Spotykamy się w hallu Polskiego Radia, gdzie Mela przed chwilą miała nagranie. Idziemy do pobliskiej kawiarni, żeby coś zjeść, bo nie jadła jeszcze dzisiaj śniadania, mimo że jest już po 13:00. Pytam ją, czy to oznacza, że prowadzi rock'n'rollowe życie, gdzie zacierają się granice na biologicznym zegarze. Ona odpowiada mi, iż faktycznie ma zakusy na Napoleona – pięć godzin snu, błyskawiczna regeneracja i swego rodzaju pracoholizm. Jestem zaintrygowana. Taki tryb życia nie pasuje mi do alternatywnego artysty, a przede wszystkim do pogodnej i delikatnej Meli Koteluk, która zastanawia się nad tym „dlaczego drzewa nic nie mówią”.
Między innymi spotkałam w radiowej Trójce Rykardę Parasol, z którą będę śpiewać w najbliższy piątek we Wrocławiu w ramach 13. MFF T- Mobile Nowe Horyzonty, z czego bardzo się cieszę! Niezwykle ją cenię za to, że żyje po swojemu, nie ulega wpływom i obraca się na własnej orbicie.
Ty też tak masz?
Tak, jestem niezależna.
Od jakiegoś czasu, wcześniej współpracowałaś z innymi artystami.
Faktycznie, to jest jakaś forma zależności. W momencie kiedy jesteś chórzystką i wspierasz frontmana, doklejasz się do reszty. Nie jesteś osobą, która wprowadza własne zasady, tylko robisz to co trzeba, ale za to najlepiej jak możesz. Praca w zespole to też sztuka, zwłaszcza w zespole indywidualistów.
Dlaczego zdecydowałaś, że będziesz nagrywać sama?
Zawsze dążyłam do tej niezależności. Chciałam mówić własnym głosem, wypowiedzieć się w swoim języku na temat spraw, które mnie interesują, dotykają, chodzą po głowie. Tak doszło do skompletowania materiału na pierwszą płytę „Spadochron”, która ukazała się w maju zeszłego roku. Szperam w sobie i ludziach. Szukam inspiracji nie tylko w teatrze, w książkach, ale przede wszystkim wśród ludzi. Otaczam się przyjaciółmi, uwielbiam podróżować komunikacją miejską, bo wtedy otwierają mi się oczy na różne sprawy. Podsłuchuję rozmowy. Potrzebuję takich interakcji, one mnie napędzają.
A jak napędziło cię otrzymanie Fryderyka?
Kiedy dostałam pierwszego za debiut bardzo się ucieszyłam. To była radość spotęgowana przez wszystkich członków zespołu, bardzo miłe wydarzenie. Przy odbieraniu drugiego Fryderyka byłam trochę przerażona.
Tytuł Artysty Roku cię zmienił?
Absolutnie nie, jest tak jak wcześniej. Przecież nic nie musi się zmieniać, kiedy jest dobrze. Strzegę granic.
Nie miałaś po otrzymaniu nagrody takiego ciśnienia, że musisz mocniej, bardziej, lepiej?
Nie chciałam i nie chcę wywoływać na sobie presji. W mojej pracy nie mogę na to pozwolić z bardzo prostego powodu. Kiedy ciało i umysł się napinają nie mogę jej dobrze wykonywać. Pracuję w taki sposób, że kreatywność muszę mieć drożną. Tak więc cieszę się z tego zaszczytu, ale jednocześnie nie mam siedemnastu lat, więc wiem, że do wszelkich pochlebstw, nagród, ale też krytyki, trzeba podchodzić z dystansem i trzymać własnej trajektorii lotu. Woda sodowa mi nie odbiła (śmiech).
Nie zdziwiło cię to, że mainstream tak bardzo docenił alternatywnego twórcę?
Wielokrotnie spotkałam się z pytaniami jak to możliwe, że oni dostrzegli debiutanta, kiedy przecież w branży jest różnie. To dowód na to, że to nie jest takie straszne jak to rysują. Jednocześnie młode zespoły i młodzi artyści, którzy dopiero rozwijają skrzydła, którym wiatr delikatnie wieje w te żagielki, albo je właśnie ustawiają, czują dzięki temu, że też mają szansę robić to, co robić chcą. Piszą do mnie maile i mówią jak im to dodało siły, bo widzą, że warto „trzymać się swoich chmur”.
Czy ci młodzi artyści faktycznie mają jakąś szansę? Dużo już było na naszej scenie muzycznej młodych, którzy tylko błysnęli i zniknęli po chwili.
