[Do poczytania] „Madoff Investment Securities, dzień dobry”, czyli wspomnienia sekretarki
Mark Seal, Eleanor Squillari
27 marca 2012, 17:31·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 27 marca 2012, 17:31
Publikujemy fragment książki o kryzysie gospodarczym "Na krawędzi". To zbiór artykułów z Vanity Fair. Dziś tekst o sekretarce Berniego Madoffa - finansisty skazanego za być może największe w historii gospodarcze oszustwo, a na pewno za stworzenie największej w historii kapitalizmu finansowej piramidy. Madoff stracił 50 miliardów dolarów należących do klientów swojej firmy inwestycyjnej. Sąd w Nowym Jorku skazał go za to na 150 lat więzienia.
Reklama.
Od 1942 do 1945 roku Adolf Hitler zatrudniał młodą sekretarkę – nazywała się Traudl Junge. Wykonywała jego polecenia, odbierała i przygotowywała korespondencję, a nawet spisała na maszynie jego testament. Była też w bunkrze w Berlinie tej nocy, kiedy Hitler się zastrzelił. Mimo to Junge później twierdziła, że rzadko kiedy słyszała, żeby jej pryncypał mówił o Żydach, a o Holokauście dowiedziała się dopiero po wojnie, po jego samobójstwie. Gdy myślała o tym, że właściwie lubiła człowieka, który okazał się „największym przestępcą, jaki stąpał po ziemi”, miała ogromne poczucie winy.
Kiedy pisałem artykuł o Bernardzie Madoffie do kwietniowego wydania Vanity Fair, wielokrotnie słyszałem, jak jego ofiary mówiły, że to drugi Hitler, który zniszczył swoich klientów, głównie pochodzenia żydowskiego, kradnąc ich pieniądze w największej piramidzie finansowej w historii. Wieczorem, tego dnia, kiedy mój artykuł poszedł do druku, zadzwonił telefon:
- Dzień dobry, mówi Eleanor Squillari – usłyszałem głos kobiety mówiącej z silnym nowojorskim akcentem. – Kilka tygodni temu zostawił pan wiadomość na moim telefonie. Jak pan sobie pewnie potrafi wyobrazić, miałam w ostatnim czasie sporo pracy. – Chwila przerwy, po której słyszę: – W końcu byłam sekretarką Berniego Madoffa.
Bardzo dobrze się rozumieliśmy z Berniem, między innymi dlatego, że wiedziałam, kiedy nie należy mu zawracać głowy, a wtedy zdecydowanie nie należało. Pewnego dnia zauważyłam, że ma strasznie blade dłonie. Odparł, że to efekt uboczny leków na ciśnienie, które zażywa. Kupił sobie ciśnieniomierz i robił pomiar dosłownie co piętnaście minut. A potem zaczęły się problemy z kręgosłupem. Skarżył się na ból w plecach. Często kładł się na podłodze z rozłożonymi na boki rękami i leżał tak z zamkniętymi oczami. Ludzie, którzy przechodzili obok jego gabinetu, pytali tylko: „Czy z Berniem wszystko w porządku?”. Ja odpowiadałam, że nie jest w porządku, ale że jeszcze żyje – to zwykle załatwiało sprawę i ciekawscy odchodzili, potrząsając jedynie głową. Nikogo nigdy nie szokowało to, co robił Bernie Madoff. Aż do tamtego dnia.
Jedenasty grudnia zaczął się jak każdy inny dzień, poza tym że zamiast, jak zwykle, przypłynąć z domu na Staten Island promem, przyjechałam z Debbie, moją przyjaciółką, która była szefową działu transakcji elektronicznych. O siódmej rano siedziałam już przy swoim biurku. Bernie nie pojawiał się zwykle wcześniej niż o dziewiątej, więc w tym czasie przeglądałam kalendarz i przygotowywałam plan dnia.
Około 7.30 zadzwoniła Ruth. Zazwyczaj była raczej wesoła i entuzjastycznie nastawiona do życia. Tego dnia jednak w jej głosie nie było cienia radości.
- Czy chłopcy już przyszli? – zapytała.
- Nie widziałam ich jeszcze. Poczekaj chwilę, zaraz zerknę – odpowiedziałam i poszłam do sali transakcyjnej, gdzie Mark i Andy zawsze o 7.30, najpóźniej o ósmej, siedzieli już na swych stanowiskach. Nie było ich.
- Jeszcze nie – powiedziałam i usłyszałam, jak Ruth mówi: „Jeszcze ich nie ma”. Najwyraźniej mówiła do Berniego.
Wtedy zrozumiałam, że coś złego się wydarzyło.
