W Anglii instaluje bramy garażowe i... pisze książki o Polakach. I to o tych, którzy chluby nam nie przynoszą

Dawid Wojtowicz
Od 14 lat mieszka w Wielkiej Brytanii w jednym z ulubionych nadmorskich kurortów Anglików. Na co dzień instaluje bramy garażowe, a w wolnej chwili pisze tnące jak noże powieści i opowiadania z pogranicza literatury i faktu. Jego domena? Głośne zbrodnie, których Polacy mieszkający na Wyspach są zarówno sprawcami, jak i ofiarami.
Jan Krasnowolski, Polak urodzony w Krakowie, mieszka w angielskim mieście Bournemouth. Na co dzień instaluje bramy garażowe, a w wolnej chwili pisze powieści i opowiadania z pogranicza literatury i faktu Facebook / Jan Krasnowolski
– Wybieram historie kryminalne, ponieważ zdarzają się sprawy tak ciekawe, że czasem aż nie sposób przejść obok nich obojętnie – wyjaśnia w wywiadzie dla naszego serwisu Jan Krasnowolski, autor książek kryminalnych, którego inspirowana prawdziwymi wydarzeniami powieść "Czas wilków, czas psów" trafiła niedawno na półki księgarń w Polsce.

Jak długo mieszka Pan w Anglii?

Mój pobyt w Anglii – niedługo będzie 14 lat. Czas szybko leci, ważne, że nie został zmarnowany.

Dlaczego wyemigrował Pan do Wielkiej Brytanii?

Wyjechałem, bo pojawiła się taka możliwość, a ja zawsze byłem za tym, żeby łapać szanse podsuwane przez los. Żona dostała ciekawą ofertę, ponieważ jest stomatologiem. Na tę grupę zawodową w roku 2005 było na Wyspach naprawdę duże zapotrzebowanie, więc rekrutowali dentystów z Polski bardzo intensywnie, oferując dobre warunki oraz wybór miejsca pracy. Dzięki mojej żonie mogliśmy wybierać między Londynem, Liverpoolem a Birmingham.

Koniec końców osiedliście się w Bournemouth. Jak wygląda wasze życie na Wyspach?

Zdecydowaliśmy się jednak na Bournemouth, bo zobaczyliśmy na zdjęciach, że rosną tam palmy. No i wybór okazał się strzałem bez pudła, fantastycznie nam się tu żyje. Wybraliśmy spokojne, dobre życie i mówię to bez wstydu, bo spokój jest mi potrzebny do pracy. Mamy też przyjaciół dookoła, to ważne, żeby mieć przyjaciół.

Co może Pan powiedzieć o Bournemouth?

Bournemouth to stosunkowo nieduże miasto położone na południowym wybrzeżu. Właściwie trójmiasto, bo właśnie zaczęło się łączyć razem z Poole i Christchurch, niedawno utworzono jedną wspólną radę miasta. Mamy swój uniwersytet, więc mieszka tu mnóstwo studentów z całego świata. W lecie natomiast zjeżdżają amatorzy plażowania, serfowania i clubbingu.

Jak płynie tu życie?

Miasto żyje i rozwija się, cały czas coś się dzieje i nie sposób się nudzić, a jednak tempo życia jest spokojniejsze niż w wielkich miastach. I wciąż da się znaleźć miejsce do zaparkowania w centrum oraz nie marnujemy czasu w korkach, co jest naprawdę bezcenne. A całkiem niedaleko znajduje się wielki park narodowy New Forest, przepiękne lasy i wrzosowiska. Godzinę mi zajmuje, żeby tam dojechać na rowerze, więc często z tej możliwości korzystam.

Jak bardzo liczna jest Polonia w Bournemouth?

Ilu Polaków żyje w tych okolicach, trudno stwierdzić. Myślę, że dziesięć tysięcy będzie liczbą mocno zaniżoną, jeśli uwzględnimy, że do facebookowej grupy "Polacy w Bournemouth" zapisało się 10856 osób.
Bournemouth, miasto w Anglii, w którym od 14 lat mieszka pisarzFot. Roman Grac / Pixabay
W jaki sposób Brytyjczycy postrzegają dziś Polaków mieszkających na Wyspach?

