Benedyktyni w Tyńcu łączą ponad 1500-letnią tradycję oraz nowoczesność ery internetu. W starych murach opactwa poza życiem według spisanej ok. 540 roku reguły, toczy się też handel i turystyka. Z jednej strony ojcowie modlący się 5 razy dziennie, z drugiej masy turystów, którzy nie zawsze potrafią się zachować w takim miejscu
Nieprzypadkowo w benedyktyńskiej regule Ora et labora pierwszej miejsce zajmuje modlitwa. Benedyktyni w Tyńcu zaczynają swój dzień o 5.30. Wtedy dzwon budzi ich na jutrznię, pierwszą z pięciu modlitw, które będą musieli tego dnia odmówić. Zaraz po niej, o 6.30 wszyscy uczestniczą w mszy konwentualnej.
O 6.00, kiedy mnisi zbierają się w przyklasztornym kościele, na dziedzińcu opactwa jest jeszcze pusto. I chłodno. Ubrani w czarne szaty ojcowie będą dzisiaj unikać słońca wszelkimi możliwymi sposobami. Ale nawet grube mury nie chronią przed upałami - takiej fali gorąca nie powstrzyma nawet metr piaskowca i cegieł.
Po śniadaniu duchowni zabierają się do realizowania drugiej części benedyktyńskiego hasła, czyli labora (pracy). Ojciec Zygmunt Galoch jest jednym z trzech prefektów Domu Gości i zajmuje się turystami oraz pielgrzymami - pomoże wnieść bagaże do pokoju, a kiedy trzeba wesprze dobrym słowem i poradą duchową.
I ma się kim zajmować, bo jednocześnie w Tyńcu może gościć 89 osób. Ale duchowni mają swoje sposoby, by odciąć się od zgiełku tłumów. - Każdy klasztor ma klauzurę, gdzie poza ojcami i obsługą nikt nie ma wstępu - zauważa. - Nie ma konfliktu interesów między przyjmowaniem gości, a potrzebą wyciszenia się. Nawet jeśli na dziedzińcu jest pełno ludzi, to nie ma ich w ogrodzie czy pomieszczeniach klauzury tłumaczy.
A ludzi przyciągają do Tyńca nie tylko zabytki kultury i zapierające dech widoki, ale liczne wydarzenia organizowane przez benedyktynów. - Prowadzimy parafię, organizujemy rekolekcje - zarówno u nas, jak i w innych parafiach, mamy warsztaty z kaligrafii, oprowadzamy grupy po opactwie, część z nas zajmuje się pracą naukową. A niektórzy pracują fizycznie, bo nic samo się nie posprząta ani nie wyremontuje - wylicza długą listę zadań o. Galoch.
W części z nich ojców wspomagają świeccy pracownicy opactwa. - Od zawsze między zakonem a parafią istniały silne związki. Wielu ludzi ma dzięki nam utrzymanie - zaznacza. Te możliwości wzrosły, kiedy za pieniądze z Unii udało się przedsiębiorczym braciom wyremontować tzw. Wielką Ruinę, czyli budynek, w którym dzisiaj jest Dom Gości.
Pieniądze pomogła zdobyć wyspecjalizowana firma, bo jak przyznaje o. Galoch, benedyktyni z Tyńca nie znają się zbyt dobrze na unijnych procedurach. - Ale inicjatywa wyszła od nas i zrealizowanie tego dzieła kosztowało nas wiele wysiłku - relacjonuje benedyktyn.
Dzięki temu wysiłkowi mogą zapewnić gościnę większej liczbie pielgrzymów. - W Polsce ludzie potrzebują oazy, do których będą mogli się wyrwać ze swojego środowiska. Nie wszyscy chcą ciągłych modlitw i rekolekcji, ale potrzebują po prostu ciszy i czasu do medytacji. Dlatego są osoby, które przyjeżdżają do nas od dziesięcioleci - chwali się o. Galoch.
