Robert Korzeniowski mógłby śmiało odcinać kupony od sukcesu. Był pierwszym w historii chodziarzem, który zdobywał medal na trzech igrzyskach z rzędu. Jednak po zakończeniu kariery, zamiast odpoczywać, prężnie działa i podejmuje kolejne wyzwania. Zdążył być szefem redakcji sportowej TVP, następnie pomagał przy sprzedaży miejsc biznesowych podczas Euro 2012. W rozmowie z NaTemat opowiada o aktywnym życiu emerytowanego sportowca.
Właściwie osiągnął pan wszystko. Zobaczył to, co było do zobaczenia. Nie myślał pan o tym, by wyciągnąć nogi, rozłożyć się na jakiejś wyspie i odcinać kupony?
Robert Korzeniowski: W życiu mi to nie przyszło do głowy, żeby w wieku – tak jak ja mam teraz – 45 lat, stać się życiowym emerytem. Ja uważam, że jestem w super produktywnym wieku i leżenie na wyspie, mam nadzieję, że będzie tylko i wyłącznie kiedyś, jak mi się w dobrym kierunku urlopowym dostanie. Ja mam zamiar iść za moim idolem, jeżeli chodzi o aktywność zawodową i życiową, za prof. Bartoszewskim i na żadną emeryturę się nigdy nie wybieram.
Czyli, praca aż po grób?
Wie pan co, ja uważam, że praca i aktywność wszelaka, w tym fizyczna, pozwalają człowiekowi zachować też wysokie poczucie własnej wartości. Nie jest się na żadnym out-cie, nie jest się wyłączonym, mamy coś do zaoferowania sobie, innym, spełniamy jakieś marzenia. Mogą być różne formy wyrażania się, ale coś takiego, jak pan mówi, wakacje na wyspie, to mi się kojarzy po prostu z próżniaczą wegetacją.
Rozumiem, że takie wakacje są nudne?
Są. Kojarzę je z bezsensem istnienia. No, bez przesady. Ja wolę raczej zatęsknić za tym, żeby sobie tak poleżeć i mieć czas na poukładanie myśli czy własną lekturę niż to czym wypełnić kolejny dzień.
Od zawieszenia butów na kołku upłynęło sporo czasu, jak on panu minął?
Zacznijmy od tego, że zawieszenie butów na kołku ma symbolicznych charakter. Bo to zakończenie kariery wyczynowej. Cały czas ruszam się aktywnie i uprawiam różne sporty. Bieganie, chodzenie, jazda na nartach. Od razu po igrzyskach w Atenach poszedłem do TVP Sport. Potem w UEFA Events zajmowałem się projektem związanym ze sprzedażą i promocją miejsc biznesowych na stadionach podczas Euro 2012. Projekt skończył się w lipcu, a od października ubiegłego roku jestem Dyrektorem Biura Ubezpieczeń Rynku Sportu w firmie wiodącej spółki brokerskiej Mentor S.A. To jest dla mnie bardzo ciekawe wyzwanie i nowy projekt biznesowy.
Znajduje pan czas na sport?
No proszę pana, dopiero co ukończyłem sportowym marszem Bieg Powstania Warszawskiego. Takie miałem zobowiązanie wobec moich przyjaciół adwokatów. Oni podczas tego wydarzenia mieli swój wewnętrzny bieg Naczelnej Rady Adwokackiej, którym chcieli uczcić 99% poległych w powstańczej walce kolegów. Udało mi się popilotować całkiem sporą grupkę na wynik poniżej 52 min, co w tym upale i przy dwóch podbiegach na Sanguszki było sporym wyzwaniem. Choć tam chodziłem, a oni biegli, to nie oznacza, że wciąż tylko chodzę. Ostatnio przebiegłem Maraton Paryski i to w całkiem przyzwoitym czasie 2 h i 47 min. Choć nie traktuję tego w charakterze bicia rekordów, tylko raczej wyjazdu z przyjaciółmi i miłego spędzenia czasu. Tylko takie mam założenie.
Czyli nie ma już tego elementu rywalizacji?
