywane. Do systemu wprowadzane są dane tych osób i pojazdów, żeby sprawdzać, ile razy ktoś przekracza granicę.
Dziś w nocy zatrzymaliśmy pojazd na rejestracji ukraińskiej. Kobieta przekraczała granicę w ciągu ostatnich trzech miesięcy szesnasty raz. Jej zachowanie i wygląd pasażera budziły nasze podejrzenia. Dużo było tam nieścisłości. Jedno z drugim się nie wiązało.
Osoba podejrzana zostaje wpisana do systemu, są wprowadzane notatki, żeby bardziej ją kontrolować. Puszczamy dalej, ale jest większa weryfikacja takiej osoby na samym przejściu.
Co robicie, kiedy nocą w lesie kogoś spotykacie?
Ściśle współpracujemy ze strażą graniczną, jesteśmy ich wsparciem. Oni są komórką, która tym wszystkim ma zarządzać. Ale jest ich za mało na obecne potrzeby.
Drony, ślady, które wskazują, że mogło być przejście – przeszukujemy teren, jesteśmy postawieni w stan gotowości.
Rozmawiacie z ludźmi, których znajdujecie?
Nie. Jesteśmy tutaj, żeby zrobić pewną robotę. Spoufalanie się osłabia czujność.
Co pani czuje wobec ludzi przekraczających granicę?
Wydaje mi się, że w pewnym momencie wyłącza się współczucie, a włącza się zadaniowość. Skoro ktoś znalazł się po naszej stronie, to musimy zrobić wszystko, żeby dopełnić procedur. Czyli, żeby znalazł się z powrotem za granicą albo żeby została mu udzielona pomoc i by został odesłany.
A gdy ktoś wraca kolejny raz?
Pojawiają się myśli, że ten człowiek musi mieć niesamowitą determinację i motywację, by znów robić to samo. Ale jestem tutaj i mam rozkaz. Mam zadanie, które muszę wypełnić.
Rozkaz jest najważniejszy?
Tak. Kiedy zacznie się mieszać rozkaz z własnymi emocjami, to przestanie coś grać w tej całej sprawie. Nie ma co tego mieszać.
Lepiej zrobić swoje, zamknąć temat, niż cały czas w tym siedzieć. Wtedy głowa pracuje, analizuje. Jestem nauczona odcinać się od sytuacji i ludzi. Ale nie każdy tak może. Wałkują później, czy dobrze zrobili, czy mogli przymknąć oko i pozwolić przejść.
Myśli pani czasami: przymknę oko, niech idą?
To ciężkie pytanie. Gdy widzę kobietę w zaawansowanej ciąży z dzieckiem, która prosi o pomoc, to zaczyna robić się trudne... Zwłaszcza kiedy spotyka ją żołnierz, który prywatnie jest rodzicem.
Jeśli zostałaby przepuszczona, to w jaki sposób mogłaby sobie poradzić? Inaczej jest z rosłymi mężczyznami.
Co się dalej dzieje z kobietą w zaawansowanej ciąży?
Ona jest przekazywana w odpowiednie miejsce, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo i pomoc.
Mięknie serce, dlatego osoby, które potrzebują tej pomocy, powinny ją dostać u nas i to natychmiast.
I jeszcze raz zostaną przerzucone na Białoruś?
Raz jeszcze będą przechodzić. Próbować.
To zależy od ich siły i determinacji, od tego, ile są w stanie znieść. Próbowali, próbują i będą próbować. U nich nie ma życia, a Białoruś ich wręcz wypycha, umożliwiając różne sposoby przejścia.
Są momenty, kiedy zbiera się grupa kilku albo kilkunastu osób. Widać, że oni są wypychani przez białoruskich żołnierzy. Są zmuszani, żeby napierać.
Rzucają w was odchodami, kamieniami, korzeniami?
Sama tego nie doświadczyłam, rzeka na niektórych odcinkach jest bardzo szeroka. Ale wiem, że w innych miejscach tak jest.
