Iran wychodzi na kolejną wojnę przeciwko internetowi. Po cenzurze i inwigilacji użytkowników, którą prowadzono po protestach przeciw wynikom wyborów w 2009 roku, teraz dostęp do niektórych usług po prostu został wyłączony.
30 milionów ludzi nie ma dostępu do poczty elektronicznej oferowanej przez największych dostawców usług internetowych na świecie - Google, Yahoo, Hotmail. Problem sprawia dostęp do wszystkich serwisów korzystających z protokołu HTTPS - szyfrowanej wersji protokołu HTTP, która pozwala zapobiec przechwyceniu i modyfikacji danych, zapewniając ich poufność i integralność.
Z tego powodu wiele osób w Iranie nie ma teraz możliwości skorzystania także z bankowości internetowej. Obok wykorzystujących HTTPS serwisów typu Gmail, korzystają z nich bowiem również strony internetowe najpopularniejszych w Iranie banków - BMI.ir, BPI.ir, czy Parsian-Bank.com.
W oficjalnych komunikatach państwowe przedsiębiorstwa telekomunikacyjne zaprzeczają, by miały jakikolwiek związek z tą sprawą. Jednak praktycznie tylko one mają możliwości, by jednocześnie pozbawić Irańczyków dostępu do tak szerokiej gamy usług. Nikt więc nie ma wątpliwości, że za "wyłączeniem internetu" stoi rząd prezydenta Mahmuda Ahmadineżada.
Jakie są tego powody? Z informacji docierających z Iranu wynika, że reżim w Teheranie zabezpiecza się w ten sposób przed zbliżającą się 33. rocznicą irańskiej rewolucji islamskiej. Arabska wiosna w Tunezji, Egipcie, Libii, czy dzisiaj w Syrii zawsze zaczynała się w sieci. To przez Twittera zwołano też protesty po ostatnich wyborach prezydenckich. Teheran uczy się na błędach.