Jacek Poremba przez lata fotografował modę. Odszedł, bo nie mógł odnaleźć w niej duszy. Dziś wydobywa ją w portretach, a jego indywidualny styl rozpoznaje się tak, jak dawniej na pierwszy rzut oka odróżniało się największych malarzy. "Wydaje mi się, że udaje mi się złapać ten moment, kiedy widać to, co ludzie kryją w sobie" – mówi i w rozmowie z naTemat wyjaśnia, jak w czterech zdjęciach pokazać prawdziwą twarz człowieka.
Mówią, że fotografia kradnie duszę. Czujesz się złodziejem?
Czasami o tym myślę. Nie czuję, żebym kradł komuś duszę. Bo co to znaczy? To tak, jakbym pozbawiał ludzi, których fotografuję wszystkiego, co najważniejsze. Nie wydaje mi się, żebym to robił. Ja staram się raczej dotrzeć do jądra duszy. 30 lat doświadczenia sprawia, że czasem wystarczy ułamek chwili, by wyciągnąć je na zewnątrz. To jest coś, co strasznie lubię w portrecie, to jest w nim najważniejsze. Odszedłem z fotografii mody, bo tam tego nie było.
Nie było duszy?
Ja walczyłem o duszę, ale na naszym rynku trudno było taką fotografię uprawiać. Zawsze ważniejsze było dla mnie pokazanie klimatu, wrażenia, niż uszytego ciucha. Co niekoniecznie było najważniejsze dla klienta.
Skoro nie kradniesz duszy, to może sam ją zostawiasz?
Coś w tym jest. Nawet kiedy fotografuję krajobraz, jakiś przedmiot, to zawsze są moje autoportrety.
Po część z nich pojechałeś aż do Sudanu. Czego tam szukałeś?
Wiele osób zwróciło uwagę na to, że w mojej fotografii nie jest istotne konkretne miejsce – Polska mogłaby być Sudanem i odwrotnie. Wybrałem to miejsce, bo czułem zmęczenie pracą komercyjną, zadawałem sobie pytania o sens. Pojechałem tam, żeby się doświadczyć. Dziś twierdzę, że Sudan uratował mi zdrowie psychiczne.
Mówi się, że dziś to jądro ciemności.
Tobie się wydaje, że jak tam wjedziesz, to dostajesz tylko wojnę, śmierć, głód. Tym epatują media. Ja tego nie szukam, choć oczywiście docieram do takich miejsc. Tak naprawdę, jak pomyślę o roku życia, który tam spędziłem w ciągu tych wszystkich wyjazdów, to mam w głowie skromnych, biednie żyjących, ale bardzo szczęśliwych ludzi. Tacy są też na moich zdjęciach.
Człowiek interesuje cię najbardziej?
Tak się potoczyła moja praca zawodowa, że w połowie lat 90. zacząłem robić dużo portretów muzycznych, później przez dziesięć lat to przeplatało się z modą. Teraz zajmuję się już prawie wyłącznie tym.
Portret jest obecny zarówno w mojej pracy komercyjnej, jak i autorskiej. Te dwie rzeczy staram się równolegle prowadzić. To nie jest łatwe, bo wymagają zupełnie innego rodzaju skupienia.
To znaczy?
Fotografię komercyjną, na zamówienie, nazywam rzemiosłem artystycznym.
Jak kowalstwo?
Tak, w pewnym sensie, tak. Jak ktoś mówi o mnie w tym kontekście "artysta", to się kulę w sobie, nie lubię tego. Jeśli zdjęcia mają wartość artystyczną, to tym lepiej. Ale to nie jest głównym celem.
Dla mnie strasznie ważna jest umiejętność spotkania się w połowie drogi z klientem. Próbuję przemycić jak najwięcej siebie w tej pracy, ale największym komfortem jest, jeśli dostaję pracę ze względu na styl, w jakim fotografuję.
Na czym on polega? Bez jakich elementów nie byłoby indywidualnego stylu Poremby?
