W Lublinie jest katolicki ośrodek Odwaga, który oferuje gejom leczenie. Dziennikarz „Newsweeka” sprawdził, w jaki sposób Kościół chce pomagać gejom. Wyniki był zatrważające. Homoseksualizm leczyło się bowiem modlitwą, „wsparciem księdza i miłością Boga” i kopaniem piłki.
W ręce Rafała Gębury z „Newsweeka” trafiła informacja o ośrodku w Lublinie, który prowadzi terapię dla homoseksualistów. Po sprawdzeniu w sieci okazało się, że terapia polega głównie na „trwaniu w czystości i odrzuceniu homoseksualnego stylu życia”. Ośrodek zapewniał przy tym, że korzysta również z metod psychologicznych i psychoterapeutycznych w procesie „zdrowienia” i „dojrzewania”.
Oswoić się z męskością
Gębura zgłosił się do ośrodka, najpierw było spotkanie z osobą, która wypytywała o szczegóły bycia gejem. Pani Grażyna, która rozmawiała z dziennikarzem, kiwała ze zrozumieniem głową i mówiła, że ośrodek pomoże. Wyjaśniała, że Odwaga kładzie duży nacisk na sport, piłkę nożną, tłumaczyła, że najpierw trzeba pobiegać razem. Z doświadczenia, jak mówiła, wie, że chłopcy wstydzą się rozebrać, swojego ciała, że „będą się podniecać, jeden drugiego będzie obmacywał”. Wszystko więc jest po to, by oswoić się z męskością.
Od razu zaznaczono, że gwarancji na wyzbycie się homoseksualizmu ośrodek nie daje. Mężczyźni śpią w jedno lub trzyosobowych pokojach. Dwójek nie ma, bo „diabeł nie śpi”. - Gwarantuję jednak, że poczuje się pan facetem i będzie pan ze sobą szczęśliwy. Terapia zabierze panu ten głód, poczuje się pan wolny – zapewniała założycielka Odwagi. Opowiadała też o „absolwentach”, którzy dziś mają dziewczyny, a nawet żony i dzieci.
Seksuolodzy, których Rafał Gębara pytał o bycie homo, zapewniali, że z tym człowiek się po prostu rodzi. W ośrodku twierdzono zaś, że ta teoria „nie jest wiarygodnie udowodniona”. W Odwadze bardziej wierzono w wyjaśnienie, że na skutek środowiska, rodzin, czynników psychologicznych, „wytworzyły się” w człowieku „odczucia homoseksualne”. Oczywiście, za rozmowy i spotkania terapeutyczne trzeba płacić.
Skromnie, trzeba wyzbyć się "homo" stylu życia
W samym ośrodku – jednopiętrowe domku w jednej z dzielnic Lublina – skromne pokoje, jasne zasady: zero alkoholu, łazienki wspólne, nie wchodzi się do kuchni, z wody należy korzystać z umiarem. Wszyscy mężczyźni, którzy są na terapii, to studenci lub młodzi pracownicy. Głównie z małych miejscowości, wierzący.
Jeden z współlokatorów dziennikarza, Łukasz, zdradza, że strasznie się męczy i w końcu i tak będzie musiał skończyć w związku z kobietą. Ale przyznaje, że czasem ma myśli, by „Pan Bóg już zabrał go z tego świata”, żeby się nie męczył.
Na czym polega terapia?
Terapia polega m.in. na tym, że słuchają wykładu Richarda Cohena, psychoterapeuty, którzy przedstawia się jako były gej. Wykład wygłosił 12 lat temu na KUL. Dziś ma żonę i trójkę dzieci. Przekonuje, że homoseksualizm to wynik „niewyleczonych ran z dzieciństwa”. Chodzi o to, że geje, którym zabrakło uwagi ojca w młodości, „szukają jej w ramionach innego mężczyzny”. Wyjść z tego może każdy: wystarczy się leczyć.
Dziennikarz opisuje, że dla wszystkich uczestników terapii w homoseksualizmie jest „coś nienormalnego”. Zaburzenie, dysfunkcja. Gdy Gębara próbuje im pokazać, że nie każdy gej musi mieć problemy w rodzinie, słyszy odpowiedź, że tacy ludzie kłamią, bo wstydzą się przyznać.
Ksiądz mówi: gej biega z torebeczką
Pomaga im ksiądz Radosław, który przypomina, że homoseksualizm to według Biblii „skutek upadłej natury, czegoś grzesznego”. Bycie gejem „rozmija się ze zbawieniem”. Ksiądz studiuje psychologię na KUL, ale jak podkreśla, nie chce nikogo potępiać. Radzi, by nie nazywać się „gejem”, bo to wesołkowate, zakrywa cierpienie. Lepiej używać określenia „osoba z problemem homoseksualnym”. Czym się to różni? Gej „idzie z torebeczką przez miasto, jeździ na parady, jest szczęśliwy, obnosi się z gejostwem”. Homoseksualista zaś nie akceptuje swoich skłonności.
Remedium ośrodka na homoseksualizm to właśnie wmawianie sobie, że nie jest się gejem, do tego długie modlitwy, rozmowy. Na następnym spotkaniu panowie mają kopać piłkę. Dziennikarzowi jednak tyle wystarczy.
Cały tekst do przeczytania w najnowszym „Newsweeku”.
Posiłki jemy razem. Zaczynamy po wspólnej modlitwie. Pomagamy w kuchni i podczas codziennej liturgii: jeden robi za ministranta, drugi niesie dary (wodę, wino i hostię), trzeciemu przypada czytanie, odważni mogą zaśpiewać psalm. Wpisałem się na dyżur w kuchni. Razem z dwoma kolegami zmywam i wycieram naczynia.