Wszystko zaczęło się rok temu, gdy dzieci po raz pierwszy przekroczyły mury swojej nowej szkoły w miejscowości pod Warszawą. Do dwudziestopięcioosobowej klasy trafił też chłopiec z zespołem Aspergera i orzeczeniem z poradni psychologiczno-pedagogicznej, że może uczęszczać do klasy masowej. Asperger łączy się z trudnościami w relacjach społecznych, zdarza się, że idzie w parze z agresją. Tu – problem z agresją był duży.
Rodzice pozostałych sześciolatków nie zostali poinformowani, że do klasy przychodzi dziecko z problemem. Zgodnie z prawem, niepełnosprawność jest kwestią prywatną i nic nikomu do tego. Ale w tym wypadku siniaków i zadrapań u dzieci było zdecydowanie ponad szkolny standard. Rodzice niepokoili się. W końcu zwołali zebranie, na którym nauczyciel potwierdził, co i tak było wiadome: w klasie jest agresywny chłopiec. Z orzeczeniem o niepełnosprawności, a więc o samej jego chorobie nie wolno szkole rozmawiać. Zgodnie z prawem rodzic nie ma obowiązku ujawnić w szkole nawet faktu, że dziecko takowe orzeczenie posiada.
Dyrekcja na początek postanowiła po prostu poczekać. Tymczasem jedno z dzieci wróciło ze szkoły z rozciętą wargą, inne z siniakami od kopnięć, bo chłopiec dotkliwie gryzł. Jakąś dziewczynkę ściągnął za włosy po schodach, innej próbował wbić widelec w rękę. Pobił też nauczycielkę, która broniąc się upadła na inne dziecko. Gdy jedno z dzieci zaczęło się jąkać, inne panicznie bały się pójść do szkoły, a kilkoro zaczęło moczyć się w nocy, rodzice zaczęli pisać skargi.
Mniej więcej po miesiącu, dyrekcja wprowadziła do klasy dodatkowego nauczyciela - ale nie posiadał przeszkolenia. Grono pedagogiczne zagrało intuicyjnie: w klasie powinno być cicho, bo widać hałas powodował nasilenie ataków u chłopca. Wprowadzono zasadę: jeśli któreś z dzieci się odezwie, to dostanie minusa. Sześciolatki nie potrafiły zrozumieć zaistniałej sytuacji.
Po kolejnych rozpaczliwych monitach rodziców, po kolejnych tygodniach, do zespołu pracującego z klasą dołączyli jeszcze pedagog i psycholog - raz w miesiącu mieli wchodzić na lekcje i obserwować, co się dzieje. A fundacja, opiekująca się chłopcem z Aspergerem, zaproponowała trzydniowe szkolenie dla nauczycieli. Ale dzieci dalej były bite, kopane, gryzione i duszone.
W końcu rodzice pisali już wszędzie. Do Kuratorium Oświaty, do Rzecznika Praw Dziecka, Burmistrza, radnych miasta z Komisji Oświaty. A w końcu - ogłosili strajk. Odmówili posyłania dzieci do szkoły do momentu, aż dyrekcja nie zapewni ich podopiecznym należytego bezpieczeństwa.
Dostępna diagnoza
Dzieci z problemami z agresją przybywa. Z przyczyn, o które spierają się specjaliści, coraz więcej jest diagnoz zespołu Aspergera (gdy człowiek nie potrafi wczuć się w emocje innych), czy ADHD (gdy nie jest w stanie zapanować nad odruchami). Szacuje się, że z ADHD zmaga się już około 5 proc. uczniów (czyli ponad 200 tys. dzieci w Polsce). Diagnozę Aspergera ma kilkadziesiąt tysięcy. Do tego 30 tys. dzieci z niewiążącym się z zwykle z agresją Autyzmem.
Na poziomie prawa wszystko jest w porządku: państwo płaci więcej gminom, prowadzącym szkoły, za edukację dzieci ze specjalnymi potrzebami, a szkoła powinna te potrzeby uwzględnić. W praktyce nic takiego się nie dzieje.