Cały czas gdzieś tamta formuła rywalizacji jest. Choćby nawet ta rywalizacja z moją wagą. Miałem takie założenie po zakończeniu kariery, że co dwa lata nie będę powiększać rozmiaru garnituru. Powiedziałem sobie, że po zawodowym sporcie zostaję w rozmiarze 48. Do tej pory, choć z trudem, to jednak trzymam się założeń. A jeżeli chodzi o samą rywalizację to, jak człowiek już się pojawi na zawodach to się wszystko zmienia. Kiedy jest szansa do pościgania się, to pojawia się ten duch walki, budzi się dusza wojownika. Nie może być inaczej. Na Biegu Powstania może w mniejszym stopniu, bo to inna okazja była i zadanie specjalne. Jedak ostatnio byłem na Life Festivalu w Oświęcimiu, gdzie zrobiliśmy sobie poranny bieg. No i niech pan zgadnie, czego oczekują ci, którzy ze mną startują tam?
Zwycięstwa...
Parę setek ludzi. I oni koniecznie chcieli się pościgać. No to żeśmy się pościgali. Było bardzo sympatycznie, a wieczorem posłuchaliśmy Stinga.
Udało się wygrać?
Tam byli zawodnicy prawie że zawodowi. Nie miałem z nimi szans. W swojej kategorii byłem chyba czwarty, co mnie ucieszyło, bo wcale się nie nastawiam na wygrywanie. Raczej skupiam się na fajnej rywalizacji. Teraz jestem bardziej szczęśliwy niż kiedykolwiek.
To chyba zupełnie inne przeżycie, niż starty na igrzyskach olimpijskich?
To w ogóle nie ma porównania. Moim sukcesem jest to, że po tym jak przestałem być aktywnym zawodnikiem potrafiłem przejść na stronę normalnie aktywnych ludzi, bawiących się sportem. Choć też zdążyłem zauważyć, że i wśród tych osób jest to pragnienie zaspokajania rekordów życiowych. Ja to już osiągnąłem, mam za sobą. Dlatego też mam inną motywację do tego. Bardziej traktuję to jako zabawę. Nie widzę w sobie takiej potrzeby, żeby po latach znów chcieć być zawodnikiem startującym w kategorii weteranów. Jakoś nie planuję jechać na mistrzostwa Europy czy świata jako weteran. W tej chwili nie ma dla mnie nic bardziej odległego.
Skoro nie interesują pana rekordy, to jak pan znajduje motywację do tego, by cały czas kontynuować tę sportową aktywność?
Myślę, że dość istotnie pomaga mi w tym formuła pracy jaką wykonuję. Teraz jest to praca biznesowa, w branży finansowej. To jest biuro, stres. Rywalizacja w innym zakresie. Dlatego naprawdę fajnie jest wszystko odreagować sportem. Naprawdę nic tak nie cieszy jak to, że z przewietrzoną głową przychodzę z nowymi pomysłami do biura. Natomiast po ciężkim dniu pracy mogę podczas wieczornego treningu rozładować stres i układać myśli na kolejny dzień. To jest naprawdę kapitalne. Poza tym otacza mnie bardzo dużo ludzi, odbieram mnóstwo telefonów, czy maili w ciągu dnia, więc sport jest moją odskocznią. Uprawianie sportu, takiego amatorskiego jest dla mnie taką strefą absolutnej prywatności. To jest mój świat i nic mi w nim nie przeszkadza.
A jak wygląda pana normalny dzień? Pobudka, zaraz po tym trening?
Tak, najczęściej rano trenuję i to teraz, w porze letniej to trenuję tuż po szóstej. To pozwala mi wrócić do domu, zjeść jakieś lekkie śniadanie i dopiero po nim ruszyć do pracy. W robocie bardzo często latam, przemieszczam się z miejsca na miejsce. Co chwilę z kimś mam spotkanie. Do domu wracam po południu, czy też wieczorem. Mam trochę czasu dla rodziny, trochę dla przyjaciół, ale też dla kultury. Niestety przyznam, że weekendy mam dosyć zajęte, bo jako człowiek ciągle związany ze sportem, nie tylko ze strony zawodowej mojej branży ubezpieczeń, to bywam i jeżdżę na różne imprezy sportowe. Jednak to mnie cały czas interesuje, to jest mój świat. Dlatego często tak jest, że po pięciu dniach aktywności zawodowej w ciągu tygodnia mam kolejne dwa dni niemałej aktywności weekendowej. Często związana z aktywnością czynną, czyli uprawianiem sportu, czy braniem udziału w czymś co mnie po prostu kręci..
Na przykład?
