"Jeśli myślałam o sobie, to tylko jak o uszkodzonym obiekcie. Sądziłam: ja już nie jestem w pełni wartościowa, w pełni atrakcyjna" - mówi mi fotografka Kasia Fortuna. Sama wygrała walkę z rakiem, ale dziś podobne wyznania słyszy od swoich modelek. Dzięki zdjęciom przechodzą prawdziwą przemianę. Posłuchajcie o "Pięknołysych".
Zastanawiam się od czego zacząć. Jak zresztą pewnie wiele osób, które muszą zmierzyć się z trudnym tematem raka.
Nie lubię określenia „trudny temat”.
Dlaczego zdecydowałaś się sfotografować kobiety po chemioterapii w ramach projektu „Pięknołyse”?
Zostałam do tego projektu zaproszona przez Jacka Maciejewskiego. Zaangażowałam się w to z wielką chęcią, między innymi dlatego, że ja sama mam przeszłość rakową i kiedy byłam chora spotkało mnie wiele dobrego od przyjaciół i znajomych, więc ucieszyłam się, że teraz będę mogła pomóc komuś, kto jest w podobnej sytuacji. Byłam chora na ziarnicę, po tym jak zostałam zdiagnozowana bardzo długo leczyłam się chemioterapią w Polsce. Niestety to leczenie nie okazało się skuteczne, zakończyło się dopiero przeszczepem szpiku w Londynie. To było w 1997 roku, więc dziś mogę powiedzieć, że wyzdrowiałam – w Polsce orzeka się to po pięciu latach bez nawrotu choroby, a w Anglii po dziesięciu.
To oczywiście teoria - według obliczeń, jestem zdrowa, ale człowiek zawsze ma z tyłu głowy strach, czy coś tam się nie dzieje... W czasach, kiedy ja chorowałam nie było psychologów, którzy pomagaliby poradzić sobie z takimi emocjami.
Teraz jest lepiej?
Tak mi się wydawało, aczkolwiek po sztuce, którą o chorych na raka przygotował Teatr Dramatyczny, w której były sceny bardzo mi przypominające sytuacje i zachowania lekarzy z dawnych czasów, zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście coś się zmieniło.
Oschłość?
Oschłość, opryskliwość, brak empatii. Traktowanie pacjentów jak gdyby byli zepsutymi zabawkami bez uczuć i emocji. A zapewniam cię, że chorzy na raka to ludzie, którzy najbardziej potrzebują ciepła. Jak ja jeździłam do szpitala, to było tak, że na korytarzach siedzieli ludzie przestraszeni, nieumiejący o siebie zadbać, a nad nimi pokrzykiwały pielęgniarki: szybciej, szybciej! Krzyczały na nich w tak trudnym dla nich momencie.
W projekcie „Pięknołyse” nie skupiacie się na tym cierpieniu.
Zadaniem fundacji Rak&Roll jest pokazywanie, że mimo choroby można normalnie funkcjonować. Dlaczego to ważne? Ja to pamiętam po swoich znajomych. Ludzie się boją, nie wiedzą, jak mają się zachować wobec chorego na raka.
Wycofywali się?
Wielu, tak.
W zdjęciach pokazujecie chorujące na raka kobiety w stylizacjach jak na okładki magazynów.
Priorytetem i zadaniem dla wszystkich fotografów było pokazać piękną kobietę. Ja chciałam przy okazji powiedzieć jeszcze coś, chciałam, żeby moje zdjęcia były dialogiem między cielesnością a duchowością. Dlatego zrobiłam je w technice podwójnego naświetlenia. Pierwszym naciśnięciem migawki robiłam zdjęcie modelki, drugim, na tej samej klatce, kwiatów.
Zdjęcia wyglądają jak gdybyś robiła je zza szyby, w której odbijają się rośliny.
Dopóki nie jesteśmy chorzy, to nie zastanawiamy się, co się dzieje z naszym ciałem, dopiero kiedy pojawia się poważna choroba, dociera do nas to, że w ciele dzieje się coś, czego nie jesteśmy w stanie kontrolować. Rośliny są tego symbolem.
Twoje zdjęcia mogłyby być na przykład okładką płyty Kasi Nosowskiej, która kiedyś też występowała bez włosów. Widząc zdjęcie nie pomyślałabym, że modelka ma raka.
To świetnie, chciałam, żeby zdjęcia miały "drugie dno". Zależało mi też na tym, żeby podwójne naświetlenie robić w sposób klasyczny, w trakcie robienia zdjęć, a nie w Photoshopie. To jest trochę trudniejsze, ale niesie za sobą element niespodzianki, który lubię, to pomaga w skupieniu. Nie jest wykalkulowane. Podczas sesji cała ekipa musiała być bardzo zaangażowana, żeby to wyszło. Najcudowniejszy w pracy był jednak kontakt z modelkami, dzięki nim wszyscy pracowali wręcz w euforii.
Dlaczego?
Myślę, że zachwycała je przemiana. Wchodziły na sesję umęczone chorobą, szpitalem, po chemioterapiach, bardzo poważnych operacjach. Niektóre z nich nie mogły nawet dobrze wysiedzieć na zdjęciach, co kilka minut trzeba było robić przerwy. U mojej modelki Moniki nowotwór pojawił się nagle i o mało nie pozbawił jej życia, nie było wiadomo, czy z tego wyjdzie. I ta zmęczona kobieta podczas sesji nagle zaczęła odkrywać samą siebie. To było niesłychane, już podczas charakteryzacji było widać, jak uśmiech wracał jej na twarz...
Skąd się wzięła w projekcie?
