Dziennikarstwo lokalne to ciężki kawałek chleba. Informacje wyciągasz ciągle od tych samych ludzi, a oni w zamian oczekują lojalności. Mimowolnie jesteście znajomymi, a to dla dziennikarza duży problem.
Reklama.
Łowicz – 28 000 mieszkańców. Leży centralnie między Łodzią a Warszawą. Wszystkim znane „miasto dżemu”. Na tyle małe, iż wszyscy wzajemnie się znają, a plotki najczęściej są prawdą. Choć wielu stąd uciekło, względnie jest tu co robić. Dla przykładu, w najbliższy weekend impreza – Dni Łowicza. Dla kilku tysięcy łowiczan zaśpiewa Maleńczuk i Mozil. Na co dzień nie jest gorzej, a jako lokalny reporter wiem co mówię. Czasami trudno to wszystko obskoczyć. Mecze, warsztaty artystyczne, ludowe, wystawy malarskie, konkursy recytatorskie, najrozmaitsze zawody sportowe, rajdy rowerowe, a nawet dość znany w Polsce… półmaraton. Dzisiaj jednak będzie o kajakach.
Jak już wspomniałem, jestem lokalnym dziennikarzem. Przez wielu nazywanym „reporterek”. Może trafniej by było „helikopterek”. Portal w którym pracuje ma w nazwie „24” i jako tytuł prasowy aspirujemy do przekazywania wiadomości na bieżąco. Stąd LATAM po wszystkich meczach, warsztatach, wystawach i rajdach robiąc zdjęcia, relacje wideo. Pracy jest dużo, bo następnie wszystko obrobić, opisać i jako newsa „wrzucić”. Redakcję tworzą praktycznie dwie osoby (w tym ja), jest też wydawca i dwie osoby od wsparcia technicznego zatrudnione na ćwierć etatu. Roboty każdy ma dużo. Od 5 lat walczymy z papierową konkurencją, zasiedziałą w mieście od kilkunastu lat. Ostatnio co raz skuteczniej. Prasa umiera, a internet rośnie. Dziś na styk zarabiamy na siebie i chcemy portal rozwijać.
Wróćmy do kajaków i ich spływu organizowanego przez lokalne tuzy: Starostwo Powiatowe w Łowiczu, Centrum Kultury, Turystyki i Promocji Ziemi Łowickiej oraz Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze Oddział w Łowiczu. Wszystkich ludzi związanych z powyższymi nazwami dobrze znam. Praktycznie raz w tygodniu proszę ich o komentarz, czy szczegółową informację, nie rzadko rozmawiałem z nimi przed kamerą. Dużą część tych osób po ludzku lubię i szanuje.
Co do kajaków i wydarzeń na spływie. Około 40 osób i około 20 kajaków. I o to około właśnie się rozchodzi. Niedzielny spływ z Soboty (nazwa miejscowości) do Łowicza był organizacyjną fuszerką. To pierwszy tak duży rajd organizowany przez wspomniane instytucje. W opisywanym spływie brało udział wielu debiutantów w roli kajakarza. Raptem dwa dni wcześniej odwołano miejski i powiatowy alarm przeciwpowodziowy. Rzeka Bzura po której płynęli uczestnicy spływu, była momentami dość głęboka i rwąca, szczególnie, że można było natrafić na wiele pływających przeszkód. Spływ jednak toczył się w sielskiej atmosferze.
Do czasu, gdy wspomniane przeszkody wywróciły trzy kajaki z zupełnie zaskoczonymi osobami na ich pokładzie. Zapanowała panika, dzwoniono po straż i policję. Sytuację udało się szybko opanować i nikomu nic groźnego się nie stało, ale służby były już w drodze. Razem z nimi z oddalonego o kilka kilometrów Łowicza w służbowym samochodzie jechałem ja – lokalny dziennikarz, z informacją o „poważnym zdarzeniu na spływie kajakowym”. „24” w tytule zobowiązuje do szybkiego reagowania. Dojeżdżam na miejsce i widzę… chaos. Kilka wozów strażackich, opatulone folią całkowicie przemoknięte kobiety, kilka kajaków przy brzegu rzeki. Dopytuje o sprawę i nie otrzymuje żadnych konkretów: - Kajaki się przewróciły, nikomu nic się nie stało, wszystko jest OK.
Widzę konsternację (uczucie strachu spowodowane nieprzewidywalnością dalszego przebiegu sytuacji). Mówią, że większość osób jest kilka kilometrów dalej… i o te kilka kilometrów dalej właśnie się rozchodzi. Wchodzę w samochód i jadę. Na miejscu rzeczywiście, jest więcej ludzi. Jest nawet grill i jest też z-ca komendanta straży pożarnej koordynujący „akcją”. Jak się zorientowałem, akcją policzenia uczestników spływu. Pewną listą jednak nikt z obecnych nie dysponował, a kierownictwo rajdu było gdzieś na rzece bez działających telefonów.
Niektórzy z obecnych dyskutowali, jak wykorzystać wozy strażackie, które się pojawiły łącznie ze specjalistyczną łodzią, w tym czasie liczna grupa kajakarzy spływu po prostu grillowala. Wyciągam aparat i z niespotykaną dotąd skalą spotykam się z głośną PROŚBĄ o nierobienie zdjęć. Nie ma o czym pisać – słyszę. Mimo wszystko pstrykam. Już wtedy wiem, że artykuł trzeba będzie napisać i wiem, że będzie on problematyczny. Przyjechałem do domu, przeglądam zdjęcia, dzwonię na dyżurkę straży pożarnej prosząc o komentarz. Praktycznie słowo w słowo przepisuje go do artykułu. Jest dość poczytny. Temat szybko podchwytuje konkurencja i praktycznie kopiuje informację.
Napisałem prawdę, ale wiele w artykule pominąłem. Nie wspomniałem o tym, że nie spełniona została elementarna zasada, że osady są dobrane pod względem siły i doświadczenia i co jeszcze istotniejsze, każda osada musi płynąć w określonym szyku. Te zasady są niezwykle istotne, szczególnie wtedy kiedy w spływie uczestniczą osoby debiutujące w kajaku. Pominąłem też fakt wspomnianej listy uczestników. Do tej pory dokładnie nie wiem ile płynęło kajaków. Co innego mówili przedstawiciele straży pożarnej, co innego sami kajakarze.
Ludzie organizujący ten spływ to osoby niezwykle zaangażowane w życie miasta. Dzięki nim mieszkańcy mają, co w Łowiczu robić, dzięki nim ja mam do „obskoczenia” wiele imprez. Widuję ich codziennie. Lojalnie powinienem temat problemów na spływie, przemilczeć. W końcu nikomu nic się nie stało i nie ma co robić znajomym problemów. Tylko, że ja jestem dziennikarzem i powinna mnie cechować rzetelność. Narażając się na „zimną wojnę” z instytucjami, zerwanie kilku koleżeńskich relacji, sądowe pozwy i wyciąganie konsekwencji od organizatorów spływu powinienem temat nieprawidłowości zaistniałych na nim opisać. Co tym artykułem uczyniłem.