Lubię sobie wyjechać na urlop taki jak Mistrzostwa Świata w Lekkiej Atletyce, najbliższe będą w Moskwie, gdzie jadę jako widz czy gość, ale zawsze wtedy jest miejsce tak samo na trening, jak i na spotkania, biznes. I tak to wygląda. Jak podróżuję, na przykład biznesowo, to nie wyobrażam sobie, żebym miał nie powiększyć mojej torby troszeczkę i nie zapakować sprzętu treningowego albo nie zainteresować się, czy jest jakieś miejsce, czy w hotelu będzie można potrenować. Jeżeli są niesprzyjające warunki to się po prostu rozglądam po mieście, jak można zrobić mój trening. I to nie jest jakaś obsesja, to jest po prostu taki nawyk jak mamy, nie wiem, poranna kawa, mycie zębów i ubranie świeżej koszuli.
No, tak. I chyba pan jest przyzwyczajony do tego po tylu latach takiego treningu zawodowego?
Tak, choć uważam, że każdy z nas może gdzieś to w sobie odnaleźć, w swoim ja. Myślę, że myśmy niedawno stali się społeczeństwem takim siedzącym i właściwie komunikującym się przez różne gadżety elektroniczne. A przecież całkiem niedawno nasze życie polegało na przemieszczaniu się, na aktywności fizycznej, istniała instytucja podwórka, na pracy fizycznej, maszerowaniu przez większe, mniejsze miasteczka. Dopiero później się wsiadało w samochód. Czyli ja robię to co i tak jest człowiekowi bardzo potrzebne i ja się z tym bardzo dobrze czuję.
A jak się pan w ogóle odnajduje w tym, że musi sam siebie pilnować, bez trenerów?
Wie pan co, ze mną było tak, że ja przynajmniej od połowy lat 90. to sam sobie byłem trenerem i byłem szefem zespołu, który pracował na moją rzecz. I to, że nikt mi nie planuje tego treningu, to to jest całkowicie normalne, że sam sobie siebie motywuję, ale – uwaga! – jest taki obszar i to są ćwiczenia takie, powiedziałbym, siłowo-fitnesowe, gdzie mam zakontraktowanego trenera. Wchodzimy w relacje uczeń, mistrz czy partner i trudno jest powiedzieć trenerowi pół godziny przed treningiem, że właściwie to nie chce mi się, że właściwie to się nudzę i nie będę u ciebie na treningu o siódmej rano i nie zrobimy tego. Nawet jak boli, to się robi, i wtedy jest satysfakcja, że jednak dałem radę.
Po tylu latach bycia sam sobie trenerem wreszcie pod kimś pan trenuje...
W zasadzie tak. On jest moim bossem, wtedy ja śnię, że.. czasami mamy ćwiczenia, jak z filmów amerykańskich, jak sierżant ćwiczy swoich zawodników, ale oczywiście z pełnym szacunkiem. [śmiech] Lekko nie jest. Ja bym sam siebie tak nie zmęczył.
A ciężko było się dostosować do obecności trenera?
Powiem szczerze, zajęło mi to trochę, ale kiedy zauważyłem, że w tej sferze – ja nie mówię o aktywności takiej właśnie treningowej – w tej sferze fitnessu, brakuje mi możliwości wymyślania sobie czegoś na nowo. Popadałem w schematy znanych wszystkim lekkoatletom obwodów stacyjnych na siłowni i nie wiele z tego wynikało. Musiałem sobie kogoś takiego zakontraktować, no i już. To jest jak coaching biznesowy. Zakładamy, że trener mi nie jest zawsze potrzebny. Nie chodzi bowiem wyłącznie o to, że on mi będzie pokazywał jak coś robić, a potem mnie rozliczy. Najczęściej to jest rodzaj takiego lustra, w którym się przeglądamy i łatwiej jest nam się zmotywować do realizacji konkretnych zobowiązań.
Miał pan chyba szczęście. Utrzymał pan formę, tymczasem zauważyłem że niektórym ten rozbrat ze sportem wyczynowym nie wychodzi na zdrowie. Takim przykładem jest Leszek Blanik.