Chwilę potem poszłam się przywitać z naszą recepcjonistką, Jean, która pracowała na osiemnastym piętrze. Kiedy zeszłam okrągłą klatką schodową, zobaczyłam przez szklane ściany sali konferencyjnej, że w środku stoi Peter Madoff, zupełnie blady, otoczony grupą mężczyzn w garniturach. „Prawnicy”, powiedziała Jean. Była już dziewiąta, ale nadal ani śladu Berniego. Nagle pojawił się jakiś facet w prochowcu. Szedł pospiesznie wprost do sali konferencyjnej.
- Przepraszam, w czym mogę panu pomóc? – spytałam. Mężczyzna prawie wetknął mi w twarz odznakę.
- FBI – powiedział. To był Ted Cacioppi, który wraz z innym agentem miał za chwilę wejść do apartamentu Berniego, żeby go aresztować.
- Proszę poczekać – odpowiedziałam, równie ostro, jak on wcześniej. Cacioppi poczerwieniał ze złości. Miałam wrażenie, że nabrzmiałe żyły na jego szyi zaraz eksplodują. Jednak się zatrzymał. Spróbowałam się opanować. Nigdy nie wpuszczaliśmy do biura nikogo, nie znając przyczyny jego wizyty. Wetknęłam głowę przez drzwi do sali konferencyjnej.
- Przyszedł… – tylko tyle zdążyłam powiedzieć.
- Proszę go wpuścić, czekamy na niego – odparł jeden z prawników.
Chyba oglądam za dużo seriali sensacyjnych, bo od razu pomyślałam, że porwali kogoś z rodziny i teraz żądają okupu. Było już po dziewiątej i wszyscy szukali Berniego. Próbowałam go złapać na komórkę, ale nie odbierał. Potem podeszła do mnie Elaine, sekretarka Petera. Była wstrząśnięta. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie.
- Podobno – zaczęła – Bernie został zatrzymany za oszustwa giełdowe.
- Od kogo to słyszałaś? – spytałam.
- Peter powiedział to maklerom.
W tym momencie podszedł Peter. Zatrzymałyśmy go. „Berniego aresztowali za oszustwa giełdowe, to wszystko, co wiem”, powiedział i pospiesznie wyszedł z biura.
Potem przyjechało SEC. Wkrótce wszyscy już wiedzieli, że Bernie został zatrzymany. Kiedy tylko informacja trafiła do telewizji, nasze telefony rozdzwoniły się jak szalone.
- Wiem tyle co pan – odpowiadałam oszołomionym inwestorom. – W tej chwili mogę tylko zapisać pana nazwisko i numer telefonu.
Pewna starsza kobieta dzwoniła cztery razy z Florydy. Histerycznie płakała do słuchawki. Bałam się, że dostanie zawału serca. Kilkakrotnie dzwonił też mocno wstrząśnięty mężczyzna, który powiedział, że zainwestował u nas wszystkie swoje pieniądze. Teraz bank dopomina się o spłatę hipoteki i prawdopodobnie straci dom. Zapytał, czy mogę mu jakoś pomóc. Zadzwonił też inny wieloletni klient. Poinformował mnie, że stracił ogromną sumę, a potem zapytał ściszonym głosem: „Eleanor, wiedziałaś o tym?”.
Chodzi nie o to, że zapytał, ale o to, jak zapytał. Jakby to miał być jakiś nasz wspólny sekret. Byłam zdruzgotana tym, że mógł mnie posądzić o udział w oszustwie. Ale przecież dopiero co stracił fortunę, miał prawo zadawać pytania, jakie tylko chciał. Przecież siedziałam za biurkiem przed gabinetem Berniego przez tyle lat, dlaczego więc miał nie pomyśleć, że byłam w to zamieszana. Telefony dzwoniły cały dzień. Kiedy wróciłam po pracy do domu, padłam na łóżko ze zmęczenia, ale spać nie mogłam. Powtarzałam sobie, że to przecież nie może być prawda, że musi być jakieś wyjaśnienie, że to na pewno pomyłka.
Następnego dnia, w piątek, wiedzieli już wszyscy. Pojechałam znów do pracy z Debbie. Obie byłyśmy bardzo zdenerwowane.
- Przed biurem na pewno będą reporterzy z kamerami – powiedziała.
– Nie byłabym zaskoczona, gdyby pojawił się też ktoś z bronią – dodałam.
Przecisnęłyśmy się przez tłum dziennikarzy, zasłaniając przed nimi twarze, wsiadłyśmy do windy i pojechałyśmy do biura. W środku było pełno śledczych. Pierwsze, co zrobili, to poobcinali kable od niszczarek dokumentów. Telefony się urywały, faksy wypluwały całe sterty wiadomości od klientów żądających zwrotu pieniędzy, a w holu stała grupa około dwudziestu pięciu wściekłych inwestorów, którzy domagali się, żeby ktoś wreszcie z nimi porozmawiał. Udało mi się znaleźć Petera.
