Izrael przygotowuje się do ataku na Iran, donosi Washington Times. Dla Amerykanów to nie lada problem – im do kolejnej wojny na Bliskim Wschodzie aż tak bardzo się nie spieszy. Do czego może to doprowadzić?
Najnowsza historia izraelsko-irańskich relacji jest pełna niespodzianek.
Za rządów okrutnego szacha Iran był jednym z bliższych sojuszników Izraela - Irańczyk jako pierwszy muzułmański przywódca uznał państwo żydowskie. W zamian Izraelczycy pomogli mu utworzyć jego ukochaną tajną policję SAVAK. Współpraca między starożytnymi narodami układała się doskonale.
Gdy w 1979 roku Islamska Rewolucja zmiotła reżim Rezy Pahlawiego, sytuacja diametralnie się odmieniła. Radykalni mułłowie nazywali Izrael „małym szatanem” („dużym” było USA), a zwykli Irańczycy nie mogli zapomnieć mu wsparcia udzielanego bezpiece szacha – wg magazynu TIME była to „najbardziej znienawidzona i wzbudzająca strach instytucja w Iranie”.
Kiedy jednak w 1980 roku Saddam Husajn zaatakował państwo ajatollahów, Izrael nie tylko uderzył na iracki reaktor atomowy w Osiraku (czym być może zapobiegł wypróbowaniu bomby nuklearnej na Teheranie), ale też potajemnie dostarczał irańskiemu wojsku broń. I to mimo tego, że Waszyngton jawnie popierał tyrana z Bagdadu.
Od kilku lat stosunku między Jerozolimą a Teheranem wyglądają jednak gorzej niż źle. Izrael oskarża Irańczyków o wspomaganie Hezbollahu i Hamasu oraz plany wyprodukowania broni jądrowej. Iran odpowiada, że to Izraelczycy ciągle mu grożą, a do tego mordują jego najważniejszych naukowców i finansują terrorystów grasujących na północy kraju. A do tego gnębią Palestyńczyków i najeżdżają sąsiednie kraje.
Najprawdopodobniej obie strony mają całkowitą rację.
Mimo nienawiści między stolicami, 30-tysięczna, najliczniejsza na Bliskim Wschodzie diaspora żydowska w Iranie cieszy się większą wolnością, niż Żydzi mieszkający w niektórych państwach arabskich. Co więcej, administracja Ahmadineżada cały czas wspiera finansowo... żydowski szpital w Teheranie. Ot, kolejna garść paradoksów.
Wojenne bębny
Wkrótce jednak irańsko-izraelska historia może wkroczyć w nowy etap. Wpływowy publicysta David Ignatius pisze w Washington Post, że Izrael podjął już decyzję o zbombardowaniu Iranu. Nastąpi to w kwietniu, maju lub czerwcu. Dziennikarz twierdzi, że obawami takimi podzielił się z nim sam Leon Panetta, amerykański sekretarz obrony.
„Izraelczycy wierzą, że uderzenie mogłoby być precyzyjne i krótkie. Ośrodek wzbogacania uranu w Natazn i inne cel zostałyby zbombardowane, ale atak z powietrza na podziemny obiekt w pobliżu Kum byłby już trudniejszy. (…) Scenariusz zakłada około pięciu dni nalotów i podpisanie zawieszenia broni przy pośrednictwie ONZ. Izrael ma ponoć świadomość, że efekt takiego ataku może być skromny i wymagać powtórzenia za kilka lat”, czytamy w popularnym dzienniku.
Jeśli ta wizja się sprawdzi, Waszyngton będzie miał duży kłopot. Iran może i nie należy do militarnych superpotęg, ale starczy mu siły, by oddać cios. Jerozolima liczy jednak, że Teheran nie odważy się wystrzelić ciężkich rakiet w kierunku żydowskich miast. Zabijając izraelskich cywilów Irańczycy mogliby sprowokować USA do interwencji. „Izraelczycy przypominają, że Syria nie zareagowała, gdy w 2007 roku zniszczyli jej reaktor atomowy. W obawie przed wojną na pełną skalę irańskie władze mogłyby okazać podobną wstrzemięźliwość”, opisuje Ignatius.
W Stanach Zjednoczonych Republikanie od dłuższego czasu uważają, że irański program atomowy jest zagrożeniem dla Ameryki i jej sojuszników i powinien zostać powstrzymany siłą. Prawicowi publicyści porównują nawet „miękką” postawę Baracka Obamy wobec Iranu do polityki appeasementu, którą w latach 30. państwa zachodnie stosowały wobec hitlerowskich Niemiec. Wiemy, jak to się skończyło – mówią.
Zarzut ten jest o tyle dziwny, że tak ostrych środków względem Teheranu jak obecna nie zastosowała do tej pory żadna amerykańska administracja (może z wyjątkiem tej Eisenhowera, która w 1953 roku pomogła obalić demokratycznie wybranego premiera Mossadeka i przywrócić na tron przychylnego USA szacha). Biały Dom nie tylko nakłada na Irańczyków wszystkie możliwe sankcje ekonomiczne, lecz też namówił niedawno do tego Unię Europejską, która kupowała 20% irańskiej ropy. To dotkliwa strata i Iran wkrótce zacznie ją odczuwać.
Obama dobrze o tym wie. Dlatego też utrzymuje stanowczy ton, ale nie odrzuca dyplomacji. Jeśli Iran zrezygnuje z programu jądrowego lub w wiarygodny sposób zapewni świat, że nie użyje go do produkcji broni, sytuacja może się jeszcze unormować. Pierwsze efekty już widać - w miniony weekend irańskie władze wpuściły do kraju międzynarodowych inspektorów atomowych. Wyniki ich pracy poznany za jakiś czas.
Stany Zjednoczone są ciągle mocarne i mogłoby je kusić, by rozwiązać część problemów siłą – tak, jak za czasów George'a W. Busha. Obama rozumie, jakie są efekty takiej polityki – od kilku lat próbuje poradzić sobie z bałaganem, który odziedziczył po poprzedniku. Nic dziwnego, że nie pali się do kolejnej wojny.
Ale może okazać się, że nie będzie miał wyboru.
Izrael to dla USA państwo o wyjątkowym statusie, na co wpływ ma cały szereg czynników: od historii po gospodarkę. Przez wiele dekad Waszyngton był dla Jerozolimy niczym starszy brat. Pomagał jej finansowo, chronił przed zagrożeniami i udzielał rad.
Ale w ostatnich latach łatwo zauważyć, że – pozostając przy rodzinnych metaforach – młodsza siostra coraz częściej nie słucha opiekuna. A ten nie potrafi jej już poskromić.
Wojna w Iraku bardzo mocno uderzyła w wizerunek Amerykanów na Bliskim Wschodzie. Od początku swojej kadencji Barack Obama próbuje to naprawić. W tym czasie Izrael zdążył jednak m.in. zbombardować Strefę Gazy i zaatakować płynący tam konwój humanitarny, pokłócić się z Turcją oraz rozszerzyć osadnictwo na ziemiach palestyńskich. Każdy ten krok, mimo iż spotkał się z krytyką Białego Domu, na Bliskim Wschodzie utożsamiany był z USA. Izrael bywa siostrą, przez którą starszy brat nie może umówić się z dziewczyną.
Jeśli Izraelczycy zaatakują Iran, a ich kalkulacje co do opanowania ajatollahów okażą się błędne, efekt może być być znacznie gorszy niż nieudana randka.