Przyznaje, że niektórych przyciąga też przyroda. Zaprasza mnie do okna i zaczyna opowiadać, co można w okolicy zobaczyć, gdzie dojdzie się pieszo, a gdzie trzeba wziąć rower. Ojciec Galoch i jego współbracia doskonale znają okolicę, bo nie samą pracą i modlitwą żyje człowiek. Tyńscy benedyktyni często opuszczają mury opactwa. Zwiedzają nie tylko okolicę, ale jeżdżą po Polsce czy za granicę.
Być może to dlatego benedyktynów nie dotyka kryzys powołań. - Kiedy inne klasztory mają kryzys, u nas jest sporo powołań. A kiedy u innych jest sporo chętnych, to do nas przychodzi mało nowych współbraci - wyjaśnia. - Teraz nie narzekamy, w ostatnich latach w nasze mury wstępuje średnio braci - dodaje.
Ale jeszcze szybszy jest przyrost liczby turystów. - W weekendy jest tutaj naprawdę dużo ludzi. Zgiełk jest ogromny - przyznaje Agnieszka Szumiec, kierownik Domu Gości, która oprowadza mnie po budynku Wielkiej Ruiny. - Mamy jeszcze pokoje w Opatówce, starsze i znacznie skromniejsze. Niektórzy specjalnie o nie proszą, bo tam lepiej czują klimat opactwa. Tam też zatrzymywał się ksiądz, a później biskup i kardynał Karol Wojtyła - dodaje.
Chociaż turyści nie mają wstępu do klauzury, czyli części opactwa przeznaczonej dla mnichów, mogą poczuć jej klimat. W stołówce są głośniki, z których płyną słowa lektora czytającego swoim współbraciom jedzącym obiad książkę.
Aby przyciągnąć do siebie ludzi nie tylko z Polski, ale z całego świata, ojcowie sięgają po najnowsze rozwiązania internetu. - Takich czasów dożyliśmy i nie ma co z tym walczyć, tylko trzeba z tego korzystać. Mamy stronę internetową, pocztę elektroniczną, jesteśmy w serwisie HRS, booking.com, dlatego bardzo łatwo zająć u nas pokój - cieszy się o. Galoch. - Są u nas i Amerykanie, i Japończycy i oczywiście sporo turystów z Europy - wylicza.
Na dziedzińcu opactwa spotykam parę Niemców w średnim wieku. - Znaleźliśmy to miejsce w przewodniku. Na kilka dni zatrzymaliśmy się w Krakowie i staramy się zobaczyć okolicę. Tutaj jest zupełnie inaczej niż w mieście. Spokojniej - chwalą. To tylko pozory, bo jak przyznają mieszkańcy i pracownicy opactwa, w letnie weekendy Tyniec odwiedzają nieprzebrane tłumy.
Nie znaczy to jednak, że nie da się tutaj wyciszyć. Doskonałą okazją są warsztaty kaligrafii. - Bardzo szybko zapominam tutaj o codziennych sprawach - tłumaczy mi znad deski kreślarskiej jeden z uczestników warsztatów. - Trzeba się skupić na tym, co się kreśli. Dla mnie to niesamowicie inspirujące - dodaje. To dopiero drugi z sześciu dni nauki, a na kartach już pojawiają się imponujące wzory.
Kiedyś tak wyglądała codzienna praca benedyktynów. Dzisiaj jedyną niezmienioną od wieków rutyną są modlitwy. Poza jutrznią o 6.00 i mszą o 6.30 ojcowie spotkają się w kościele jeszcze 4 razy. O 12.50, tuż przed obiadem, odmówią kilka krótkich modlitw. O 15.00 spotkają się na godzinie czytań, a o 19.0 na nieszporach, czyli modlitwie wieczornej. Ich dzień kończy kompleta o 20.15.
Wtedy w Tyńcu właściwie nie ma już turystów. W ciemnym kościele rozlegają się łacińskie słowa pieśni. Po ich zakończeniu mnisi odśpiewują jeszcze "Bogurodzicę". Część zostaje jeszcze w świątyni, by pomodlić się w ciszy. Niektórzy wyjdą popatrzeć na zachodzące nad Wisłą słońce. Następnym razem zobaczą je podczas wschodu, kiedy będą szli na kolejną jutrznię.