No, on nie jest jedyny tutaj. Wiem,że stara się podjąć walkę, ale to bardzo trudne. Trzeba być przygotowanym na koniec kariery. Ja uważam, że o tym się za mało mówi. Sportowcy są utrzymywani w takiej nieświadomości, co ich czeka dalej. I czeka ich nie tylko rozczarowanie związane z brakiem pracy czy pozycji społecznej po zakończeniu sportu, ale również to jest związane z fizycznością, naturalnie. Przez pierwsze 2 lata trenowałem prawie jak wyczynowcy, ale z drugiej strony to mi było potrzebne z powodów fizjologicznych. Z drugiej strony nie odczuwałem takiego głodu, że koniecznie chciałem iść na treningi i na zawody, itd. Nie trenowałem wtedy wśród aktywnych wyczynowców, bo byłoby mi przykro myśleć o tym, że kiedyś byłem zawodnikiem i moja sprawność fizyczna istotnie spadła. Nie unikałem zaś kontaktu z tym, co kiedyś lubiłem, co mnie kształtowało. Sport, jeśli jest uprawiany przez wyczynowców, będąc ich życiową pasją, ma szansę nią pozostać na resztę życia. Czasami odnoszę takie wrażenie, że nie wszyscy sportowcy kochają to co robią i czasami bardziej oczekują motywacji zewnętrznej, np. trenera niż integralnej samorealizacji. Jednak wtedy, gdy kończy się tą karierę sportową, często słychać: 'uff, ja mam już to z głowy i tyle, już więcej nie mam zamiaru się męczyć’.
No właśnie, poruszył pan sprawę mówiącą o tym, że sportowiec jest zaskakiwany tą emeryturą...
Również do przejścia się dojrzewa przez jakieś kontuzje, prawda? Poziom sportowy się obniża, a chciałoby się jeszcze, ale nie kwalifikuje się na jedne czy drugie zawody. Zazwyczaj jest myślenie, że jak skończę z tym sportem wyczynowo, to będzie tak samo jak było wcześniej, tylko że nie będę trenował, ale będę miał więcej czasu, Dalej będę sławny, zapraszany, będę zarabiał, tylko nie wiadomo z czego albo że będę miał grupę sportową i będę ją trenował, i tyle. Albo, albo, albo i parę jeszcze innych wariantów, mniej lub bardziej realnych. Sportowcy to jest grupa dużego ryzyka zawodowego. Ludzi, którzy są sprawdzani w pracy, w boju, w stresie. Natomiast na ogół nie jesteśmy przystosowani do tego, by zacząć funkcjonować w świecie, który wymaga, na przykład płacenia podatków, prowadzenia własnej firmy czy napisania CV, bądź wejścia w grupę podlegającą innej ocenie niż tabela ligowa.. To jest duży i bardzo szeroki problem.
A jak pan się przygotował do przejścia z czynnego sportowca do biznesmena?
Skoczyłem na głęboką wodę. Dwa tygodnie po tym jak wróciłem z Aten natychmiast przyjąłem ofertę Telewizji Polskiej. Uznałem, że jeśli nie przyjmę tego wyzwania teraz, to zapewne druga taka okazja się nie zdarzy. To było ryzykowne i ja tą świadomość miałem. Wiedziałem, że taki problem istnieje i to było najlepsze, co mógłbym zrobić – od razu znaleźć sobie nowe wyzwanie i nie bać się bardzo wysoko postawionej poprzeczki. I w jakimś sensie to mnie uratowało.
Ta oferta, tak? Z TVP?
Wie pan, to mogła być każda inna oferta, ale wejście szybko w inną sferę aktywności, która wymagałaby samodyscypliny, potrzeby reorganizacji czasu pracy, wyłączenia się z tego obiegu sportowego. Robienie czegoś, by nie udawać, że jest się ciągle niby sportowcem. Trzeba coś radykalnie zmienić, jednocześnie mieć istotny cel. Dla mnie celem było powołanie kanału sportowego, integracja redakcji sportowej w TVP, zrobienie Igrzysk Olimpijskich w Pekinie tak, jak one były potem zrealizowane. Kiedy ja przychodziłem do Telewizji Polskiej to igrzyska były pokazywane w zasadzie na dwóch kanałach w subie w wymiarze ok. 170 godzin, a potem były pokazywane na innych, pięciu kanałach w tym dwóch całkiem nowych przez 1000 godzin. Dodatkowo zaczęliśmy nadawać a la carte internetowo, więc było o co powalczyć.
A tak z ciekawości, nie bał się pan akurat, że wchodzi pan w świat dziennikarski, redakcyjny? To było ciężkie? Takie przestawienie się?