Bardzo długo szukałem swoich stylów. W przypadku fotografii komercyjnej nie wydaje mi się, żebym znalazł. Może to jakaś wada, nie wiem. Ale ja lubię różnorakość tej fotografii. Choć czasami lubię zaskoczyć.
Staram się robić rzeczy, które będą rozpoznawalne, będą zapamiętywane. Robić fotografię, która będzie poza różnymi modami. Ostatnio odezwała się do mnie Kasia Stankiewicz. Powiedziała: Jacek, mam w domu stykówki, które robiliśmy ponad dziesięć lat temu. Chcę je użyć teraz do płyty. Mówiła, ze kompletnie się nie zestarzały, ale wręcz nabrały siły. Chcę robić takie fotografie, które będą poza czasem.
W sztuce lubię też wzruszającą agresywność. Moim ukochanym malarzem jest Francis Bacon. Przed jednym z jego płócien zdarzyło mi się płakać. O takiej fotografii marzę.
Póki co widać w niej raczej ciszę, spokój. Ostatnio większość portretów robisz na czarnym tle.
Myślę, że faktycznie jest jej sporo. Mam w sobie dużo opanowania. To pomaga przy portretach wyciągnąć z ludzi to, co mają w środku. Tym spokojem, ciszą łatwiej jest mi ich otworzyć.
Od dwóch - trzech lat czarne tło wożę ze sobą cały czas. Chodzi mi o to, żeby na zdjęciu był tylko człowiek, żeby nie było żadnego kontekstu. Bo kontekst narzuci już interpretację. Myśląc o najgłębszym wnętrzu używam prostej formy. Wydaje mi się, że udaje mi się złapać ten moment, kiedy widać to, co ludzie kryją w sobie.
Co cię zainspirowało? Kiedy oglądam te portrety, przypominają mi się wystawy malarstwa niderlandzkiego.
Nie mam wykształcenia artystycznego. Jestem mechanikiem automatyki przemysłowej i urządzeń precyzyjnych. W mojej głowie coś zaczęło się dziać bardzo późno, i wówczas zacząłem prowadzić samoedukację jeśli chodzi o sztukę. Odbierałem ją bardzo emocjonalnie i intuicyjnie - oglądałem i zbierałem albumy, które mnie wzruszały, które wzbudzały jakieś emocje. Rzeczywiście, malarstwo niderlandzkie, średniowieczne bardzo lubię. Oni wtedy umieli wyciągać duszę.
W średniowieczu niderlandzkim ważny jest detal, nierzadko ukryty. Jeden element burzył spokój kompozycji. U ciebie widzę to samo.
Lubię na zdjęciach coś, co wprowadzi niepokój, co może nam opowiedzieć o jeszcze jakichś emocjach. Ale też szukam czegoś, co domknie kompozycję.
Robal w portrecie Agaty Buzek.
Ten portret stał się już trochę ikoniczny. Myślę, że właśnie przez tego robala.
Ja nie należę do osób, które dokładnie rozrysowują sesję, planują ją we wszystkich detalach. Nawet w dniu sesji chodzę po domu i wrzucam do torby różne przedmioty. Później czekam na to, co się zdarzy.
Niepokój artystyczny?
Jest coś takiego. Potrzebuję czegoś nieprzewidywanego, energii, które nagle się spotkają. Ten robal też był trochę przypadkowy.
Ponoć robisz zdjęcia ekspresowo.
Wielokrotnie podczas sesji spotykam się z pytaniem: a co, to już koniec? Bo ludzie mają doświadczenie z młodszymi fotografami, którzy prawdopodobnie robią tysiące zdjęć podczas sesji. Nauczenie się dyscypliny jest ważne. Ja też robię więcej zdjęć, niż robiłem na filmach. Ale staram się tego unikać. Wczoraj miałem sesję na szczycie Nosala. Było osiem osób, wnosiliśmy sprzęt na górę, a zdjęcia trwały pięć minut. Ustawiłem wszystkich, zrobiłem. Nie miałem potrzeby męczenia ich dłużej.
Fotografujesz tak, żeby na zdjęciach widać było indywidualne cechy twoich modeli: zmarszczki, niedoskonałości, zarost.