Co więcej, zaświadczenia o specjalnych potrzebach edukacyjnych wystawiają opłacani prywatnie specjaliści. Czasem – pracujący w poradniach, w których podstawą jest biznes. Równie chętnie diagnozuje się tam za 200-500 zł dysleksję (co przekłada się na inne kryteria stawiania ocen), co Aspergera, dopisując, że szkoła publiczna jest właściwym miejscem dla dziecka – jeśli tak sobie życzy rodzic. W wielu z tych przychodni nie przeprowadza się nawet badań w grupie rówieśniczej, mimo że Zespół Aspergera to zaburzenie interakcji z otoczeniem. Konsekwencji żadnych poradnie nie ponoszą, ich opinia dla szkoły ma jednak wartość obligatoryjną. Jest niepodważalna.
A rodzice życzą sobie często, by w diagnozie napisać, że dziecko może chodzić do zwyczajnej szkoły - bo tak rozumieją jego dobro. Wiedzą już z forów internetowych, albo z życia, albo z książek, że dla ich dziecka priorytetem jest integracja z resztą społeczeństwa. W tym społeczeństwie przecież przyjdzie im żyć. Pozostawieni samym sobie – bo niepełnosprawne dziecko to w Polsce sprawa rodzinna – walczą, jak potrafią.
Ale szkoły publiczne nie są gotowe na problemowe dzieci. Bo nie mają kadry. Nie dostają od gmin odpowiednich środków. Państwo przelewa gminom na problemowe dzieci więcej, ale te tną dotacje dla szkół, gdy budżet i tak się nie dopina. Relegować dziecka szkoła nie może. Można namawiać rodziców, by zrobili to sami. Względnie wystąpić do sądu o decyzję o wykreśleniu dziecka z listy uczniów.
Rodzice dzieci z zaburzeniami upewniają się więc tym bardziej, że muszą walczyć o swoje dziecko, bo nikt inny nie zrobi tego za nich. Rodzice dziecka z zespołem Aspergera z Warszawy długo szukali szkoły, która – znając orzeczenie – zdecydowałaby się wziąć ich syna i znaleźli jedną, po znajomości, tyle, że do tej akurat podstawówki chodziło sporo dzieciaków z rodzin patologicznych. Były trudne, agresywne słownie i nie tylko, choć nie miały żadnych diagnoz. Chłopiec z zaburzeniem stał się ofiarą tych kolegów. Było coraz gorzej.
Wcześniej ci sami rodzice szukali dla niego miejsca w szkole integracyjnej – ale nigdzie w mieście nie było wolnych miejsc. A gdy, chroniąc syna, rodzice zdecydowali się na nauczanie indywidualne, wpadli jak z deszczu pod rynnę. Zdolny chłopiec stracił motywację do nauki. Nudził się. Źle się czuł bez grupy.
Koniec historii
W podwarszawskiej podstawówce to media regionalne stały się katalizatorem zmian – gdy zainteresowały się strajkiem rodziców. Artykuł ukazał się na pierwszej stronie.
Gdy małe miasteczko obiegła informacja o „terroryzującym kolegów i koleżanki chłopcu”, opiekunowie trudnego chłopca zostali postawieni pod ścianą. Zrezygnowali z walki. Wiedzieli już, że w okolicy innej szkoły nie znajdą, a w obecnej placówce na zmiany liczyć nie mogą. Postawili więc na nauczanie domowe – na zasadzie przeczekania. I przeczekiwał tak pół roku. Od września ich syn wreszcie chodzi do szkoły - integracyjnej. Udało się wyszarpać miejsce. Tymczasem w tamtej szkole, w której problem załatwiano za pomocą ciszy, po roku od tamtej historii jedno z dzieci wciąż się jąka (nie jąkało się, gdy poszło do szkoły), jedno chodzi do psychoterapeuty, a kilkoro skarży się na koszmary senne.