Cywil, warszawski raper, zaczynał jak każdy - od taniego mikrofonu. Potem były pierwsze koncerty, bitwy, freestyle. Jak przyznaje, inspiracji szuka nie tylko w hiphopowym środowisku, ale też na studiach czy deskach jednego z amatorskich teatrów.
Agata Marek, Jakub Fila: Nie jest trochę tak, że przynajmniej kiedy raper zaczyna karierę, musi budzić respekt, wprowadzać jakiś „element grozy”?
Filip "Cywil" Mikołajczyk: Element grozy to dość ciekawe określenie, ale coś w tym może być. Rzeczywiście najpierw było w Polsce tylko kilku bardzo znanych artystów, takich jak Molesta, Peja, Tede, WYP3 czy Liroy, i wszyscy się na nich wzorowali. Przypominają mi się pierwsze nagrywki Tego Typa Mesa - który jest dzisiaj dla mnie jednym z najlepszych wykonawców, bo robi rap inteligentny, z przekazem - a wtedy był jeszcze łysy, nosił dresy, i nawijał o zupełnie innych rzeczach. Może istnieje więc taka naturalna ewolucja, jaką przechodzi raper, który zaczyna od tych prostych, przyziemnych spraw, i w miarę jak rozwija swoją technikę, styl, swoje flow, wtedy spektrum jego tematów się poszerza.
Muzykę lubiłem zawsze, natomiast już konkretniej hip-hopem zainteresowałem się jako dwunastolatek. Zaczęło się dość typowo - kupiłem sobie jakiś słaby mikrofon, podłączyłem do komputera z równie kiepskim programem - i tak nagrałem pierwsze zajawki. Poważniejsze nagrywki, kiedy pierwszy raz byłem w profesjonalnym studiu, to rok 2006, miałem wtedy 16 lat. W 2007 wyszedł już pierwszy kawałek, który odniósł pewien sukces, bo ma teraz ponad pół miliona wyświetleń na Youtubie.
Dlaczego akurat hip-hop? Słuchałeś tej muzyki od małego? Zainspirował Cię jakiś film, koncert?
Nie no, jasne, że nie. Nie mieliśmy przecież wtedy powszechnego Internetu ani tylu kanałów muzycznych, więc o ten hip-hop było wtedy jeszcze trudniej i było go w ogóle znacznie mniej. Czasami w soboty udawało mi się usłyszeć kilka kawałków na TVN-ie, kiedy jeszcze Viva puszczała tam swój program, i od razu wiedziałem, że chcę tej muzyki słuchać i mieć z nią coś wspólnego.
Dość szybko udało Ci się zacząć występować i nagrywać „na poważnie”. Raperskie środowisko jest takie otwarte, czy to raczej Ty miałeś szczęście?
Na początku na pewno trzeba poznać pewnych ludzi, którzy są już trochę dalej, i którzy pomogą się w to wszystko wciągnąć. Mnie udało się spotkać parę osób, nie były to jednak żadne nie wiadomo jak wpływowe postaci, ale to z tymi chłopakami poszedłem pierwszy raz do studia. Zresztą, ono też nie było profesjonalne, było to studio w szafie u kolegi, na tyle jednak dobre, że udało się nagrać niezły numer. Teraz i tak jest łatwiej niż kiedyś. Właściwie każdy może sobie kupić porządny sprzęt, nie jest to znowu takie drogie, nagrać albo kupić bit, i wrzucić do Internetu.
A jak jest z tematami, inspiracją? Wydaje się, że jednym z głównych zajęć wielu raperów jest narzekanie...
Tak, pewnie, że tak jest, ale nie należy też mówić, że to coś jednoznacznie złego. Chodzi raczej o to, żeby raper, kiedy już się zdecyduje na coś ponarzekać, robił to w jakiś oryginalny sposób. Niewiele nowego wniesie powstanie kolejnego numeru o tym, że ktoś jest biedny, że kogoś innego ściga policja, bo ten akurat jara zielsko. Ważne, żeby treść, technika różniły się od siebie.
Na coś więcej niż samo wskazywanie problemów zdobywają się teraz tacy wykonawcy, jak Łona, L.U.C., Fisz. Czy polski rap się zmienia?
To ciężkie pytanie, a ja w żaden sposób nie chciałbym tutaj wartościować. Wprowadźmy więc taki podział: na rap typowo uliczny i ten nieco inny, przyjmijmy, bardziej uniwersalny. Z jednej strony mamy Peję, który mówi dosadnie, bezpośrednio, a z drugiej Łonę i jego historie, oparte na ironii, sarkazmie, grotesce. Obydwu artystów szanuję i na obydwu się wzorowałem. To świetni wykonawcy, choć różni, i dlatego każdy trafia do nieco innych osób.
Rap spod znaku Peji ma jeszcze jakąś przyszłość?
Zdecydowanie ma, choć coraz mniej jest go w mediach, to wciąż i tak przeważa. Widzę to po frekwencji na koncertach czy oglądalności klipów.