- Co mam mówić tym wszystkim ludziom? – spytałam.
Peter wzruszył tylko ramionami i odszedł.
Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że każdy z nas musi sobie radzić sam. Kiedy tylko przytrafia mi się coś złego, staram się opanować i od razu załatwić sprawę. Powiedziałam do kobiety, z którą pracowałam: „Po prostu zacznijmy odbierać te wszystkie wiadomości”. Telefonów było coraz więcej, aż w końcu nie byłam w stanie ich opanować. Potrzebowałam pomocy pracowników z siedemnastego piętra. Oni znali tych inwestorów i mogli im mniej więcej przybliżyć sytuację. Zeszłam tam i przyłożyłam kartę do czytnika. Kiedy drzwi się otwarły, aż mnie zamurowało – nikogo nie było. Dzień wcześniej piętro było pełne ludzi, a teraz został jedynie Frank DiPascali, który zajmował się obsługą kont inwestycyjnych. DiPascali to próżny mężczyzna po pięćdziesiątce, włoskiego pochodzenia. Miał na sobie dżinsy i mokasyny, a do ucha miał przyklejony telefon.
- Frank, telefony się urywają – powiedziałam. – Co mam mówić tym ludziom?
- Powiedz, że teraz nie możemy się nimi zająć – odpowiedział, nie odsuwając nawet na chwilę słuchawki od ucha, po czym wrócił do rozmowy. (DiPascali nie usłyszał żadnych zarzutów).
Tego popołudnia, przekonana, że telefony są na podsłuchu, zabrałam swoją komórkę, udałam się do biura Marka Madoffa i jeszcze raz wybrałam numer Berniego. Tym razem dzwoniłam na telefon domowy, bo wiedziałam, że tylko tam może być. Kiedy włączyła się automatyczna sekretarka, nagrałam wiadomość: „Bernie, wiesz, że cię kocham i o tobie myślę. Staram się, jak mogę, z tymi wszystkimi telefonami do biura. Jeżeli czegoś potrzebujesz, zadzwoń”. Dwadzieścia minut później zadzwonił mój telefon na biurku – prywatna linia – to był Bernie.
- Cześć kochana – powiedział. W życiu tak mnie nie nazwał.
- Wszystko z tobą w porządku? Ruth się dobrze czuje? – spytałam.
- Oczywiście, że wszystko w porządku.
Nagle jego głos się zmienił.
- Czy jest ktoś w moim gabinecie? – zapytał.
- Tak – odparłam – FBI było wcześniej, a teraz jest jakaś kobieta z SEC.
- Zaglądali do mojej aktówki?
- Tak.
- A przeglądali kalendarz?
- Tak.
- Dobrze – powiedział.
- Zadzwoń, jak będziesz czegoś potrzebował – dodałam i się pożegnaliśmy.
Wtedy wszystkie elementy układanki zaczęły się łączyć w jedną całość. Zdałam sobie sprawę z tego, że Bernie to wszystko zaaranżował, i podejrzewałam, że chce sam ponieść wszelkie konsekwencje. Zrobiło mi się niedobrze. Teraz zrozumiałam, dlaczego w kalendarzu zapisał, żeby pamiętać o zapłaceniu pracownikom w tygodniu aresztowania, co było dość dziwne, bo on sam nigdy nie zajmował się wypłatami osobiście. Dotarło też do mnie, dlaczego przez ostatnie dni nie zabierał ze sobą kalendarza, chociaż zawsze wcześniej nie ruszał się nigdzie bez niego. On go tam po prostu zostawił dla FBI. Chciał, żeby znaleźli w nim potwierdzenie tego, o czym powiedzieli agentom jego synowie – że ich ojciec nagle zaczął robić wypłaty pracownikom. Poza tym Bernie na ten tydzień wpisał dwa razy spotkanie z Ike. Ike to Ira Sorkin, jego prawnik i wieloletni wspólnik. Bernie planował swoje aresztowanie. Nie był tylko pewien, którego dnia chciałby, żeby to się stało.
Jedyne, czego dalej nie rozumiałam, to to, dlaczego Ruth przyszła wypłacić 10 milionów dolarów z konta w Cohmad w dzień przed aresztowaniem, skoro Bernie wszystko tak dokładnie zaplanował. Czy on kazał jej to zrobić? Czy może sama to zrobiła, bez jego wiedzy, w ataku paniki, żeby mieć z czego żyć, kiedy już jej mąż wyląduje za kratkami?
