Więcej pieniędzy na edukację i infrastrukturę, mniej na wojny, a do tego wyższe podatki dla milionerów – to najważniejsze punkty projektu budżetu, który właśnie przedstawił Barack Obama. Jego przeciwnicy i rywale nie mają jednak wątpliwości, że to początek jego kampanii wyborczej. Plan Obamy nie wejdzie bowiem nigdy w życie.
Prezydent zaprezentował projekt nie w Białym Domu, lecz w komunalnym koledżu na obrzeżach Waszyngtonu. Nieustannie żartując, były wykładowca prawa na Harvardzie opowiadał zgromadzonym studentom o jego głównych założeniach. A było o czym, bo plan obejmuje budżet nie tylko na nowy rok fiskalny (czyli od września), ale też na całą najbliższą dekadę. Dokument zajmuje łącznie 256 stron.
Co się w nim znalazło?
Po pierwsze – mnóstwo inwestycji. Około 500 mld dolarów miałoby zostać przeznaczonych na budowę lotnisk, autostrad, szukanie alternatywnych źródeł energii itd., co stworzyłoby nowe miejsca pracy. Kolejne 300 mld poszłoby m.in. na edukację, programy naukowe, szkolenia dla robotników oraz wyższe pensje dla nauczycieli i policjantów. To, zdaniem Obamy, jeszcze bardziej pobudzi gospodarkę z niedawnej stagnacji i pomoże odżyć klasie średniej.
Tak wysokie wydatki miałyby być możliwe dzięki jeszcze większym oszczędnościom w innych dziedzinach. Po kieszeni dostałoby wojsko, koncerny naftowe i gazowe oraz najbogatsi – prezydent chce wycofania wprowadzonych przez George'a W. Busha ulg dla zarabiających powyżej 250 tysięcy dol. rocznie oraz podniesienia do 30 proc. podatku dla milionerów. Planuje także zwiększyć obciążenie na zyski od inwestycji, które niewątpliwie przyciągały krajowy i zagraniczny kapitał, ale miały swoją cenę. - To niesprawiedliwe, że co czwarty milioner płaci mniej niż miliony przeciętych obywateli. Nie ma potrzeby, byśmy przyznawali dodatkowe ulgi gościom, którzy radzą sobie bardzo, bardzo, bardzo dobrze – mówił w charakterystycznym dla siebie stylu Obama. - Nie stać nas na to. To nie wojna klas. To po prostu zdrowy rozsądek – podsumował.
W kwestii podwyższenia podatku dla najbogatszych prezydent ma mocne poparcie niektórych z amerykańskich krezusów, m.in. Warrena Buffeta i Billa Gatesa. Ten pierwszy często kpi, że jego sekretarka płaci procentowo więcej od niego.
Największa część oszczędności, sięgająca 800 mld dolarów, przyszłaby z zakończenia wojen w Iraku i Afganistanie. To już jednak nie zasługa Obamy – Ameryka planowała wycofać się z nim od lat.
Głowa państwa uważa, że jego plan w ciągu dziesięciu lat pozwoli zredukować amerykański deficyt o cztery biliardy dolarów.
Opór przeciwników
Projekt budżetu od razu zebrał tęgie baty od Partii Republikańskiej. - Wygląda na to, że prezydent postanowił zabrać się za kampanię, zamiast rządzenie – skomentował Paul Ryan, republikański przewodniczący niższej izby Kongresu.
Prawdą jest, że jesienią Obama będzie ubiegał się o reelekcję.
Mitt Romney, jeden z jego potencjalnych rywali, nazwał projekt „obrazą dla podatników”. Warto jednak nadmienić, że on sam należy do głównych beneficjentów obecnych ulg na inwestycje – dzięki nim zapłacił w zeszłym roku jedynie 14 proc. od zarobionych 25 mln dol.
Inni krytycy podkreślają, że jeszcze kilka miesięcy temu prezydent nie mówił nic o tak drastycznym zwiększaniu wydatków. Obiecywał za to ostrzejszą walkę z deficytem.
Również eksperci nie pozostawiają złudzeń. - Czasem mówi się, że plan budżetowy od początku jest martwy. Ten można określić jako zmarły w wyniku poronienia, tak małe ma szanse na akceptację – ocenił prof. Larry Sabado, politolog z University of Virginia. - To klasyczny przedwyborczy projekt. W takich chwilach nie przedstawiasz budżetu, na który zgodzi się Kongres. Pokazujesz za to budżet, który pomoże ci w trakcie kampanii – dodał.
Żeby wejść w życie, przedłożony przez Obamę projekt musiałby zdobyć poparcie kongresowej Izby Reprezentantów. Na to nie ma szans – dominują w niej Republikanie. A oni z Obamą i jego „socjalistycznymi” pomysłami niemal nigdy się nie zgadzają. Zwłaszcza przed wyborami.