Oczywiście, to była zmiana pozycji, ale stara prawda mówi, że jeśli ktoś, kto nie działa, to się nie myli, choć największa pomyłka może być też zaniechaniem działania. Poza tym po prosu kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa i nie ma co ulegać paraliżującej wizji porażki. W związku z tym, dla mnie pójście tą ścieżką dziennikarską, managerską, to w jakiś sposób spełnienie marzeń. Na AWF szedłem tylko dlatego, po humanistycznym profilu mojego liceum, że nie dałoby się inaczej pogodzić studiów ze sportem i stąd studiowałem inny kierunek, dzisiaj bym powiedział, że bliższy temu, co robią dziennikarze. Ale też powiedzmy sobie szczerze, że mimo tego, że istnieją studia dziennikarskie, to nie studia tworzą człowieka dziennikarzem.
To spodziewał się pan tego, że tak będzie wyglądała pana ścieżka? Że tutaj TVP, tutaj UEFA, teraz ubezpieczenia?
Nie, rzeczywiście nie. Jestem jednak konsekwentny w jednym, trzymam się wspólnego mianownika sportowego i biznesu związanego ze sportem. Czyli biznes mediowy związany ze sportem interesował mnie idealnie i dalej interesuje, i na co dzień mi się to przydaje. Podobnie kwestie związane z promocją usług dla biznesu poprzez sport, na evencie sportowym, jakim było UEFA EURO 2012. No i dzisiaj dalej mam do czynienia z analizą potrzeb sportowców, klubów i ofertą do nich skierowaną. Można być znakomitym brokerem teoretycznym, ale jeśli się nie zna specyfiki sportu, to prawdopodobnie ciężko będzie trafić w zapotrzebowanie tego rynku i taka też była koncepcja mojego szefostwa. Po to mnie zaproszono do tej firmy, żebym mógł nie jako człowiek ubezpieczeń, ale jako człowiek sportu robić właśnie ubezpieczenia.
Ale pewnie musiał pan się dostosować do nowych zasad panujących w tym świecie biznesu. Ktoś musi panu organizować czas pracy...
Ja się zajmuję całkowicie organizacją własnego czasu. Mam niezależne stanowisko managerskie, uzgodnione z tzw. górą. Oczywiście – raportuję, ale mam wszystkie gadżety elektroniczne, które pozwalają mi zachować kontakt z centralą firmy z każdego punktu na ziemi. I to co robię, wymaga sporej samodyscypliny. Nikt mi nie robi uwag, czy siedzę dwie godziny w biurze, czy 5, czy siedzę 12 i skąd to robię, bo taka jest specyfika funkcjonowania w świecie sportu. Wiemy doskonale, że pewnych rzeczy nie da się zamknąć, szczególnie sportu, w ośmiu godzinach pracy biurowej. Tego absolutnie nie da się zrobić. Jeżdżę sporo, jestem i w klubach, i na imprezach sportowych, rozmawiam z managerami. To jest bardzo, bardzo fascynująca sfera.
Czyli pana praca to dużo jeżdżenia i dużo poznawania nowych osób?
Poznawania albo jeżeli nie poznawania, to rozwijania kontaktów, w nowej formule. Świat jest w gruncie rzeczy dość hermetyczny i jeżeli współpracowałem z jakąś dyscypliną, z klubami, czy z jakimkolwiek biznesem, wcześniej na gruncie telewizyjnym, to wszystko się przydaje w tej chwili, w tym co robię. Ja się czuję człowiekiem sportu, też sporo działam na forum olimpijskim i... to jest mój świat! Dzisiaj temu światu przy wsparciu Mentora oferuję optymalną usługę ubezpieczeniową.
Jeśli chodzi o te ubezpieczenia – dużo potrzebował pan nauki, żeby wejść w ten świat?
Oczywiście, że tak i zostałem solidnie przeszkolony. Zresztą uczę się codziennie, ale to też wymaga takiej pokory wobec siebie, bo wiemy doskonale, że ktokolwiek by szedł w nową materię, to nawet jeśli ma jakąś wiedzę w zakresie zarządzania, czy ma jakąś wiedzę ogólną z obszaru, w którym funkcjonuje, to potem już są szczegóły. A od szczegółów mamy czas, mamy naukę, mamy ludzi, którzy doradzają. U nas jest 104 brokerów. Tak to wygląda. Ja nie przyszedłem na stanowisko specjalisty do spraw ubezpieczeń, tylko managera biura do spraw ubezpieczeń rynku sportu z założeniem matrycowego wykorzystania potencjału całej spółki.