Bez względu na powód po telefonie Berniego już kompletnie się w tym pogubiłam. W sobotę nie mogłam wstać z łóżka. Leżałam tam, płacząc i starając się ogarnąć ogrom oszustwa, jakiego dopuścił się mój szef. Mój telefon nadal dzwonił bez ustanku. Dzwonili obecni i byli pracownicy, którzy zainwestowali w Madoff Investment Securities, a teraz wszystko stracili. Do poniedziałku, kiedy miałam znowu pójść do pracy, szok, jakiego doznałam, przerodził się w gniew. Zaczęłam przeglądać szuflady w biurku i kalendarze w poszukiwaniu jakichś dowodów. Większość ze stu pięćdziesięciu osób zatrudnionych w naszym biurze w Nowym Jorku miała stracić pracę w najbliższych tygodniach. Kilkoro z nas zostało, żeby pomagać śledczym i syndykom masy upadłościowej ogarnąć jakoś cały ten bałagan. Jednak na początku nikt z nami w ogóle nie rozmawiał. Nigdy w życiu nie mieli do czynienia z przestępstwem na tak ogromną skalę i nie bardzo wiedzieli nawet, od czego mają zacząć.
Zajęłam się sprawdzaniem akt z poprzednich lat, mając nadzieję, że jakoś się przydam. Nagle w biurze zaroiło się od śledczych, ale wciąż trzymali się z dala od nas. We wtorek już nie mogłam znieść tej sytuacji. Zawsze się starałam, żeby wszystko było na swoim miejscu, a teraz biuro wyglądało, jakby przez nie przeszło tornado. Wszędzie walały się sterty papierów, a antyczny kufer w gabinecie Berniego, w którym trzymał ważną dokumentację finansową, został otwarty i rozwalony na dwie części. Patrzyłam na rzeźbę za biurkiem Berniego. Wyglądała jak ponadmetrowa śruba. Nabrała dla mnie wtedy zupełnie nowego znaczenia. Pomyślałam, że jesteśmy wszyscy nieźle wkręceni w całą tę kabałę.
Tego już było dla mnie za wiele. Wiedziałam, że jakoś muszę pomóc agentom dowiedzieć się, co się działo u nas w firmie przez te wszystkie lata. Stanęłam na środku biura i krzyknęłam: „Hej, panowie! Jestem sekretarką Madoffa! Mam jego kalendarze spotkań. Na pewno sporo wiem. Może któryś z was ma ochotę ze mną porozmawiać?”.
To była spółka rodzinna. Bernie i Peter byli dwoma przeciwieństwami, które się doskonale uzupełniały, tworząc całość. Peter był świetny, jeżeli chodzi o sprawy techniczne, był w stanie robić dziesięć rzeczy na raz. Bernie był szefem, ale był bardziej wyluzowany. Nie miał tak podzielnej uwagi jak Peter. Pomimo że zasłynął jako pionier obrotu elektronicznego, sam chyba nie za bardzo potrafił się posługiwać komputerem. Jednak kiedy jego schemat Ponziego ujrzał światło dzienne, uznałam, że jednak jest mistrzem świata w robieniu kilku rzeczy jednocześnie. Bernie, którego znałam, kompletnie nie radził sobie z techniką. W życiu nie widziałam, żeby używał komputera czy BlackBerry; właściwie to nawet nie był w stanie korzystać z Internetu. Jeśli czegoś potrzebował, to prosił mnie, żebym mu wyszukała te informacje w sieci. Bernie, którego zobaczyłam na zdjęciu zrobionym przez okno jego apartamentu po aresztowaniu, to był zupełnie inny człowiek. Ku mojemu zaskoczeniu siedział sobie w najlepsze przed komputerem i zawzięcie pracował.
W owym czasie telefony Berniego i Petera dzwoniły na okrągło – maklerzy, inwestorzy, przyjaciele. Byłam przekonana, że firma prowadzi tylko jeden biznes, że handluje wyłącznie z instytucjami. Dopiero w 1993 roku zdałam sobie sprawę z tego, że był jeszcze drugi biznes, w którym Bernie inwestował pieniądze, oddając przysługę ściśle ograniczonej grupie osób.
Zespół, którym kierowała Annette, liczył sześć osób. Były to głównie pracownice biurowe niższego szczebla, kilka z nich wychowywało dzieci. Prawdopodobnie nie zarabiały więcej niż 40 tysięcy dolarów rocznie. Były młode, naiwne, nie miały pojęcia o finansach, dlatego też zupełnie nie wiedziały, co się działo. Annette rzekomo kazała im przygotowywać zestawienia transakcji, które nigdy nie zostały wykonane. Podobno przynajmniej dwie z nich przyznały się prokuraturze, że po prostu robiły to, co im kazano. (Bongiorno nie postawiono zarzutów).