W młodych siła, pamiętajmy o tym. Teraz nagrywa i próbuje swoich sił pokolenie, które ma fenomenalny potencjał międzynarodowy, świetnie zna angielski. Tak jak na przykład Fismoll, który zdał maturę w tym roku. Śpiewa po angielsku tak, że jak go usłyszałam to byłam pewna, że to kolega z Anglii. Młodzi mają szeroki dostęp do nowoczesnych mediów, korzystają ze zbioru informacji, inspiracji i się rozwijają. Wiadomo jednak, że swoje trzeba odczekać. Ja też miałam dwanaście lat drogi trochę pod górkę, musiałam się dokopywać do swojej tożsamości, czasami zakopywałam się przy okazji. Przeszłam złożony proces dowiadywania się tego kim jestem i co chcę powiedzieć. Przez tych dwanaście lat zbierałam różne życiowe doświadczenia, które mnie kształtowały i dzięki temu mam czym dzielić się w tekstach.
Jesteś z muzycznej rodziny?
Pochodzę z rodziny melomanów, która uwielbia słuchać muzyki, ale nikt nie gra na żadnym instrumencie i nikt nie wpadł nigdy na to, że mogłabym być muzykiem. Mój tata puszczał mi w dzieciństwie Joy Division, za to w przedszkolu wraz z moją koleżanką Moniką miałyśmy taką zabawę, że ona była Michaelem Jacksonem, a ja byłam Princem. Miałyśmy własny domek. To był jakiś mój równoległy świat.
Jak teraz wygląda Twój dzień w równoległym, muzycznym świecie?
Pewnie niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, ale moja rola zawodowa nie polega na tym, żeby ubrać kieckę, wyjść na scenę i pomachać publiczności. Wstaję rano, robię sobie prasówkę, po czym odpisuję na maile, wykonuję telefony, ogarniam bieżące sprawy, próby, nagrania. Organizuję się, a mimo to mam wrażenie że i tak pozostaję w chaosie, tylko bardziej uporządkowanym (śmiech).
Utrzymujesz się tylko ze śpiewania? Znam wielu ludzi grających świetną alternatywną muzykę, którzy mają fanów rozsianych po całej Polsce, ale dorabiają w kawiarniach.
Zawsze utrzymywałam się wyłącznie z muzyki, nawet kiedy miałam bardzo mało pracy. Choć był taki moment po liceum pracy w kawiarni i bardzo dobrze ten czas wspominam. Pracowałam tez przez moment w firmie fonograficznej Kartel Music, co też było niezłą przygodą! Poznać kulisy wytwórni. W życiu u mnie z pieniędzmi bywało różnie, ale ich ilość nigdy nie wpływała na jego jakość. Po zdaniu matury stwierdziłam, że pojadę do Krakowa, bo mnie nie zna i zaprzyjaźnię się z tym miastem. Zamieszkałam na Kazimierzu, który był wtedy lekko zahukany. Miasto niestety mnie odrzuciło, opadłam, osiadłam i straciłam azymut. Po trzech miesiącach dostałam rachunek za farelkę, który mnie zrujnował i stwierdziłam, że się wyprowadzam. Wiedziałam jednak, że mogę wszystko, nic mnie nie trzyma. Mogę pojechać do Barcelony, Limy, gdziekolwiek. Wreszcie w 2004 roku wylądowałam w Londynie. Chciałam tylko pojechać do znajomych na wakacje, ale zostałam tam dwa lata. Zarobione pieniądze wydawałam na podróże, co chyba się nie zmieniło do dzisiaj. Wróciłam później do Warszawy, skończyłam studia, żyłam sobie spokojnie na Dolnym Mokotowie. Pisałam teksty i piosenki. To był czas „szperando”! Spotykałam się z moim składem tak na luzie i graliśmy, a w pewnym momencie uznałam, że materiał jest gotowy. Znalazłam wydawcę i nagraliśmy płytę w dwa dni.
I co o niej sądzisz?
Swojej płyty nie słucham w kółko. Wiem, że to są dobre piosenki, podpisuję się pod nimi, ale po premierze przesłuchałam „Spadochron” tylko raz w całości. Są na nim moje obserwacje, odczucia, wspomnienia. Być może dla kogoś z tych piosenek wypływa jakaś nauka, drogowskaz. Nie mam jednak takich ambicji, by tak się działo. Do września ubiegłego roku nie wiedziałam kim jest nasza publiczność, kim są nasi słuchacze i czy te piosenki jakoś oddziałują na ludzi.
Jakie teraz dostajesz od nich opinie?
Kiedyś przyszedł po koncercie pewien chłopak i powiedział mi, że dzięki usłyszeniu piosenki „Dlaczego drzewa nic nie mówią” przeprosił swoją dziewczynę, wobec której zachował się jak kretyn. Opamiętał się i pomyślał sobie, że jest dumnym durniem, musi coś z tym zrobić i ponoć zrobił. Inna dziewczyna po piosence „Działać bez działania” otrzepała piórka po jakichś tam niepowodzeniach i rozpoczęła studia doktoranckie. Inny ktoś rzucił studia, które były nudne i rodzice go do nich zmusili. Zatem jeśli od czasu do czasu inspiruję ludzi do życia po swojemu i realizowania własnych pomysłów, a nie czyichś, to świetnie! Czyli to co robię ma sens.
Niewątpliwie. Jakie działania muzyczne planujesz w najbliższym czasie?
