McLaren po raz pierwszy postanowił wpuścić dziennikarzy z Polski do swojej fabryki w Woking. Tak, tej samej, której urywki, a w sumie sam hol powitalny i fasadę, mogliście zobaczyć w dokumencie Netflixa o Formule 1 "Drive to Survive". Miałem to szczęście, że znalazłem się w tej grupie. Co zobaczyłem i jakie wyniosłem stamtąd wrażenia? Przeczytajcie sami.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Niestety zacznę od smutnej wiadomości: tego dnia nie udało nam się spotkać żadnego z kierowców F1 ekipy McLarena. W tym czasie mieli inne obowiązki poza "biurem".
Piszę "biurem" w cudzysłowie, ponieważ z wyglądu nie jest to klasyczne korpo, które znamy z polskiego Mordoru.
Po wkroczeniu na teren fabryki od razu zwracamy uwagę na dwie rzeczy: wszechobecną dookoła zieleń i przyrodę (budynek mieści się nad sztucznym i zarybionym jeziorem – widzieliśmy czające się na rybki ptactwo), a po wejściu do środka budynku – wszechogarniająca cisza i spokój.
Trochę jak w muzeum, ale przecież muzeum to nie było – może nie do końca, bo widzieliśmy sporo klasyków i hitowych konstrukcji McLarena w holu, którymi firma chętnie chwali się przed swoimi klientami. Jak się zwiedzało część fabryczną, bardziej przypominało to gabinety dentystyczne, ale o tym później.
Co do samej historii kompleksu w Woking – pierwszy szpadel wbito na jego budowie w 1998 roku, a przedsięwzięcie zakończyło huczne otwarcie, na którym pojawiła się sama królowa Elżbieta II w... 2004 roku. Dlaczego proces ten trwał tak długo?
Wszystko dlatego, że wcześniej mieściła się tutaj gigantyczna farma i przekształcenie tych terenów nawet w kwestii formalnej wymagało czasu, a i tak stało się to w rekordowo szybkim tempie – tak nam przynajmniej powiedziano.
Na wejściu do głównego budynku od razu w holu możecie podziwiać wspomniane przeze mnie niesamowitości Mclarena, między innymi współczesnej generacji bolid F1 z 2022 roku, ale i te, którymi wygrywali Senna, Hunt, Lauda oraz Hamilton, McLarena P1, różne warianty Artury i klasyki, począwszy od pierwszego samochodu wyścigowego zbudowanego przez samego McLarena.
Jak w środku wygląda fabryka McLarena w Woking?
A skoro o bolidach F1 już wspomniałem, to mieliśmy okazję zobaczyć sekcję w fabryce, gdzie odrestaurowuje się stare maszyny, które kiedyś ścigały się na torach o Grand Prix różnych krajów. W kolejce czeka jeszcze 200 takich maszyn. Na razie w warsztacie był bolid Hamiltona, którym zapewnił sobie tytuł, czy ostatni bolid, którym Senna wygrał wyścig.
Niestety nie mogę pokazać na zdjęciach, jak wygląda proces ich odrestaurowywania, podobnie jak dalszych sekcji fabryki. Taka jest niestety polityka McLarena. Mogę wam je jedynie opisać...
Kolejna była sekcja produkująca aktualne bolidy i części potrzebne do ich budowy oraz ulepszania. To, co od razu rzuciło się w oczy, to sterylności i czystość tych pomieszczeń, które nie przypominały klasycznej wytwórni z betonową posadzką i plamami oleju. Wszędzie było czysto, a podłogę pokrywały jasnoszare lub białe kafle. Wszystko po to, żeby od razu widzieć jakieś wycieki oraz luźne części.
Na kilkudziesięciu stanowiskach pracowali inżynierowie odpowiedzialni za różne sekcje i części bolidu, które wcześniej zostały nakreślone przez dział designerski na piętrze oraz przetestowane przez programy komputerowe w tzw. wirtualnych tunelach aerodynamicznych.
Dopiero kiedy one zaakceptują dany projekt, lub wybiorą z niego najlepsze elementy do stworzenia danej części, ta trafia na dół do działu produkcji. I tam najpierw w niezwykle precyzyjnych maszynach, które potrafią m.in. pociąć ludzki włos wzdłuż na 15 równych części, powstają kawałki włókna węglowego, aluminium lub tytanu, które potem przekształcane są w gotowe elementy. Niesamowita sprawa. A w całej tej sekcji, podobnie jak w innych częściach fabryki, panował spokój i cisza.
Linia produkcyjna? No powiedzmy...