Myślę, że jednak pozytywnie. Żyjemy tu, stajemy się częścią społeczeństwa, którą coraz trudniej ignorować. Coraz więcej z nas zdobywa brytyjskie obywatelstwo. Czyli mamy swój głos, trzeba się z nami liczyć. Poza tym wnosimy naprawdę dużo – zakładamy swoje firmy. Nasi otwierają sklepy spożywcze albo salony fryzjerskie, polskie knajpki i warsztaty samochodowe. Wykonujemy różne usługi i zwykle robimy to solidnie. Wyrobiliśmy sobie bardzo solidną markę w budowlance, chociaż tzw. "kowbojka" też się zdarza.

Są też ciemniejsze strony polskiej emigracji.

Prawda, wykręcamy czasem jakieś numery, w które zaangażowana jest policja oraz służby socjalne, bywa, że napiszą o tym w gazecie. Ale mimo wszystko to są wciąż tylko marginalne sprawy, nawet jeśli czasem robi się o nich głośno. Ogólnie – nie mam powodu, żeby się wstydzić, że jestem Polakiem. A mój kumpel Giles, z którym jeżdżę cross-country po Dorset, posiada już całkiem spory zasób polskich słów i wciąż uczy się nowych. Powiedziałbym, że chłopak idzie z duchem czasu.

Brexit – za czy przeciw? Co Pan sądzi o decyzji podjętej przez Brytyjczyków?

Nie spędza mi snu z powiek ten ich cały Brexit. Niech sobie go robią, skoro dali się Ruskom podpuścić przy pomocy Nigela Farage’a, który obudził demony nacjonalizmu w tym narodzie. Trzeba tylko pamiętać, że za Brexitem głosowali przede wszystkim starzy ludzie na skraju demencji, którzy naiwnie wyobrażają sobie, że złote czasy imperium brytyjskiego jeszcze mogą jakimś cudem powrócić.

Kto jeszcze był gorącym orędownikiem Brexitu?

Ta cała sfrustrowana masa ludzka funkcjonująca na socjalnym minimum, którą można spotkać w każdym kraju, z wyjątkiem może Luksemburga i Monako. Oni głosowali za Brexitem, kierując się logiką, że kiedy z Wysp wyjadą emigranci, to znowu będzie można żyć dostatnio na benefitach, że w fabryce będzie można się znowu beztrosko obijać jak dawniej, zanim my się tu zjawiliśmy.

Aż tak?

Poważnie, mnóstwo ludzi miało nadzieję, że znikniemy z krajobrazu nazajutrz po ogłoszeniu wyników narodowego referendum. Nie wiedzieli, biedacy, że to tak nie działa... Więc ja uważam, że skoro brytyjski suweren zadecydował, niech sobie robią ten cały Brexit i niech teraz przyjmą na klatę wszystkie jego konsekwencje, których się nawet nie spodziewali.

A gdyby jakimś cudem doszło do kolejnego referendum...

Jeśli odbędzie się kolejne referendum, to zagłosuję oczywiście za pozostaniem w Unii. Odłączenie się od Europy będzie ze strony Wielkiej Brytanii aktem skrajnego debilizmu i mówię to jako Polak, ale także jako Brytyjczyk.

A jakie nastroje panują wśród Polaków na Wyspach w dobie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej?

Jeżeli rozmawiamy o nastrojach polskiej społeczności, większość ludzi, chyba podobnie jak ja, ma to gdzieś, bo po co się stresować czymś, na co nie mamy wpływu i co być może nastąpi, a może wcale nie. Choć faktycznie, zdarzają się osoby, które trochę panikują. Ale takie jednostki zdarzały się nawet na Titanicu.
Jan Krasnowolski jest wnikliwym obserwatorem polskiej przestępczości na Wyspach. Te historie stają się kanwą dla jego twórczości pisarskiejFot. Viola Spoz / Materiały własne autora
Porozmawiajmy o Pańskiej twórczości pisarskiej, która koncentruje się na polskiej przestępczości na Wyspach. Mamy wiele za uszami?