Teraz będzie się działo i działo. Już odpoczęłam, rozjaśniło mi się w głowie, więc mogę zaczynać. Nagraliśmy niedawno EP pod tytułem „Wielkie Nieba/ To trop”. Stwierdziłam, że to będzie po prostu prezent dla naszych słuchaczy. Wrzuciliśmy to w sieć i utwory sobie żyją własnym życiem. Pracujemy nad nowym materiałem. Piosenki są w dużej mierze przygotowane, ale potrzebują jeszcze czasu, muszą trochę odleżeć, więc prawdopodobnie nie da się tej płyty wydać na jesień, ale nie mam tutaj żadnego ciśnienia, nie śpieszy mi się. Wyrabiam ciasto, a ono musi nabrać powietrza!
Czy muzyka pochłania cię całościowo?
Tak. Muzyka jest czasownikiem, ruchem i zazdrosną materią. Wszystko kręci się wokół niej. Jest jak małe dziecko, które absorbuje całą twoją uwagę, wymaga koncentracji, uwagi i opieki.
A czy jest zazdrosna o konkretną osobę? Masz kogoś? Czy osoba na tyle wrażliwa jak ty jest w stanie normalnie funkcjonować w sferze uczuć?
Wspaniałe pytanie, właściwie w punkt. Tak jest! Mam kogoś, ale nie jestem osobą z którą łatwo żyć. Jestem apodyktyczna i uparta. Ludzie z pewnym rodzajem wrażliwości są często są egocentrykami i biorą wszystko do siebie. Wiecznie szukają dystansu, bo pracują na emocjach i muszę być jednocześnie blisko i daleko od siebie – dziwnie to może brzmi, ale tak jest. Jednak jeżeli chodzi o uczucia, to nie ma reguły. Kiedy człowiek chce, to może stworzyć dobry, zdrowy związek. Dużo czasu spędziłam sama, ale samotność sprzyja kontemplacji. Lubię i potrafię być sama.
Jesteś inicjatorką akcji „Nie bądźmy dźwiękoszczelni”, która propaguje uczestnictwo w koncertach. A jak to jest u ciebie? Czy chodzenie na koncerty jest trochę jak jedzenie w restauracji konkurencji?
Chodzę na koncerty, ponieważ warto sprawdzić na ile artysta ma otwarte serce do grania, a na ile są to dźwięki wycyzelowane w studiu. Ja lubię te koncertowe brudy, te lekkie fałsze. One pokazują, że człowiek jest znacznie bardziej złożony niż komputer. A przede wszystkim chcę posiedzieć w muzyce. Posłuchać piosenek i tego, czym ktoś chce się podzielić ze mną. Ale rzeczywiście będąc muzykiem ma się taką skłonność, że idzie się na koncert i słucha selektywnie na przykład basu (śmiech). Słuchanie i widzenie całości to sztuka, wszystko się łączy, wszystko ma znaczenie. Detale, małe rzeczy robią wielką różnicę.
Jak pracujesz nad swoim głosem? Codziennie ćwiczysz, śpiewasz godzinami te nudne wprawki?
Według mnie śpiewając trzeba przede wszystkim trzeba mocno dbać o psychikę i odpuszczać sobie pewne tematy. Ustalmy, że ja tego nie umiem, ale uczę się nie infekować sobie głowy bzdurami. Gdy głowa jest przewietrzona, wtedy ciało jest rozluźnione. Jeżeli jestem zmiażdżona ilością pracy, albo jakimś wydarzeniem, to napotykam blokadę. Nie ćwiczę codziennie, jednak przed koncertem zawsze się rozśpiewuję. Muszę obudzić krtań, zapukać i powiedzieć „hej, wychodzimy zaraz”.
Miewasz jeszcze tremę?
Tak, ale mówię sobie wtedy, że publiczność po drugiej stronie przyszła przecież po to, żeby posłuchać naszej muzyki, więc są przyjacielscy i nie chcą mi niczego zrobić. Musimy dać z siebie wszystko i mieć frajdę z tego spotkania.
A czy spotykasz się z krytyką? Bo ciebie tak naprawdę trudno skrytykować, jesteś szczera i dobra w tym co robisz.
Zdarzają się głosy krytyki, od ludzi, którzy po prostu nie słuchają takiej muzyki. W momencie kiedy z tego powodu zwyczajnie nie przychodzą na koncerty i nie kupują płyt, jest to całkowicie normalne i zdrowe. Ale są także ludzie, którzy nie lubią tego jak gramy, i mimo że mają miliardy innych rzeczy do wyboru, to poświęcają swój czas artystom, których nie lubią i moja teoria jest taka, że są to w dużej mierze osoby, które mają bardzo wiele wolnego czasu (śmiech) Trzeba to jednak przyjąć. Dałam się poznać ludziom jako Mela. Jako zespół mamy swoją niszę, swoją publiczność i to jest wielka wartość. Piszę dla siebie i dzielę się z nimi, tylko wtedy ma to sens.