Modelek szukała fundacja Rak&Roll, ale to były dobrowolne zgłoszenia. Moja Monika była podopieczną fundacji.
Praca z amatorką różniła się od pracy z profesjonalną modelką?
Ta sesja była naturalna, ale nie było to dla niej łatwe, bo wciąż nie była silna fizycznie. Monika to osoba, która ma tak piękne wnętrze, że nie trzeba wiele, nie musi przyjmować specjalnych póz. Wystarczy, że patrzy w obiektyw. Ma coś niezwykle mądrego w oczach, ma też łagodność, a wszystko to sprawia, że jest łatwa do fotografowania. To może nie brzmi dobrze, ale jest olbrzymim komplementem.
To nie pierwsza chora modelka, z którą pracowałam. Wcześniej fotografowałam inną kobietę, która miała chorą nogę. Robiłyśmy zdjęcia chyba przez 11 godzin. Za każdym razem pytałam: czy na pewno jest ok., a ona odpowiadała: nic mi nie jest, robimy dalej. To było po prostu niewiarygodne.
Pozowanie do zdjęć wyzwalało w nich jakąś nową energię, kobiecość, pewność siebie. Było bardzo, bardzo energetycznym doświadczeniem.
Rodzajem terapii?
Nie użyłabym tego słowa. Ale prawdą jest, że w takiej chorobie jest się kompletnie pozbawionym myślenia o sobie jako o kobiecie. Ze mną było podobnie – jeśli myślałam o sobie, to tylko jak o uszkodzonym obiekcie. Sądziłam: ja już nie jestem w pełni wartościowa, w pełni atrakcyjna. Poza tym przy raku jest się tak zmęczonym nieustannym lękiem przed śmiercią, że zostaje niewiele sił na cokolwiek innego.
Co w chorobie pozwala odnaleźć siłę?
Próby radzenia sobie z chorobą przychodzą etapami. Najpierw jest etap euforii, kiedy się bardzo wierzy, że chemia pomaga. Potem, kiedy przychodzi pierwszy nawrót to opada się z sił. Przy kolejnym nawrocie jest jeszcze gorzej.
Niekoniecznie trzeba mieć fotografa do tego, by to przezwyciężyć. Trzeba zadbać o siebie, dobrze się odżywiać, starać się pięknie wyglądać. Już samo to powinno pociągać za sobą poprawę samopoczucia. Pogrążanie się w smutku nie wyzwala żadnej nowej siły, natomiast próba opanowania tego przez zadbanie o siebie, może pomóc zrobić ten mały krok do przodu.
Twoja modelka nie ma włosów. Brakowało ci tego podczas sesji?
Moja przyjaciółka szykuje się teraz do chemioterapii. Jej największym problemem jest to, że straci włosy, to jest dla niej coś strasznie trudnego. Cały projekt „Pięknołyse” jest po to, by pokazać, że włosy nie są kobiecie niezbędne do bycia piękną. Są oczy, jest spojrzenie, są rysy twarzy... Zwróć uwagę, że jak się w kogoś wpatrujesz, to nie patrzysz na włosy, tylko w oczy. Warto sobie to uświadomić.
Trzeba zrozumieć, że podejście do włosów to kwestia kulturowa. Masajki, które nie mają włosów nadal są piękne.
U nas pozbawienie włosów jest dla kobiet zwykle jakimś manifestem, przesłaniem. Kasia Nosowska, Kasia Stankiewicz...
… Kora.
Kiedy Demi Moore wystąpiła w „GI Jane”, największe kontrowersje wzbudziła scena, w której aktorka goliła włosy.
Trudno mi powiedzieć, dlaczego to było kontrowersyjne. Może dlatego, że bardzo silny jest chrześcijański wizerunek kobiety z długimi włosami? Zgolenie włosów to pozbycie się kurtyny, zasłony, człowiek za włosami może się schować. Zgolenie włosów może być oczyszczające.
Dla kobiet chorych na raka, łysina to zwykle powód do wstydu.
To jest na tyle inne, że ludzie się wgapiają. I to jest faktycznie bardzo niemiłe. Sama miałam kiedyś taką okropną sytuację, że peruka spadła mi przed grupą chyba dziesięciu osób. Chodziłam na kurs szkolenia psów i podczas zajęć pszczoła użądliła mnie w okolice karku. Próbując przegonić pszczołę dłonią, przypadkiem zrzuciłam perukę na ziemię. Wszyscy ludzie, którzy byli na kursie, stali kompletnie zdezorientowani, spanikowani, wpatrując się we mnie ze zdumieniem. Szybko naciągnęłam kaptur na głowę, podniosłam perukę i uciekłam okrężną drogą.
Byłam tym zdarzeniem załamana. Nie zapomnę tych spojrzeń, tych wytrzeszczonych oczu. Wróciłam do domu i płakałam przez pół dnia zastanawiając się jak tam pójdę za tydzień. Przestałam się tym martwić dopiero po telefonie mojej mamy, która żartując zaproponowała, żebym wchodząc na kolejne zajęcia podniosła perukę w geście przywitania, jak to się zwykło robić z kapeluszem. Najtrudniejsza jest reakcja lękowa.
Jak powinni zareagować?
Gdyby ktoś mi wtedy pomógł, odezwał się, albo chociaż uśmiechnął, byłoby mi na pewno łatwiej. Nie wiem, dlaczego wzięłam na siebie odpowiedzialność za to, że było im głupio. Nie bójmy się. Z ludźmi chorymi na raka można naprawdę porozmawiać i o perukach, i o łysinie. Wszystko można. Byle nie tworzyć tabu.