Pod koniec każdego miesiąca przygotowywano wyciągi z rachunków inwestycyjnych i drukowano je na wielkim komputerze zamkniętym w szklanej obudowie na środku siedemnastego piętra. Annette przychodziła wtedy do nas, na dziewiętnaste, żeby rozdać wyciągi wszystkim pracownikom, którzy mieli konta, w tym Peterowi, Shanie i chłopcom. Nigdy nie widziałam, żeby Bernie też dostał wyciąg. Reszta była rozsyłana do inwestorów pocztą prosto z siedemnastego piętra.
W 1988 roku zmarł mój ojciec i zostawił mi 150 tysięcy dolarów. Powiedziałam o tym Berniemu i przyznałam, że nie mam pojęcia, co zrobić z tymi pieniędzmi. „Ile?”, zapytał. Powiedziałam mu, a on tylko odparł: „Dobra”.
Wtedy myślałam, że wyświadcza mi przysługę, pozwalając przystąpić do funduszu, ale teraz widzę tę sprawę dokładnie tak, jak pozostałe ofiary. Mój ojciec pracował całe życie jako detektyw dla nowojorskiej policji. Brał dodatkowe prace, żeby spełnić swoje największe marzenie – zostawić coś dzieciom. Bernie bez wahania obróciłby to marzenie w pył, gdybym na początku lat dziewięćdziesiątych nie wyciągnęła tych pieniędzy – musiałam dołożyć do pensji, żeby mieć na wychowanie dzieci.
Wszyscy mu ufaliśmy, byliśmy pewni, że w razie czego zaopiekuje się nami. Gdyby ktoś z nas się rozchorował, mieliśmy pewność, że mielibyśmy dokąd wrócić. Kiedy jedna z naszych koleżanek zginęła w wypadku samochodowym, Bernie utworzył fundusz na edukację jej wnuków. Jeżeli ktoś pracował już dłużej u niego i miał dzieci w na studiach, przyjmował je do pracy na okres wakacji, a po skończeniu szkoły były zatrudniane w firmie. Kiedy ktoś miał ślub, Bernie kupował bilety lotnicze na miesiąc miodowy, a czasem nawet płacił za całą podróż poślubną.
Bernie rzadko pokazywał swoją ciemną stronę, ale ja ją parokrotnie widziałam. Kiedy kilka lat temu zmienialiśmy ubezpieczyciela, zapytałam go:
- Dlaczego nie włożysz sobie karty ubezpieczenia do portfela, przecież może ci się przydać, kiedy będziesz musiał iść do lekarza.
- A czy ja wyglądam na jakiegoś robola – odpowiedział.
Kiedy przeglądałam kalendarze Berniego z lat 2005 i 2006, zauważyłam, jak krąg jego znajomych i zakres jego działania się powiększały. „Mediolan-Londyn, a jeszcze tego samego dnia Londyn-Teterboro”, tak brzmiał typowy wpis w kalendarzu, kiedy Bernie wybierał się w podróż. Umawiałam go na spotkania z senatorami, ambasadorami, miliarderami i gigantami światowego biznesu. Co dzień przypominałam mu o tym, że ma iść z kimś na lunch czy na kolację, że ma wziąć udział w spotkaniu zarządu czy jubileuszu. Do 2005 roku Ruth i Bernie byli już na samym szczycie i zaczęli wydawać pieniądze na skalę większą niż kiedykolwiek wcześniej. Mieli cztery wspaniałe rezydencje: apartament na poddaszu na Manhattanie, dom na plaży w Montauk, kolejny dom w Palm Beach – wart 9,4 miliona dolarów – i trzypokojowe mieszkanie na strzeżonym osiedlu w Cap d’Antibes na południu Francji. Bernie miał obsesję na punkcie bycia w stałym kontakcie ze wszystkimi. W Cap d’Antibes miał zainstalowany system wideokonferencyjny, dzięki któremu komunikował się z biurami w Nowym Jorku i w Londynie. Kiedy go pierwszy raz użyliśmy i zobaczyłam twarz Berniego na ekranie, pierwsze, co usłyszałam, to było:
- Eleanor, to wideo-coś tam dodaje ci z pięć kilogramów.
- Wielkie dzięki, Bernie – odparłam.
Przez całą rozmowę tak mnie drażnił, aż w końcu wyłączyłam głos.
Dla Berniego i Ruth najcenniejszym, co posiadali, był ich wart 7 milionów dolarów jacht, który stał zacumowany niedaleko Cap d’Antibes. Nadali mu imię Bull – tak samo nazwały się trzy inne łódki. Madoffowie nigdy nie czuli się lepiej, niż kiedy byli na swoim jachcie i mogli się cieszyć luksusowym życiem. Ta ich ekstrawagancja nie przekładała się na prezenty – raczej nie kupowali sobie nawzajem drogich podarunków. Ale pamiętam, jak pewnego dnia Bernie mnie zawołał do siebie, żeby mi pokazać, co kupił dla żony. Kiedy weszłam do gabinetu, wyciągnął piękny, platynowy naszyjnik w stylu art déco, wysadzany diamentami. Miał chyba z półtora metra długości.
