Sytuacja w Syrii jest coraz trudniejsza. Na Hims ciągle spadają bomby, walki odżyły również w Damaszku. Doniesienia o kolejnych ofiarach docierają do nas codziennie. Przy natłoku informacji łatwo zapomnieć, o co i kto w tym konflikcie walczy.
Zaczęło się od napisu na murze. „Koniec z reżimem”, nagryzmoliła na murach Dary na południu Syrii grupka nastolatków. Od początku 2011 roku było to popularnych hasłem – powtarzały je prawie wszystkie kraje arabskie, od Maroka po Jemen. Trwało właśnie ich przebudzenie. Ich wiosna.
Młodzi Syryjczycy szybko trafili do aresztu. Tam spotkać miały ich okrutne tortury. Gdy wieść o losie uczniów rozeszła się po mieście, tysiące ludzi wyszły na ulice. Mieli dość brutalności służb bezpieczeństwa, ale za ich wybuchem kryły się też inne frustracje – ponad 20-procentowe bezrobocie, powszechne łapówkarstwo (Syria zajmuje dopiero 127. miejsce w rankingu odporności na korupcję) i nękająca wielu z nich bieda.
Reżim - czy to z przyzwyczajenia, czy ze strachu wywołanego wydarzeniami z Egiptu i Libii – zareagował przemocą. Gdy 18 marca pokojowa kolumna demonstrantów maszerowała przez Darę, policja nagle otworzyła ogień. Następnego dnia powtórzyła to na pogrzebie ofiar.
Syria
Podstawowe dane
Populacja: 22,5 mln Powierzchnia: 185,180 km kwad. PKB per capita: 2,790 $ Sąsiedzi: Jordan, Liban, Irak, Izrael, Turcja
Miasto ogarnął chaos. Zamiast wygasnąć, protesty przybrały na sile. Do akcji wkroczyło wojsko, ale tylko pogorszyło sytuację. Śmierć kilkudziesięciu osób w Darze rozsierdziła Syryjczyków w innych miejscach: Damaszku, Hims, Hamie, Idlib, Banias. Część buntowników prędko się wycofała, ale inni nie mieli zamiaru ustąpić. Z czasem dołączali do nich kolejni, w tym opozycyjni politycy i islamiści, a w końcu - dezerterzy z armii. Wkrótce stało się jasnym, że Syryjczyków czeka długa i wyczerpująca konfrontacja.
Początkowo konflikt w Syrii nie przyciągnął uwagi mediów. Nie miał już efektu nowości rewolucji z Egiptu ani spektakularności upadku Kadafiego. Rząd prezydenta Baszara al-Assada zadbał też, by do kraju dostało się jak najmniej zagranicznych dziennikarzy.
Dziś jednak Syria jest na czołówkach większości serwisów informacyjnych. Informacji o walkach dociera do nas tak dużo, że łatwo zapomnieć, kto w tym wszystkim bierze udział.
Nie do swoich
W Tunezji i Egipcie sytuacja była oczywista – obywatele powstali przeciwko dyktatorom, ponieważ mieli ich po prostu dość, a wojsko odmówiło mordowania rodaków.
W Jemenie reżim okazał się zbyt słaby w starciu z tysiącami buntowników.
W Libii Kadafi przez jakiś czas trzymał się mocno, ale pod koniec miał przeciwko sobie nie tylko cały kraj, ale i pół świata.
W syryjskim przypadku jest jednak inaczej.
Alawizm - jeden z nurtów islamu. Alawici przyjęli wiele elementów z innych religii, obchodzą m.in. Boże Narodzenie i Wielkanoc oraz wierzą w reinkarnację. Wielu sunnitów uważa ich za heretyków, szyici uznają ich za prawowitych muzułmanów.
Około 75% mieszkańców Syrii to sunnici. Ale chociaż są większością, to nie oni rządzą krajem. W 1970 roku, po zamachu stanu, do władzy doszli alawici dowodzeni przez Hafeza al-Assada – ojca obecnego prezydenta. Nowym przywódcom marzyło się silne, nowoczesne, świeckie państwo. Realizacja tego celu była dla nich tak ważna, że usuwali każdego, kto mógł jej zaszkodzić – od opozycyjnych polityków po radykalniejszych duchownych. Aby zagwarantować sobie bezpieczeństwo i wpływy, al-Assad obsadzał innymi alawitami najważniejsze stanowiska w rządzie, armii i przemyśle.
Ludność sunnicka przez lata czuła się odsunięta na bok. Sunnici mieli nie tylko mniejsze szanse na karierę, ale też najczęściej odczuwali represje. Gdy tylko tylko się buntowali, dowodzone przez bliskich al-Assada wojsko bez zawahania miażdżyło ich opór.
W zeszłym roku to się jednak zmieniło. Najostrzejsze rozruchy wybuchły tradycyjnie w najbardziej sunnickich miastach - Hims i Hamie. Gdy generałowie nakazali swoim żołnierzom zabijać protestujących, wielu z nich postanowiło zdezerterować. Większość syryjskich rekrutów to sunnici. Nie chcieli kolejny raz przelewać krwi współwyznawców.
W lipcu tysiące uciekinierów z wojska przedostały się do Turcji. Tam ogłosili powstanie Wolnej Armii Syryjskiej, która rozpoczęła walkę z siłami rządowymi. Jej liderzy twierdzą, że mają pod komendą 40 tysięcy mężczyzn. Eksperci oceniają jej siłę na połowę tej liczby.
Reżim posiada około 300 tysięcy żołnierzy w aktywnej służbie i drugie tyle w rezerwie.
Na politycznym froncie rolę opozycji przejęła Syryjska Rada Narodowa. W jej skład wchodzą partie zdelegalizowane przez al-Assadów, Bractwo Muzułmańskie, działacze demokratyczni, część Kurdów, a także niektórzy przywódcy plemienni.
Nie chcą czadorów
Obecność islamistów z Bractwa w ruchu oporów jest jednym z czynników, które najbardziej martwią Syryjczyków. Alawici i chrześcijanie, stanowiący około jednej piątej społeczeństwa, cenili sobie dotychczasową laickość Syrii. Podobnie podchodzili do niej bardziej świeccy muzułmanie. Dziś wielu z nich obawia się, że upadek al-Assada będzie oznaczał wprowadzenie surowych islamskich zasad rodem z Arabii Saudyjskiej. Przekonanie to wzmaga fakt, że w Tunezji i Egipcie pierwsze wolne wybory wygrały właśnie partie religijne.
Źródłem niepokoju jest także sama Wolna Armia Syryjska. Nie wiadomo, czego dokładnie można się po niej spodziewać. Reporter Guardianaopisywał, jak niedawno jeden z jej wojowników pokazywał mu nagranie egzekucji kilkunastu pojmanych członków rządowej milicji Szabiha. Każdemu z nich obcięto głowę. „To za wolność, to za naszych męczenników, a to za współpracę z Izraelem”, syczał kat zatapiając nóż w karku kolejnego więźnia.
Co gorsza, Wolna Armia jest również mocno podzielona. Wielu oficerów wyższego szczebla ma problem ze służeniem pod młodszymi dowódcami, którzy zdezerterowali wcześniej.
Nie ma wątpliwości, że reżim Baszara al-Assada dopuszcza się zbrodni na ludności cywilnej. Prawdą jest jednak, że nadal ma swoich zwolenników. Być może najsilniejszym z nich jest strach przed tym, co może nastąpić po nim.