No może poza fabryką samochodów McLarena, do której udaliśmy się potem. Tam słychać było niesamowicie przyjemny odgłos V6-tek aut, które musiały przejechać kawałek z końca "linii produkcyjnej" na testy. Opiszę wam samo wejście do tej sekcji, które było za niezwykle grubymi i ciężkimi drzwiami. Tak, jakby McLaren zrobił tam schron na swoje skarby.
Po ich pokonaniu wychodzi się na balkon, z którego widać całą halę produkcyjną, która rozmiarami jest zbliżona do większych polskich hipermarketów. I to na niej dzieje się magia. To, co mnie wprawiło w osłupienie, to że nie zobaczyłem zwykłej linii produkcyjnej z robotami i taśmociągiem. Nie – to był zintegrowany, doskonale zorganizowany organizm składający się z robotników, którzy krzątali się w poszczególnych sekcjach przy ustawionych na ogromnych wózkach powstających samochodach.
Każde stanowisko miało swoją sekcję kontrolną, która sprawdzała dany stopień konstrukcji. I teraz bardzo ciekawa sprawa, która sprawia, że taki system tworzenia aut jest interesujący i bardzo praktyczny – jeśli dana sekcja wykryje nieprawidłowość w danym egzemplarzu, to nie zatrzymuje się całej linii produkcyjnej, tylko ten model na wózeczku jest wytaczany i przestawia się go do sekcji, która powinna zająć się znalezionym błędem.
No to w drogę! Jak jeździ McLaren Artura?
Ale żeby nie było, że pokazano nam tylko, jak powstają takie cudeńka. Pozwolono nam nimi także pojeździć. Ja mogłem przetestować model McLaren Artura. Niesamowite auto z silnikiem V6 twin-turbo o pojemności 3.0 l z jednostką elektryczną o mocy 95 koni mechanicznych oraz 225 Nm maksymalnego momentu obrotowego. Łączna moc systemowa tego auta wynosi 680 koni mechanicznych i 720 Nm maksymalnego momentu obrotowego.
I ta maszyna może być... zeroemisyjna! Tak jest, potrafi przejechać przy prędkościach do 130 km/h aż 30 kilometrów tylko na prądzie. Ale świetna sprawa!
I tak wiem, że nie ma Android Auto, a Apple CarPlay działa tylko po kablu, chociaż nawet Dacia oferuje obie te funkcje bezprzewodowo już w podstawie swoich modeli aut. Zdaję sobie sprawę, że jest mało miejsca w środku, nie ma przedniego schowka, a ten pod podłokietnikiem pomieści ze trzy zwinięte kable i gumkę do ścierania.
Jasne, może i ma pochowane przyciski, a ekran komputera głównego umieszczono tak nisko, że trudno śledzić nawigację. I mógłbym tak wymieniać, ile niepraktycznych rozwiązań się tam znalazło.
Ale to nie jest auto na ryby, czy żeby zabrać rodzinę na wypad za miasto. Tutaj liczy się moc i frajda z jazdy, a ta jest nieziemska! W tym samochodzie wszystko zostało stworzone z myślą o kierowcy i jak najdokładniejszym prowadzeniu auta. Reakcja na ruchy kierownicy jest fenomenalna, przyspieszenie wgniata w fotel, a aktywne zawieszenie po prostu przykleja auto do drogi.
Byłem zaskoczony też, jak dobrze, jak na tak nisko zawieszone auto, jego zawieszenie wytłumia nierówności. Może nie mówię tutaj o ogromnych dziurach w jezdni, ale te mniejsze były bardziej do zniesienia.
Jeśli chodzi o komfort, to też byłem pozytywnie zaskoczony, bo pomimo braku niektórych praktycznych rozwiązań na pokładzie, podróżowało się bardzo wygodnie – wnętrze było wyłożone Alcantarą, a tam, gdzie miało być miękko – było miękko i wygodnie siedziało się w sportowych kubełkowych fotelach, chociaż były one umieszczone niewiele ponad asfaltem.
A! Jeśli na swojej drodze napotkacie zbyt wysoką przeszkodę, np. tzw. śpiącego policjanta, to nie jest kłopot – McLaren Artura posiada funkcję unoszenia przodu pojazdu, co robi w maksymalnie 3 sekundy.
Co do designu nie będę się rozwodził i po prostu podsumuję go jednym słowem – sztos! No tylko spójrzcie na to cacuszko...
A jeśli ktoś z was chciałby stać się posiadaczem takiego auta, to jego ceny zaczynają się od około 1,5 miliona złotych. Jeśli kogoś stać, to moim zdaniem ten samochód i wrażenia, jakie płyną z jazdy nim, są warte tych pieniędzy.