- Kosztował 250 tysięcy dolarów – wyznał. – W życiu nie wydałem takich pieniędzy na biżuterię, ale chciałem, żeby Ruth go miała.
- Szkoda, że to nie ja jestem twoją żoną – odpowiedziałam i się zaśmiałam.
Wtedy wydawało mi się, że to był wspaniały gest Berniego, ale teraz wiem, że naszyjnik był sponsorowany przez klientów, tak samo jak wart 24 miliony dolarów samolot odrzutowy Embraer Legacy z literami „BM” na ogonie, który był własnością Berniego i jego przyjaciela, Eddiego Blumenfelda, dewelopera z Long Island. (Blumenfeld okazał się później jedną z ofiar Madoffa).
Klienci Berniego cieszyli się, widząc, jak mu się dobrze żyje. Uważali, że na to zasługuje, bo przecież nie tylko pilnuje, żeby z ich pieniędzmi nie stało się nic złego, lecz także stale je pomnaża. Możliwość spotkania z nim była uznawana za przywilej.
Bernie prawdopodobnie kontrolowałby całą sytuację z powodzeniem aż do grobowej deski, gdyby nie gwałtowne załamanie rynku papierów wartościowych jesienią 2008 roku. Wtedy to najwięksi inwestorzy zażądali wypłaty środków – później się okazało, że w sumie domagali się 7 miliardów dolarów – a Bernie nie był w stanie sprostać tym żądaniom.
Te 7 miliardów dolarów, których wypłaty zażądali inwestorzy, było niebagatelnym problemem i zapewne próbowali wtedy znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Bernie desperacko potrzebował pieniędzy, żeby nie pójść na dno. Starał się je zdobyć w taki sam sposób, w jaki robił to zawsze, czyli poprzez swych pośredników, którzy inwestowali u niego środki z funduszy powiązanych. Klienci płacili im zawyżone wynagrodzenie za obsługę rachunków, a z drugiej strony pośrednicy nie przykładali szczególnej wagi do tego, żeby sprawdzać, czy wszystko jest jak należy – inaczej zapewne już dawno nabraliby podejrzeń. Tej jesieni pracownicy zarządzający funduszami powiązanymi i hedgingowymi pojawiali się u nas częściej niż kiedykolwiek dotąd. Kiedy Bernie nie spotykał się z ludźmi, którzy mogli mu zorganizować więcej pieniędzy, spotykał się z Frankiem.
Tak minął wrzesień, potem październik, aż wreszcie przyszedł listopad i wtedy naprawdę zaczęła napływać do nas na spotkania cała masa ważnych osobistości. W kalendarzu odnotowałam, że Sonja Kohn przyleciała z Europy. Była to sympatyczna Żydówka po sześćdziesiątce, z natapirowanymi włosami, ubierająca się w stylu eklektycznym. Za pośrednictwem Banku Medici, który prowadziła w Austrii, przekazała Berniemu 3,2 miliarda dolarów z pieniędzy swoich klientów. Zawsze była bardzo przejęta, kiedy miała się spotkać z Berniem. Przysyłała nam co kwartał faktury na oszałamiające kwoty – przynajmniej 800 tysięcy dolarów. To była jej prowizja. Słyszałam, że po aresztowaniu Berniego Sonja musiała się ukrywać w obawie przed pewnymi rosyjskimi inwestorami, których pieniądze straciła.
Pamiętam, że w owym czasie Bernie spotkał się też z dystyngowanym francuskim finansistą, René-Thierry Magon de la Villehuchetem, który zainwestował u niego 1,4 miliarda dolarów. Były to pieniądze jego klientów, w tym Liliane Bettencourt, córki założyciela marki kosmetycznej L’Oréal i zarazem najbogatszej kobiety na świecie. Jedenaście dni po aresztowaniu Berniego Villehuchet połknął pigułki nasenne i podciął sobie żyły. W liście samobójczym napisał: „Jeżeli rujnujesz życie przyjaciół i klientów, to musisz ponieść tego konsekwencje”.
Jak mogliśmy wszyscy być tacy ślepi? Keith, jeden z agentów FBI, krótko to podsumował, mówiąc: „W życiu nie widziałem takiego miejsca. Wszyscy żyliście w Disneylandzie!”
