Wracaliśmy wczoraj do domu, który znajduje się w dzielnicy republikańskiej (czyt. w przeważającej części katolickiej, ale zamieszkałej też przez komunistów, byłych członków IRA) i okazało się, że powrót mamy cokolwiek utrudniony. Ktoś podłożył bombę ulicę obok. Drugą już w tym tygodniu Pierwsza okazała się faktycznym ładunkiem wybuchowym, który, jak stwierdziła policja, miał na celu „odebranie życia” oficerom policji, którzy przyjechali na wezwanie.
„Nasza” bomba nie wybuchła. Nic nam nie powiedziano, ewakuowano część osiedla. Lokalni mieszkancy podeszli do tematu dość stoicko, jak zwykle. „Będzie goręcej” – powiedzieli.
Małe rude dziecko przeszło obok nas, dławiąc się z ekscytacji: „Bomba na osiedlu! Bomba!”.
Bo nadszedł 12 lipca, czyli dzień, w którym napięcia pomiędzy katolikami a protestantami w Irlandii Północnej sięgają zenitu – z powodu przeszłości (rocznica Bitwy Pod Boyne, w której Wilhelm Orański zwyciężył katolickiego króla Jakuba) oraz, co tu kryć, teraźniejszości.
Bo niby konflikt lokalny się zakończył w 1998 roku Porozumieniem Wielkopiątkowym. Niby. Obie strony konfliktu zaakceptowały ideę tzw.„shared future” (czyli nieprzeszkadzania sobie wzajemnie w kultywowaniu swoich tradycji), wypuściły terrorystów z więzień, ale zapomniały, że podziały w niektórych głowach zostaną.
Tymczasem, jak co roku, przez pewną bardzo zapalną dzielnicę ściśle katolicką Ardoyne w piątek 12 lipca przejdzie parada ściśle protestancka. Przejdzie w jedną tylko stronę, bo tylko tak może. Z powrotem już nie. Zakazano jej oficjalnie. To pierwsza taka decyzja od lat organizacji zajmujacej się kontrolowaniem i ujarzmianiem terytorialnych marszów obu stron- Parade Commission (tak, Komisja do spraw Parad). Decyzja ta rozsierdziła już protestantów, którzy uznali, że we własnym kraju nie wolno im maszerować, gdzie chcą- co, ich zdaniem, oznacza, że lobby irlandzkie, a więc wrogie, staje się niepokojaco silne i coś z tym trzeba zrobić.
To poza innymi marszami, które w to protestanckie święto rozleją się po całej brytyjskiej Irlandii Północnej. To dzień wolny od pracy.
Kto żyw i nie zaangażowan, ucieka z terenów marszowych. Biura podróżnicze odnotowują gwałtowny wzrost dochodów. Ludzie nie chcą żyć w sparaliżowanym mieście.
Protestanci w wielkiej furii już zapowiadają prawdziwy dym. Co roku 12 lipca ten dym się pojawia, ale zwykle ze strony katolików, ktorzy, w obawie przed powrotem do więzień (cofnięto by im amnestię), wysyłają na ulice swoje dzieci. Uzbrajają w kamienie, koktajle Mołotowa i dają błogosławieństwo, by te atakowały protestantów i policję.
Czesto pijane te dzieci. I na dragach ci bojownicy o wolność Irlandii.
Ich rodzice, często również pijani, to ofiary Konfliktu. Żyją z hojnych tu zasiłków na koszt państwa brytyjskiego, z którym walczą (poza momentem, kiedy im to państwo przelewa na konta zapomogi). Niedoszli samobójcy, ludzie poranieni, bo ich bliscy ginęli w czasie konfliktu z rąk terrorystów, sami terroryści. Wychowali dzieci w atmosferze konfliktu zawieszonego. W dzielnicach tych, jak sami się nazywają, bojowników o wolność, konflikt trwa wciąż.
Kiedy klasa średnia wygrzewa kości podróżując po ciepłych krajach, katolicy i protestanci klasy pracującej 12 lipca walczą o swój teren, bywa, że mocno bezpardonowo.
Niektórzy nie chcą kontynuowac tej tradycji. Mój pewien znajomy, zresztą były morderca (tak, jest taka kategoria ludzi tutaj, bo w niektórych przypadkach państwo brytyjskie działa według zasady, co było, a nie jest, nie liczy się w rejestr), obecnie pracownik edukacyjno-społeczny, powiedział, że, choć jest z krwi i kości lojalistą, a zatem chce, by Wielka Brytania wciąż trzymała w garści Irlandię Północną, niestety nie ma wyjścia- trzeba dzielić przestrzen i nie obrzucać się koktajlami Mołotowa, gdy jedna i druga strona przechodzi przez terytorium wroga, znacząc teren.
Pijane dzieci walczyć jednak będą i z pewnością zobaczą Państwo liczne zdjęcia z Belfastu w ciągu najbliższych dni. Nastolatkowie, pozbawieni szansy chodzenia do szkół, czy znalezienia dobrej pracy. Nie przez państwo. Przez rodziców, którzy się nie odnaleźli, z wielu powodów, w postkonfliktowej rzeczywistości po 1998 roku. Zapijając smutki i rany, nie pokazują swoim dzieciom (bo nie wiedzą, jak), że można z tego tumultu emocjonalnego wyjść. Żyją w nędzy, ale nie takiej, jak w Afryce. Brytyjska nędza pozwala na kupno tanich narkotyków. Pozwala się znieczulić i zapomnieć o braku perspektyw, które są tuż za rogiem, ale pokazaniem tychże musi się ktoś zająć.
I bywa, że zajmują się tym bardzo cyniczni ludzie, ale to już inna historia.