Wiemy, kiedy w USA odbędą się wybory prezydenckie: to 5 listopada. Ale kto wygrał, dowiemy się nawet wiele dni później. Minimalne różnice między kandydatami sugerują ostrą walkę w sądach i ponowne liczenie głosów. Szykujcie popcorn, bo możemy być też świadkami czegoś w stylu "Atak na Kapitol 2". Oby ten scenariusz się nie sprawdził, ale jeden z kandydatów już mówi o fałszowaniu wyników wyborów.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Do wyborów prezydenckich w USA odliczamy już nie dni, ale godziny i minuty. Ale nazwiska nowego prezydenta lub prezydentki nie poznamy od razu.
Zacznijmy od tego, że Amerykanie 5 listopada formalnie nie będą wybierali prezydenta, ale elektorów. Ich system wyborczy jest niezwykle skomplikowany. USA to kraj składający się z 50 stanów. W każdym z nich są inne przepisy wyborcze. W większości (ale nie we wszystkich) dopuszcza się możliwość wcześniejszego głosowania, głosowania korespondencyjnego i używania maszyn do głosowania.
– To jest kraj dosyć skomplikowany i te przepisy się różnią w zależności od stanu. Różne są na przykład karty do głosowania. Są stany, gdzie przy niewielkiej różnicy głosów automatycznie nakazywane jest ponowne ich przeliczenie – mówi naTemat.pl dr Tomasz Płudowski, profesor Akademii Ekonomiczno-Humanistycznej, politolog i amerykanista.
Najpierw wybiera się więc nie prezydenta, ale elektorów. To (w dużym uproszczeniu) osoby, które mają zagłosować na konkretnego kandydata. Mają zrobić to zgodnie z wolą swoich wyborców. Każdy stan ma określoną przydzieloną liczbę elektorów. Łącznie jest ich 538 i zbiorą się w grudniu, by formalnie wybrać prezydenta lub prezydentkę USA.
Jasne jest, że największe liczebnie stany mają najwięcej elektorów. Na przykład najliczniejsza Kalifornia ma ich 54. Z kolei słabo zaludnione Wyoming ma ich zaledwie troje. Ale małym stanom przydziela się zwykle nieco większą liczbę elektorów. W ten sposób unika się sytuacji, gdy kilka najliczniejszych stanów wybiera prezydenta. A tak byłoby bez tych dodatkowych głosów elektorskich.
Zwycięzca bierze wszystko
Jest jeszcze jedna zasada: we wszystkich stanach (z wyjątkiem Maine i Nebraski) kandydat, który wygra wybory, dostaje głosy wszystkich elektorów. "Winner takes all", czyli zwycięzca bierze wszystko. Dlatego też możliwa jest sytuacja, że jeden kandydat zbierze więcej głosów "zwykłych ludzi" od drugiego, ale wybory i tak przegra. I dlatego też tak ważne są nawet drobne różnice w wynikach. I dlatego Amerykanie tak dokładnie liczą nawet ułamki procentów w sondażach.
Dziś sondaże są bardzo niejednoznaczne i z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że ich wyniki mieszczą się w granicach błędu statystycznego. I właśnie z tego powodu będziemy świadkami niezwykle ostrej i zaciekłej batalii niemal o każdy głos.
Z drugiej jednak strony zdarzają się też takie sytuacje, gdy wyborcy nie idą głosować, bo wiedzą, że ich kandydat i tak nie ma szans. We wspomnianej już Kalifornii bardzo wyraźną przewagę mają Demokraci. A więc spora grupa Republikanów i tak nie pójdzie na wybory, bo nie widzi w tym sensu. Ich głos idzie na marne, bo stan i tak wybierze kandydata Demokratów.
Czego możemy się spodziewać?
Ale już po wynikach sondaży widać, że batalia będzie zacięta.
– Gdyby różnice były rzędu 10 proc. albo więcej, to nawet przed zakończeniem liczenia głosów można by było oznajmić, kto zwyciężył i liczyć głosy do końca. Tak się wcześniej zresztą często robiło, gdy różnica wynosiła, powiedzmy 10-20 proc. a do zliczenia pozostawało 5 proc. głosów. Ale dziś różnica jest bardzo niewielka, więc trzeba będzie je policzyć bardzo dokładnie. Trwa to więc po prostu dłużej – wskazuje dr Płudowski.
Dodaje, że na to nakładają się wspomniane przepisy stanowe, nakazujące czasem automatyczne ponowne liczenie. A potem możemy spodziewać się zaskarżania wyników do sądów. A w Ameryce wszystko jest uzależnione od polityki.
– We wszystkich instytucjach w systemie dwupartyjnym, wszystko ma związek z polityką, nawet nominacje sędziowskie. Czasami sąd najwyższy i federalny potrafią wznieść się ponad te polityczne podziały, a czasami nie – tłumaczy dr Płudowski.
Przypomina sprawę Trumpa, który był rozczarowany faktem, iż w 2020 roku sąd najwyższy nie przyznał, że to on wygrał wybory. A sąd teoretycznie powinien być po jego stronie, bo w teorii składał się z konserwatywnych sędziów.
Wróćmy jednak do liczenia głosów. Sądy mogą nakazywać ich ponowne przeliczanie i rodzi to czasem olbrzymie problemy organizacyjne. W 2000 roku na Florydzie ten proces był nakazywany i przerywany, potem rozpoczynany od nowa.
– Decyzje były podejmowane zarówno na poziomie stanowego sądu najwyższego na Florydzie, jak i na poziomie federalnym. Ten stan był wtedy stanem "bitewnym" – przypomina dr Płudowski.
Wtedy w końcu liczenie głosów zostało przerwane przez Sąd Najwyższy, sprzyjający Republikanom. Dał on zwycięstwo Bushowi.
W takich przypadkach zawsze pojawiają się też dylematy gdzie liczyć te głosy, które kwestionować, czy liczyć wszędzie, czy liczyć tylko tam, gdzie dana partia ma większość. W końcu może dojść też do tego, że zliczone maszynowo głosy trzeba będzie liczyć ręcznie.
Wszystko to sprawia, że wyniki wyborów możemy poznać ze sporym opóźnieniem. Na dodatek nad krajem wisi groźba głębokiego podziału a może i zamieszek. Donald Trump już od dawna sugeruje, że głosy nie będą liczone poprawnie. Stwierdził nawet, że "gdyby to Bóg liczył głosy", to on powinien wygrać nawet w Kalifornii, w której zdecydowaną przewagę mają Demokraci.