W poniedziałek przed aresztowaniem Bernie przewodniczył zebraniu zarządu fundacji Gift of Life, która zajmuje się dopasowywaniem dawców do biorców szpiku kostnego. Zebranie odbyło się u nas w firmie. W zarządzie zasiadały same znamienite postacie, w tym Ezra Merkin, Fred Wilpon, Charles R. Bronfman – kanadyjski miliarder, członek zarządu Birthright Israel International, Warren Eisenberg – założyciel i członek zarządu Bed Bath & Beyond, Richard Joel – rektor Yeshiva University, Michael Minikes – były dyrektor naczelny Bear Stearns, Barbara Picower – prezes Picower Foundation, oraz Robert Jaffe, wieloletni pośrednik Berniego, który pozyskiwał inwestorów z Bostonu i Palm Beach do funduszy powiązanych.
Kiedy tak odbierałam kolejne telefony od zrujnowanych teraz inwestorów, robiło mi się coraz bardziej niedobrze na myśl, jak zostałam zmanipulowana i wykorzystana przez szefa, którego podziwiałam przez tak długi czas. Wstałam od biurka, poszłam do łazienki i zwymiotowałam.
W tym całym zamieszaniu dostrzegłam Noela Levina, szczupłego dżentelmena po osiemdziesiątce, który jest właścicielem agencji nieruchomości Troon Management i który wynajmował razem z nami powierzchnię biurową. Właśnie stracił kilkadziesiąt milionów dolarów przez Berniego i chodził po biurze zupełnie oszołomiony.
Przypomniałam sobie, jak kilka lat wcześniej sekretarkę Levina przyłapano na tym, jak próbowała zdefraudować 6 milionów dolarów z jego firmy. Poszła za to do więzienia, a ja wtedy zapytałam Berniego, co myśli o całej tej sytuacji. „No wiesz, Noel musi też w pewnym stopniu wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co się stało”, odpowiedział. „Powinien lepiej dbać o swe finanse. Dlatego właśnie ja księgowość powierzyłem Ruth. Mam pewność, że jej nic nie umknie”. Potem jeszcze, ku mojemu zaskoczeniu, Bernie dodał: „Wiesz, jak to jest, najpierw się zabiera tylko troszeczkę, może jakieś kilkaset czy parę tysięcy dolarów. Potem uchodzi ci na sucho i dobrze się z tym czujesz, i zanim się zorientujesz, to już lawina zdążyła się posypać i jest nie do opanowania”.
Myślę, że dokładnie tak stało się z Berniem.
W poniedziałek po zatrzymaniu Berniego zadzwonił telefon na prywatnej linii, z której korzystali tylko członkowie rodziny Madoffów.
- Eleanor, mówi Ruth.
- Jak się czujesz?
- W porządku – odpowiedziała. – Eleanor, strasznie mi przykro z powodu tego, co się stało.
- Jakoś przeżyję – odparłam.
- Boję się, że Bernie może stracić telefon – powiedziała, a ja od razu wiedziałam, o co chodzi. Bernie miał obsesję na punkcie swojego telefonu, a syndycy masy upadłościowej zamrażali cały majątek. To była tylko kwestia czasu, kiedy wszystkie telefony, w tym komórka Berniego, zostaną odłączone, a ludzie nie będą mogli się już z nim skontaktować. Ruth powiedziała, że próbowała zmienić sposób rozliczenia konta telefonicznego, ale usługodawca zażądał kodu PIN, a ona go nie zna. Powiedziałam, że zobaczę, co da się zrobić. Kiedy odłożyłam słuchawkę, postanowiłam, że nic w tej sprawie nie zrobię. Syndycy mówili nam, że nie możemy udzielać nikomu żadnych informacji bez ich zgody. Już nie oddzwoniłam do Ruth. Za to godzinę później znów zadzwoniła prywatna linia.
- Masz ten PIN? – dopytywała się Ruth.
- Ruth, nie wiem, co ci mam powiedzieć. Syndycy nie pozwolili nam nic robić – odpowiedziałam. A w duchu jeszcze pomyślałam: „Czy nie dociera do nich, że to już nie jest ich biuro, tylko miejsce popełnienia przestępstwa?”.
Ruth poprosiła, żebym ją przełączyła do innej osoby, ale ona powiedziała jej to samo co ja. Słyszałam, jak krzyczy w słuchawce: „Rób, co ci każę!”. Potem, po krótkiej wymianie zdań, rozłączyła się.
Później znów do mnie zadzwoniła, tym razem prosząc, żebym poszukała jakiejś faktury związanej z ich jachtem. Powiedziałam, że jej poszukam, chociaż dobrze wiedziałam, że tego nie zrobię. Ruth na koniec jeszcze zdążyła dodać ze śmiechem: „Nie musisz o tym wspominać syndykom”.
Więcej już nie odbierałam telefonów na prywatnej linii. Zamiast tego powiedziałam agentom FBI co się stało. Teraz pracowałam dla nich, a nie dla Ruth i Berniego.
