„Jaram się”, „marzenia się spełniają” - piszą dwudziestolatkowie na Facebooku. I nie chodzi o koncert kolejnej gwiazdy muzyki pop, które w tym roku tłumnie odwiedzają Polskę. Owszem, „przyjeżdża” do nas gwiazdor znany na całym świecie, lecz nie dzięki hitom zapętlanym w komercyjnych stacjach, a jedynemu w swoim rodzaju malarstwu barwnych płaszczyzn. Wystawa Marka Rothko, bo o nim mowa, w Warszawie zagości już w piątek.
Prawdziwa sztuka rzadko kiedy gości na humorystycznych serwisach typu kwejk i 9gag, jednakże w ubiegłym roku, prace Marka Rothko pojawiały się na nich często, lecz tylko w jednym kontekście. Wieść o spektakularnym sukcesie jego dzieła, które sprzedało się za 86.9 milionów dolarów, dotarła także tam. „Prawie 87 milionów za coś takiego?” - oburzali się użytkownicy. Dzieci na plastyce robią lepsze, w życiu tego bym nie kupił, żenujące bazgroły, i tak dalej. Tych komentarzy było najwięcej. Zdarzali się także internauci mówiący, iż praca Marka Rothko jest warta swojej ceny, bo to geniusz i artysta totalny. Bzdura – odpowiadali inni. Jednak w przypadku tej postaci nie ma wyjścia, trzeba uderzyć w ton rodem z Ferdydurke – wielkim malarzem był. Bez dyskusji.
Półmrok, rozpacz i cierpienie
Kiedy jego ostatnie obrazy zawisły w londyńskiej galerii Tate, ciało artysty od kilku godzin leżało bezwładnie w pracowni. Mark Rothko popełnił samobójstwo w wieku 67 lat. Wystawiane w półmroku, ciemne dzieła, stworzyły mu swego rodzaju pośmiertny pomnik.
W latach siedemdziesiątych królował Warhol i barwny zawrót głowy, a sztuka wzniosła przestała być potrzebna. Kolejny abstrakcjonista-samobójca czynił ją jeszcze bardziej ponurą. Mimo to, w trakcie swojego życia Rothko zyskał dużą popularność, która nawet jego samego nieco dziwiła. Obrazy porywające w nieznaną podróż, w nieznanej przestrzeni, jak zwykł o nich mówić, mimo swojego lirycznego wymiaru, odnosiły komercyjny sukces i pozyskiwały sobie przychylność bogatych mecenasów.
W pewnym momencie Rothko był nazywany największym żyjącym malarzem Ameryki. Kanadyjska firma produkująca whisky zaproponowała mu udekorowanie swojej siedziby za niebotyczną sumę, a jego obrazy przemierzały na wystawach całą Europę dowodząc, że amerykańskich artystów stać nie tylko na przetwarzanie popkultury, ale i na obrazowanie głębi. Nowojorska restauracja Four Seasons zaproponowała mu 35 tysięcy za wykonanie murali w swoich wnętrzach. Przeliczając, byłoby to obecnie 2,5 miliona dolarów. Większość artystów nie wierzyłoby w swoje szczęście. Lecz nie Rothko. Jego ten sukces załamywał, bo dochodziła do niego myśl, że skoro obrazy, które maluje stają się kapitałem, a nie sztuką, to nie są warte jej miana. Najbardziej na świecie nie chciał zostać dekoratorem wnętrz dla bogatych ludzi. Zabrał więc swoje obrazy do magazynu i oddał zleceniodawcy zaliczkę.
Niepokorny
Stało się tak dlatego, że gdy w 1913 roku dziesięciolatek z Łotwy trafił nagle w wir wielkiego miasta, do końca swojego życia się nim nie zachłysnął. Blichtr i lans nie robiły na Rothko wrażenia. Interesowały go emocje najbardziej pierwotne: ekstaza, nienawiść, ból. Chciał aby próżni i płytcy ludzie ulegali potędze sztuki. Gdy wystawa jego obrazów dotarła do Tate Modern Gallery w Londynie, kurator Achim Borchardt-Hume, stwierdził że dla niego oglądanie tych dzieł ma wymiar dramatyczny - ”cały czas kiedy obserwuje te obrazy, to mam przed oczami walkę horyzontów, linia oddzielająca nie jest jednoznaczna, jeden świat przenika drugi”.
Rothko obawiał się tego, że ktoś uzna jego obrazy za piękne. One nigdy nie miały być piękne, a zamiast tego drażnić i męczyć. Liczył wyłącznie na głębokie doznania widza, graniczące momentami z rozpaczą.