Statystycznie nie tak bardzo. Zdarzają się jednak sytuacje, kiedy jakiś Polak odwali bardziej spektakularny numer i mówią o tym przez kilka dni w wiadomościach. Jak ten Damian, który podczas niedzielnego grilla zgładził sześć osób na Jersey. Albo inny idiota, który zmieniał sobie muzyczkę w telefonie, siedząc za kółkiem ciężarówki.

Rozumiem, że słono za to zapłacił?

Żeby tylko on. Grzebiąc w swojej playliście, nie zauważył korka, jaki się utworzył na autostradzie M1, i nie zdążył wyhamować. Dosłownie zmiażdżył osobowe auto przed sobą, wysyłając na tamten świat kobietę z trójką dzieci. Jemu nic się nie stało, wyszedł z wypadku bez szwanku. Stanął przed sądem i wtedy właśnie trąbili o nim w wiadomościach ku przestrodze dla innych kierowców.

Jak relacjonowały tę historię brytyjskie media?

Podali go z pełnego imienia i nazwiska, a w telewizji puszczali na okrągło ten moment nagrany z kamerki w kabinie, kiedy grzebie w telefonie, zamiast patrzeć na drogę, a potem nagle podskakuje, bo właśnie przywalił w osobówkę. Okazało się, że dzień przed wypadkiem dostał w pracy naganę za grzebanie przy telefonie w czasie jazdy, bo już wcześniej ktoś z jego firmy wychwycił taką sytuację na kamerce.

Jakie grzechy na sumieniu mają jeszcze emigranci z Polski?

Są też setki przypadków, o których się nie słyszy, gdyż są to sprawy o delikatnym charakterze, głównie przemoc domowa, która niestety jest dużym problemem w naszej społeczności. No i jest naturalnie wschodnioeuropejska przestępczość zorganizowana, ale ona raczej nie walczy o rozgłos. I nie chodzi mi nawet o dystrybucję amfetaminy na dużą skalę ani o przywożenie dziewczyn do londyńskich agencji.

Czym w takim razie parają się gangi z naszego regionu?

Grupy ze Wschodniej Europy w ostatnich latach poważnie inwestują w Londynie. Tutaj dobrze się pierze pieniądze, a ceny nieruchomości nieustannie idą w górę.

Dlaczego z taką lubością eksponuje Pan akurat najmroczniejszą stronę polskiej emigracji? Aż chciałoby się powiedzieć – dobrze, że Pana książki wychodzą w Polsce po polsku, a nie w Anglii po angielsku...

Ależ ja bardzo bym chciał wydawać w Anglii, tylko z tłumaczami jakiś dziwny problem i ciężko znaleźć kogoś normalnego, chętnego do współpracy. Zakładam jednak, że to tylko kwestia czasu, odpowiedni człowiek sam się w końcu do mnie zgłosi. Wiem, że Anglicy z ciekawością poczytaliby sobie, jak wygląda ich kraj widziany oczami Polaka, powiedziało mi to już kilka osób. A czemu mroczną stronę?

No właśnie, czemu?

Bo ona mnie interesuje i coraz lepiej ją ogarniam. Natomiast jeśli mówimy o kryminalnych historiach z udziałem Polaków na Wyspach, to zauważyłem, że o dziwo nikt się wcześniej przede mną nie zajął tą szeroką półką. Żeby napisać dobrą książkę, przede wszystkim musimy zadbać, aby była ciekawa. Nudne oraz zbyt przewidywalne książki pozostawiają niesmak, a ja szanuję czas czytelnika, tak samo, jak swój własny i dlatego zawsze pamiętam, by go nie marnować.

Zbrodnia rozbudza ciekawość?