Ludzie często mnie pytają, czy myślę, że Ruth wiedziała o tym, iż jej mąż stworzył piramidę Ponziego. Odpowiadam wtedy tylko, że jej zachowanie po aresztowaniu Berniego było dość dziwne: nie zostawiła go, żeby od razu iść do synów, którzy przecież byli zdruzgotani. Gdyby mój mąż został aresztowany za tak poważne oszustwo, to ja, jako matka, natychmiast bym go porzuciła – o ile wcześniej nie zdążyłabym go za to zamordować – i pobiegłabym do dzieci. Ruth nie tylko wytrwała przy Berniem, lecz także walczyła o to, żeby zatrzymać 62 miliony dolarów, co do których rząd nie ma wątpliwości, że nie były jej. Pieniądze należały do klientów. W tych dniach po zatrzymaniu FBI przyłapało Madoffów na tym, jak wysłali pocztą do rodziny i przyjaciół paczki zawierające zegarki i antyczną biżuterię o wartości ponad miliona dolarów.
Po tym, jak powiedziałam agentom FBI, że chcę z nimi rozmawiać, dwóch z nich poprosiło, żebym poszła z nimi do gabinetu Berniego. Jeden usiadł na jego fotelu.
- Przepraszam, że siadam na miejscu pani szefa – powiedział.
- Nie ma sprawy – odparłam. – I tak z nim już nie rozmawiam.
Zapytał mnie, ile zarabiałam w Bernard L. Madoff Investment Securities.
- Jakieś niecałe 100 tysięcy dolarów rocznie – wyznałam i miałam wrażenie, że mężczyzna zaraz spadnie z krzesła.
- Tylko tyle? – zapytał z niedowierzaniem.
Po mojej pensji musieli się zorientować, że nie byłam zamieszana w schemat Ponziego. Osoby w firmie, których powinni szukać, to te, które dostawały najwyższe wynagrodzenie. Ostatecznie większość z nich się wybroniła albo uciekła. Annette Bongiorno wyszła z biura w dniu zatrzymania Berniego i nigdy już nie wróciła. Frank DiPascali przyszedł do pracy następnego dnia, a potem też zniknął. Kilkoro innych pracowników z siedemnastego piętra jeszcze się pojawiło, ale poradzono im, żeby nie rozmawiali z agentami FBI bez adwokata.
Mój gniew pomagał mi wytrwać w decyzji, żeby zrobić wszystko co możliwe dla dobra śledztwa. Wyjaśniłam agentom wszelkie koneksje pomiędzy osobami, które były w to zamieszane – między członkami rodziny Madoffów, kierownikami, pracownikami, klientami. Kiedy jednak zdecydowałam się na wspólne napisanie tej historii, moja współpraca z FBI musiała się zakończyć. Czułam, że powinnam powiedzieć śledczym, co zamierzam zrobić. Podziękowali za pomoc i życzyli mi powodzenia. „Musi się pani sama o siebie zatroszczyć”, powiedział jeden z nich, „bo nikt inny tego za panią nie zrobi”.
Do dziś, kiedy odbieram telefon, zdarza mi się odruchowo powiedzieć: „Madoff Investment Securities, dzień dobry”. Ale staram się jakoś o tym nie myśleć i iść do przodu. Cały czas prześladuje mnie myśl o tych wszystkich ludziach, których Bernie ograbił z całego majątku – od Żydów, którym udało się przetrwać holokaust, przez laureata Pokojowej Nagrody Nobla – Elie Wiesela, Yaira Greena – prawnika z Yeshaya Horowitz Foundation, aż po wszystkie wdowy, emerytów, ich dzieci i wnuki, których miałam zaszczyt znać. Martwię się nie tylko o klientów, lecz także o pracowników. Bernie skradł nasze zaufanie. Większość nas to byli uczciwi, ciężko pracujący ludzie, którzy mają rodziny. Zdawało nam się, że nasze życie to amerykański sen, który spełnia się w rzeczywistości i czuliśmy się zaszczyceni, że możemy pracować dla tak wybitnego, wspaniałego i hojnego człowieka, który tak wiele robił, by pomagać potrzebującym. Teraz wszyscy czujemy się jak idioci.
Na kilka dni przed aresztowaniem Bernie wyszedł ze swojego gabinetu i powiedział mi coś, czego nigdy nie zapomnę:
- Eleanor, bardzo mi przykro, że byłem dla ciebie ostatnio taki ostry. – Wziął głęboki oddech i wyciągnął do mnie ręce. Wydawał się zupełnie szczery, głęboko mu współczułam. – Mam ostatnio strasznie dużo na głowie i bardzo mi przykro, że wszyscy to odczuwają.
- Nie martw się, byłeś nawet pocieszny – odpowiedziałam żartobliwie.
Ten jedyny raz w życiu nie usłyszałam jego riposty.