A ty do jakiej publiczności przede wszystkim chcesz trafiać?
Kiedy coś piszę czy nagrywam, raczej nie myślę o tym, kto będzie potencjalnym odbiorcą. Chcę raczej, żeby mój tor myślenia zrozumiało i utożsamiło się z nim jak najwięcej osób, tych z ulicy czy inteligentów, bo przecież jedno drugiego nie wyklucza. Fajnie, jeśli pomyślą, że to, co nawijam jest spoko i oni też tak czują.
Alternatywna Sztuka Podziemia (ASP) - powiedz nam o niej coś więcej.
To skład, który założyliśmy z moim kumplem Długim, a do którego dołączył jeszcze kolejny, Kwiatu. Razem nagrywaliśmy, była to zajawkowa ekipa, bardzo pozytywna energia. Mieliśmy nawet kilka koncertów przed takimi grupami jak Małpa czy Słoń.
Swoją solową płytę zatytułowałeś za to „Galerią Treści Niechcianych”. Skąd właściwie to upodobanie do takich „dramatycznych” nazw?
Chyba zawsze tak jest, że jak już ktoś zaczyna coś nowego, to chce, żeby to było inne, zauważalne. W przypadku ASP miała to być alternatywna dla rapu, który jest bezbarwny, chcieliśmy wprowadzać jakąś nowa jakość. A „Galeria…” to z kolei przegląd moich spraw, wnętrze mojej głowy, przemyślenia, „niechciane”, bo czy ktoś się w nich odnajdzie, czy się z nimi utożsami, tego nie wiem.
Jakie to sprawy?
Przekrój tematów jest bardzo różny. Nawijam np. o tym, że kiedyś było inaczej, miało się swoich ludzi, a teraz każdy już poszedł w inną stronę. Następny kawałek pokazuje różnice w podejściu do życia chłopca i mężczyzny, gdzie ja jeszcze identyfikuję się z tym pierwszym. Jest też o nienawiści w polskim rapie i o sprawach bardziej codziennych.
Studiowana przez Ciebie na Uniwersytecie Warszawskim socjologia, nauka przecież stricte społeczna, podsuwa Ci jakieś pomysły?
Tak. Muszę się przyznać, że mimo braku jakichkolwiek starań, czegoś się jednak już przez ten czas nauczyłem i kiedy piszę, mam to w jakiś sposób cały czas z tyłu głowy.
W środowisku raperskim nie kpią z Ciebie, że studiujesz?
Osobiście jakoś strasznie mnie to nie dotknęło, ale tak, czasem czytam komentarze, że rap to jest dla ulicy, a nie dla studenciaków. Dziwi mnie to - jedno przecież nie wyklucza drugiego, to nie jest tak, ze raper jest tylko raperem. Też ma rodzinę, pracuje albo studiuje, są raperzy po filozofii i po prawie. Raperowi zdarza się więc wychodzić poza to swoje blokowisko, środowiska się przenikają. Owszem, ubieram się w szerokie spodnie, a czasem jakieś dresy, ale komentarze na ten temat traktuję z przymrużeniem oka. W końcu to normalne, że oceniają cię po tym, jak wyglądasz.
A co „groźny raper” robi w takim razie na deskach teatralnych?
Po pierwsze, nie jestem żadnym „groźnym raperem”! Tak jak mówiłem, także w teatrze raper robi to, co każdy inny człowiek. Ja udzielałem się jako aktor i pisałem scenariusze. Nie rozumiem, dlaczego to wielu tak dziwi, przecież kwestie tworzenia różnych rzeczy - jako aktor, scenarzysta, czy raper - są ze sobą zupełnie naturalnie powiązane.
Z tworzenia rapu da się wyżyć? Nie jest tak, że ta muzyka rozprzestrzenia się głównie w internecie?
Nie wiem, czy ciężko jest z rapu wyżyć, ale na pewno jest w Polsce kilku wykonawców, którzy swoją pracą zasłużyli na to, żeby nie musieć już nic innego w życiu robić. Do emerytury zapewne im wystarczy, może nie będzie to życie, jak w amerykańskich teledyskach, gdzie mają wille i jachty, ale jak na polskie realia są to warunki całkiem niezłe. Ale rap to przede wszystkim zajawka, pasja, a nie źródło finansowania. Jego miejsce rzeczywiście jest w internecie.
Polski rap ma szansę za granicą?
No niby może nagrać coś po angielsku, czasem nawet to się to zdarza, ale bez sukcesów. Polski rap jest przede wszystkim skierowany do Polaków. Jest mocno zakorzeniony w polskiej kulturze i mentalności. Raczej inni by się w nim nie odnaleźli. Ma specyficzny przekaz.
Czyli to taki trochę "Dzień Świra"?
(śmiech) Bardzo ciekawe porównanie. Tak, zdecydowanie coś w tym jest.