A magia nazwiska? Pomaga w pracy, czy nie?
Wie pan co, to jest tak z magią nazwiska, że oczywiście, że tak, miło jest być rozpoznawanym. Natomiast miło czasami słyszeć, że jak dzwonię do osoby nieznanej mi wcześniej, to ona mnie zna i ma ciepły stosunek. Ale czasami my sportowcy, i to dotyczy generalnie tego rynku, jesteśmy traktowani troszeczkę w pierwszym kontakcie jak maskotki czy super gadżety w takim środowisku. Trzeba się naprawdę mocno napracować, żeby przekonać ludzi, że my tu naprawdę ciężko harujemy, a nie jesteśmy po to, żeby robić zdjęcia czy podpisywać autografy. Ale to się dosyć szybko jednak wyjaśnia i myślę, że koniec końców, w tych paru miejscach, w których dane mi było pracować, dosyć szybko stałem się jeszcze jednym kolegą z pracy, a nie gwiazdą z telewizji.
Czyli, rozumiem, że są ludzie, którzy nie do końca dowierzają, że pan akurat pracuje?
Nie upraszczajmy, ale na przykład znam wielu takich, którzy kiedy przychodziłem do TVP, nie sądzili że będę zajmował się czymś innym niż chodzenie na konferencje i PR-em zarządu. Sądzili, że z mojej strony będzie parę wywiadów do prasy o TVP, o tym jak fajnie jest i koniec. Natomiast codzienność jest zupełnie inna. Codzienność jak wiemy, wymaga normalnej, rutynowej pracy bez blasku fleszy. Przecież my sportowcy też potrafimy działać, bo nie codziennie są igrzyska. Trzeba tylko umieć na nas postawić.
To jakie są pana obecne sukcesy w ubezpieczeniach?
Spokojnie. To nie chodzi o zrobienie tabelki teraz, bo po co? Zresztą, to są też dane poufne, o naszych klientach, co robimy, z kim robimy, itd., ale jest parę ciekawych rozwiązań zrealizowanych ze związkami sportowymi, z klubami, indywidualnymi zawodnikami. Naprawdę jest to obszar, który się w ramach mojej spółki dosyć istotnie zarumienił w ciągu ostatnich miesięcy, a najlepsze jeszcze przed nami.
Więc jakie są plany Roberta Korzeniowskiego na najbliższy rok?
Konkretnie, to powiem tak: na pewno chciałbym wystartować jeszcze w maratonie w Londynie i choć mnie to specjalnie nie interesuje, to miło by było, gdybym nie pobiegł wolniej niż minionej wiosny w Paryżu, czyli 2.47:16. Bardzo, bardzo bym chciał wrócić w jakiejkolwiek formie do mojej dawnej miłości, czyli do tenisa ziemnego. Jeszcze jako nastolatek za czasów Fibaka odbijałem piłeczkę, a potem zabraniali mi tego trenerzy i zdrowy rozsądek. Ale czy to mi się powiedzie, to myślę, że znowu trzeba zawrzeć kontrakt z jakimś trenerem, bo to zupełni nowy obszar. I co jeszcze? Bardzo bym chciał rozwinąć moją działalność związaną z obszarem ubezpieczeniowym, bo wiem że już po roku, czyli po okresie zasiewu, będą kolejne obszary odkrywane i dalej mnie to będzie kręcić. Ja mam zamiar na tym projekcie bardzo, bardzo mocno się skoncentrować i wierzę, że to się powiedzie.
Czyli, zapowiada się dosyć ekscytujący przyszły rok?
Tak, tak, tak, jak najbardziej, bo to był czas, taki ten pierwszy rok na wytyczania terytorium,budowania projektów i powolnego wdrażania i całkiem sympatycznie to zadziałało. A przyszły rok to już tak, to już ma być takie trochę ubezpieczeniowe wejście smoka.
Zaczynamy rok od wielkiej ofensywy?
Mnie się zawsze rok kojarzy z sezonami sportowymi, więc solidnie muszę się do niej przygotować, a wtedy nie będę miał wahań co do mojej skuteczności.