Są wędkarze, którzy mają pozwolenie, żeby łapać ryby, oczywiście idąc paskiem, weryfikujemy, czy są w bazie. Czasami pada pytanie: "Jak tam, czy jest spokój, czy pan coś widział?". Zawsze odpowiadają: "Nie, nic nie widziałem". Nawet gdyby coś się działo, to prawdopodobieństwo zgłoszenia tego przez osobę cywilną, jest małe. Mieszkańcy nie chcą się w to mieszać.
Jaki stosunek do was mają miejscowi?
Osoby mieszkające przy samej granicy przyzwyczaiły się do obecności wojska. Mamy trasy, które przecinają ich pola i łąki. Są tacy, którzy podadzą gorącą herbatę, przyniosą kanapkę, ale są i tacy, którzy przeganiają nas, bo jesteśmy na ich terenie.
Stalowy płot to dobry pomysł?
Oczywiście. Druty powstrzymują tylko na chwilę.
Uchodźcy są zaopatrzeni w odpowiedni sprzęt, który pozwala im na zrobienie sobie przejścia. Nam płot daje większe poczucie ochrony, więc myślę, że dobrze, że został wybudowany. Dobrze, że coraz więcej odcinków jest zaopatrzonych w kamery, szybciej można reagować na ewentualne zdarzenia.
Dyżur trwa 12 godzin. Chodzimy dwójkami: żołnierz i strażnik albo żołnierz plus żołnierz. I wtedy jesteśmy w stałym kontakcie ze strażnikami.
Najtrudniejsze w tym wszystkim chyba jest wycieńczenie, fizyczne zmęczenie. Wpływa na to także pogoda i ilość sprzętu. W tej pracy jest duża nieprzewidywalność i niepewność – nigdy nie wiemy, jak się dzień skończy. Żołnierzowi zawsze się życzy spokojnej służby.
To był mój pierwszy wyjazd na granicę rok temu. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Na nocną służbę wyszłam z drugim żołnierzem. Mieliśmy chwilę, żeby zrobić sobie coś do jedzenia, bo właśnie przeszliśmy odcinek. Nagle w tle słychać niewyraźne dźwięki, które z każdą chwilą stają się głośniejsze. Płacz dziecka, krzyki kobiet, bicie blachami, szuranie. Tamta noc zostanie mi w głowie na zawsze. To były zapętlone nagrania.
Po co Białorusini to robili?
Nie wiem, po co to robili. Ale mnie to bardzo utkwiło w głowie. Żołnierz psychicznie staje się nieco słabszy, kiedy szybko tego nie zweryfikuje.
Jak psychicznie to wszystko unieść?
Zapomnieć. Nie jesteśmy w stanie nic tutaj zdziałać.
To tak jak z wieloma traumatycznymi przejściami w życiu. Albo z czymś sobie człowiek poradzi, albo musi to przepracować.
Macie wsparcie psychologa?
Najczęściej nikt nie chce chodzić do psychologa zakładowego. Na zasadzie: "nie będę korzystać, bo to zostanie w papierach". Jak ktoś chce pomocy psychologa, to woli iść prywatnie, a nie mieszać w to wojska. Też pewnie bym tak zrobiła, gdyby była potrzeba.
Przeżyliście śmierć Mateusza Sitka?
Obecnie nikt do tego nie wraca. Może gdyby ktoś rozpoczął temat. Myślę, że wielu z nas utkwiło to w głowie. I teraz nieco ostrożniej wychodzimy na pasek.
Kiedy ta misja się skończy?
Nie widzę tego końca. Musiałyby się zmienić dwa pokolenia.
Długo będzie pani jeszcze służyć?
Też się zastanawiam, czy kiedyś będę mogła sobie powiedzieć: stop, a to ze względu na swoje dzieci. Chcę bronić granic dla nich. Nie prorokując, ale gdyby coś bardziej poważnego się wydarzyło, gdyby zmobilizowali nas wszystkich do działań wojennych, miałabym pewien mętlik w głowie. Poszłam do wojska, bo czuję, że powinnam tu być, a z drugiej strony jestem odpowiedzialna za moje dwa istnienia, które są dla mnie wszystkim.
Zdarza się płakać, czegoś obawiać?
Nie płaczę. Ale mam obawy, bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie następny dzień. W miejscu, gdzie stacjonuję, jest raczej spokojnie. To też mi daje komfort psychiczny, że wrócę do swoich dzieci.