Tragiczny wypadek w Bangladeszu, gdzie zawaliła się 8-piętrowa fabryka, stał się przyczynkiem do zbadania i nagłośnienia tragicznej sytuacji w przemyśle tekstylnym w tym kraju. Nieprzestrzeganie przepisów o minimalnej płacy, rozbijanie siłą protestów i ogromne wpływy przedsiębiorców w rządzie oraz parlamencie to tylko mały wycinek z przykrego krajobrazu tego azjatyckiego kraju.
W katastrofie 8-piętrowej fabryki odzieży w Dhace, stolicy Bangladeszu, zginęło ponad 430 osób. Już teraz wiadomo, że budynek był zbudowany wbrew przepisom i zasadom sztuki budowlanej. Jego właściciel po katastrofie próbował uciec do Indii, ale złapano go i wszystko wskazuje na to, że tym razem nie uniknie odpowiedzialności. Jednak przez lata żadne władze nie reagowały na samowolę. To pokazuje jaki jest stosunek władz do wielkiego przemysłu. I nie ma się co dziwić, bo 10 procent parlamentarzystów w tym kraju to jednocześnie właściciele fabryk. Jednak różnego rodzaju związki z tą gałęzią przemysłu ma połowa twórców prawa.
Dlatego też ciężko o przeforsowanie przepisów, których domagają się związki zawodowe. A nawet jeśli do tego dojdzie, to prawa mało kto przestrzega. Większość z 4,5 miliona pracowników fabryk tekstylnych dostaje tylko część z płacy minimalnej ustanowionej na poziomie 80 dolarów miesięcznie. Protesty są brutalnie tłumione przez powołaną kilka lat temu policję przemysłową. Aktywiści związków zawodowych są śledzeni przez służby specjalne, bywają porywani i torturowani. Zdarzają się też zabójstwa.
Swoje racje mają też przedsiębiorcy, którzy są podwykonawcami i realizują zlecenia wielkich sieci odzieżowych. A te wymagają coraz więcej i płacą coraz mniej. "Zachodnie firmy płacą jak żebracy, a chcą jakości jak królowie" – mówi Reutersowi Abdul Mannan, były minister przemysłu w latach 90., który przyczynił się do uczynienia z Bangladeszu raju dla przemysłu tekstylnego. Dzisiaj sam jest właścicielem kilkunastu fabryk produkujących ubrania. Bangladesz to kraj przeludniony i biedny, więc pracownicy będą ze sobą konkurować, godząc się na niższe stawki, bo lepiej pracować za niewielkie pieniądze, niż nie pracować wcale.
Korzystają na tym zachodnie koncerny. W 2011 roku płaciły za t-shirt około 5 dolarów. Rok później zaoferowały cenę o 10 proc. niższą, a w ciągu ostatnich kilku lat stawki spadły o ok. 40 procent. Dlatego do Bangladeszu przenoszą się wytwórcy z całego świata, nawet z Chin, gdzie koszty pracy są nawet trzykrotnie wyższe. Jednak są oni wrażliwi na wszelkie czynniki, które mogą im utrudnić pracę. Dlatego związki zawodowe są atakowane przez przedsiębiorców i władze – straszy się, że przez protesty kraj może stracić inwestycje warte 3 miliardy dolarów.
I z dużą dozą ostrożności traktować trzeba deklaracje zachodnich firm, które po tragedii zobowiązały się, że w fabrykach dla nich pracujących będą przestrzegane przepisy dotyczące prawa pracy, warunków w fabrykach i wynagrodzeń. Złym prognostykiem jest sposób wyjaśniania listopadowego pożaru w jednej z fabryk, w którym pracownicy zginęli, bo zarządca kazał im pozostać na stanowiskach nawet kiedy w hali pojawił się dym i płomienie.