Ten Marsz Niepodległości miał być inny niż wszystkie - spokojny. Nauczeni doświadczeniem poprzednich lat, organizatorzy postanowili wziąć sprawy bezpieczeństwa w swoje ręce i pilnowanie porządku powierzyć Straży Marszu, a nie policji. Ale zupełnie nie stanęli na wysokości zadania - było nieco spokojniej, ale nie spokojnie. Bo czy mogło być? Patrząc na przepełnionych nienawiścią młodych chłopaków z twarzami ukrytymi w kominiarkach, dochodzę do wniosku, że nie.
Tradycyjnie wszyscy spodziewali się najgorszego po kolejnym Marszu Niepodległości. I to wbrew zapewnieniom organizatorów, którzy obiecywali, że dzięki Straży Marszu będzie spokojniej. Wszystkim przypominały się sceny z zeszłego roku, kiedy po przejściu zaledwie kilkuset metrów doszło do starć z policją. Nauczony tymi doświadczeniami postanowiłem podobnie jak wielu fotoreporterów wziąć ze sobą kask.
W kilku zapalnych punktach Marszu ubrałem go, ale to nie uchroniłoby mnie przed ciosami, które kilku osobom zadali demonstrujący. I tym tegoroczny Marsz różnił się od tego z 2012 roku. Wtedy częściej w ruch szły kamienie, dzisiaj pięści. Na moich oczach pobito kilka osób, ale zapewne ta liczba jest dużo większa.
Początki jednak tego nie zapowiadały. Spokojne przemówienia na Placu Defilad, które tylko czasami przerywały głośne okrzyki. Bez problemów, bez komplikacji minięto miejsce, gdzie w zeszłym roku zdemolowano kilka witryn.
GALERIA:
Organizatorzy postawili wzmocnioną ochronę przy ulicy Skorupki, gdzie mieści się skłot. Ale to nie pomogło, bo co bardziej wyrywni (a często także co bardziej wstawieni) przedarli się przez kordon i pobiegli “wpier***ić prowokatorom” i “naj***ć lewakom”. Ja stałem przy samych strażnikach, więc widoczność miałem słabą, ale filmik pod tym linkiem pokazuje wszystko z góry.
Bardzo szybko Marsz rozciągnął się i podzielił na kilka niezależnych grup, nad którymi chyba nikt nie panował. Przed pierwszy samochód z nagłośnieniem, a nawet przed grupy rekonstrukcyjne przedarło się około 200 osób, które szukały zaczepki. Zgodnie z umową z organizatorami policja była niemal niewidoczna na trasie. Na czele szedł tylko oficer łącznikowy, który na bieżąco przekazywał swoje uwagi Witoldowi Tumanowiczowi - prezesowi stowarzyszenia organizującego Marsz.
Jednak kiedy tylko na horyzoncie pojawiła się grupa policjantów w niebieskich kamizelkach, ale bez cięższego uzbrojenia, zostali dosłownie przegonieni. Strasznie przykro wyglądała ta kapitulacja przedstawicieli państwa. Tak samo było zresztą w skłotach przy ul. Skorupki. Policja cały dzień, przynajmniej według relacji mieszkańców, patrolowała okolicę, ale zniknęła na krótko przed przemarszem narodowców. Efekt: wybite okna, spalone samochody i pobici ludzie.
Tych zresztą było więcej. Zirytowani brakiem poważniejszych zamieszek “patrioci” dostrzegli grupkę policjantów na motorach, za którą pobiegli. Chociaż policjanci zdążyli uciec (sic!), to na ulicy stała grupa cywilnych motocyklistów, których organizator poprosił o prowadzenie marszu. Chuligani byli tak zaczadzeni agresją, że zaczęli kopać w ich motory. Straż Marszu musiała bronić jednych jego uczestników przed drugimi.
Ale czasami sama stawał się celem ataków. Już na samym końcu Marszu, tuż przy Placu na Rozdrożu pobito jednego z wolontariuszy Straży. - To ten pedał z Polonii. Gonić go - krzyczało kilku kiboli Legii. Powstrzymało ich dopiero kilku innych strażników. Wyraźnie widać, że zwołana przez organizatorów Straż nie miała żadnego posłuchu u tych, którym zdrowy rozsądek zagłuszyły nienawiść do innych i alkohol. Szacunku nie ma też policja (co mogła wielokrotnie usłyszeć), ale ona przynajmniej ma sprzęt.
Czasami i jej obecność na nic się nie zdawała. Nie zapobiegła na przykład spaleniu (po raz kolejny) tęczy na Placu Zbawiciela. Przechodziłem tamtędy i grupka fotoreporterów właśnie decydowała, że nie ma sensu tam stać, bo nic się nie stanie. I rzeczywiście na Placu prawie nie było ludzi, a obecność radiowozu pozwalała sądzić, że niedawno odbudowana tęcza przetrwa. Za kilkanaście minut musiałem tam wracać, bo okazało się, że tęcza płonie.
Inaczej niż na Placu Zbawiciela, na trasie Marszu policja kilkakrotnie wkraczała do akcji. Za najbardziej zapalny punkt uznano Ambasadę Federacji Rosyjskiej i w jej okolicach zgromadziło się najwięcej oddziałów prewencji.
I słusznie, bo przechodzący demonstranci zaczęli rzucać na jej teren petardy, race i kamienie. Próbowali też szturmować jedną z bram. Policja była zmuszona do użycia gazu łzawiącego. Rzecznik MSZ już przeprosił za te zajścia, o których piszą rosyjskie media na czołówkach serwisów internetowych.
Ale podejrzewam, że w przyszłym roku także będzie musiał przepraszać. I za dwa, a także za trzy. Bo dla uczestników Marszu burdy stały się nieodłącznym elementem Dnia Niepodległości. Atakowanie całą watahą wrogów, arbitralnie wskazanych przez lidera szajki. Tak się dzisiaj świętuje niepodległość. Całe szczęście nie w Polsce, ale w jej małym fragmencie. Szkoda, że tak głośnym.