Na twarzach są historie. To ludzki dziennik. Lubię to wyciągać, pokazywać, eksponować. Używam niewiele Photoshopa. Staram się traktować go tak, jak kiedyś ciemnię fotograficzną. Myślę, że to jest konsekwencja mojej wieloletniej pracy na filmie. Dziś można w postprodukcji zrobić właściwie wszystko, a tam, jak źle naświetliłem film, to po prostu nie miałem zdjęcia.
Ale kiedyś musisz spotkać sztukę z wymaganiami rynku. Wiadomo, że okładki nie sprzedają zmarszczki, tylko ładna, młoda buzia.
Dlatego tak mało pracuję dla prasy. Śmieję się, że jestem od tych ciężkich przypadków. Rzadko dostaję tzw. łatwe zlecenia.
Znana historia Marka Edelmana, który dał ci zgodę na cztery zdjęcia. Odmówił też przesunięcia się bliżej okna, kiedy go o to poprosiłeś.
Tak, to dobry przykład.
Jak więc przetrwałeś kryzys, który wymiótł z rynku dużą część fotografów?
Rzeczywiście cztery, czy pięć lat temu miałem problemy z płaceniem rachunków domowych, zastanawiałem się, czy się nie wycofać. Myślę, że mam dużo szczęścia w życiu. Jestem przekonany, że pomaga mi z jednej strony konsekwencja w tym, co robię, a w drugiej łatwość, z jaką nawiązuję kontakt z drugim człowiekiem.
Zresztą fotografia jest też ważna dla mnie osobiście, mam wrażenie, że mnie trochę sterapeutyzowała. Jeszcze 10 czy 15 lat temu kompletnie się nie odzywałem, nie rozmawiałbym tak swobodnie. To jest strasznie fajne.
Wzrusza mnie też to, jak na moją fotografię reagują ludzie. To pewnie oni zadecydowali, że mi się udaje do tej pory.
Nawet jeśli zdjęcie nie jest podpisane, rozpoznaje się je bezbłędnie.
To dla mnie największy komplement. Ja nie czuję wyjątkowości tych zdjęć, zastanawiam się, co ludzie w nich widzą. Myślę, że nie polega to na ich fizyczności, ale na duchowości. Może coś jest w nich takiego, co jest po drugiej stronie lustra?
Myślisz, że na takie zdjęcia jeszcze będzie miejsce?
Myślę, że coraz mniej. W Polsce nie ma rynku fotografii galeryjnej, autorskiej.
Ludzie nie chcą oglądać autorskiej, indywidualnej fotografii?
Może chcą, ale rewolucja w fotografii cyfrowej spowodowała, że przeskoczyliśmy pewien etap naszej edukacji. Fotografia zawsze na świecie była sztuką, czymś, co można było kolekcjonować, myśleć o tym, jak o obrazach. Zanim nauczyliśmy się tak myśleć, fotografować mógł już kilkulatek. Nic dziwnego, że kiedy ktoś patrzy na zdjęcie i widzi, że ono kosztuje kilka tysięcy, natychmiast pojawia się myśl: sam sobie takie zrobię.
Z czego więc się utrzymujesz?
Głównie z pracy komercyjnej. Zaczynam jednak myśleć, co mógłbym robić innego. Kiedyś wierzyłem, że będę zajmował się fotografią do końca życia, ale teraz tracę wiarę, że tak będzie. Nie wiem też, czy chcę. Masowość i łatwość sprawia, że fotografia straciła swój romantyzm, który miała 20 lat temu.
Jest coś, czego w fotografii nie zrobisz?
Wstydzę się chodzić z aparatem po ulicy, nie mógłbym uprawiać reporterskiej fotografii. Nie zrobiłbym też zdjęć obrazujących wojnę, śmierć, głód w Sudanie. Mam świadomość, że ta fotografia jest ważna, bo uświadamia ludziom na świecie, co się tam dzieje. Sam mam jednak zbyt wielkie moralne opory. Samo to, że za zdjęcie tego chorego, czy umierającego człowieka miałbym dostać wynagrodzenie… W moim przypadku to niemoralne. Nie robię tego.