Tak. Wybieram historie kryminalne, ponieważ zdarzają się sprawy tak ciekawe, że czasem aż nie sposób przejść obok nich obojętnie. Zwłaszcza że niektóre z nich wydarzają się tuż obok nas... Trzeba mieć tylko oczy i uszy szeroko otwarte. Oraz zapamiętywać – fakty, twarze, miejsca.
Jan Krasnowolski napisał wcześniej "Syreny z Broadmoor" zbiór opowiadań inspirowanych sprawami kryminalnymi z udziałem Polaków. Jego najnowsza powieść to "Czas wilków, czas psów", historia zbrodniarza z PolskiWydawnictwo Świat Książki
Typy spod ciemnej gwiazdy o polskich korzeniach zaludniają również strony Pańskiej najnowszej powieści "Czas wilków, czas psów". Skąd wziął się pomysł na tytuł książki?

Tytuł miał początkowo brzmieć "Llanelli", bo tak nazywa się walijskie miasteczko, gdzie toczy się akcja powieści. Ale mi to wyperswadowano z powodów, z którymi nie mogłem się nie zgodzić. Więc wymyśliłem "Czas wilków, czas psów", gdyż motyw czworonogów dość często zaczął mi się pojawiać w historii. Pisałem naturalnie o ludziach, ale okazało się, że niektórzy z nich są dość skundleni. Jak na przykład główny bohater, który jednak do samego końca uważa się za wilka. Wyszła mi niechcący historia o psim losie, więc musiałem dobrać kynologicznie brzmiący tytuł.

Jaka inspiracja stoi za fabułą tej powieści?

Historię, na której bazuje moja powieść, odkryłem, robiąc research do "Syren z Broadmoor" i od razu stwierdziłem, że szkodą by było zużyć tak świetny pomysł na jedno krótkie opowiadanie. Zwłaszcza że kilka osób, z których zdaniem się liczę, chrząkało znacząco, że czas, abym w końcu napisał powieść. No to napisałem. I spodobało mi się do tego stopnia, że chyba już nie wrócę do pisania opowiadań.

Zazwyczaj w książkach główny bohater to postać, z którą czytelnik ma się utożsamiać.

Na pewno nie w mojej powieści [śmiech].

Fakt. Mariusz Madejski – skinhead-bandyta, najemnik-zbrodniarz i zawodowy morderca w jednym – jest kimś, komu nie sposób w ogóle kibicować, gdy ze ścigającego staje się ściganym. Czemu ulepił Pan protagonistę z tak paskudnej gliny?

Przypuszczam, że właśnie dlatego – niewielu pisarzy się na to porywa. A może ludzie mają ochotę poczytać, co taki bandzior ma w głowie, jak wygląda jego dzień powszedni? Poza tym, z jakiegoś bliżej nieznanego mi powodu, utożsamianie się z takimi bohaterami przychodzi mi o wiele łatwiej, a sama praca nad taką historią robi się od razu o wiele ciekawsza, co przynosi ostatecznie pozytywne rezultaty. Zresztą prawdziwy Mariusz M., który został zamordowany w Llanelli, to był jednak kawał bandziora i nie miałem intencji, żeby go w książce wybielać.

Nie da się ukryć – mało w tej książce pozytywnych postaci.

Pozytywnym w sumie bohaterem mojej historii jest Walijczyk, który go zgładził, a który w rzeczywistości został przez brytyjski system sprawiedliwości bardzo surowo osądzony i odsiaduje obecnie dożywocie. Podobnie, jak jego polski wspólnik, Adrian I., dwudziestokilkuletni chłopak, który też dostał dożywocie, ale ma szansę wyjść po piętnastu latach. Z mojego punktu widzenia ci dwaj ludzie – Walijczyk i Polak – są ostatnimi ofiarami Mariusza M. Gdyby nie pojawił się ze skradzioną amfetaminą w Llanelli, nigdy nie doszłoby do tragicznych wydarzeń, a ci dwaj nie siedzieliby dzisiaj za głowę.

Życie ma mnóstwo odcieni szarości.

Uważam, że literatura powinna odzwierciedlać prawdziwe życie, a nie epatować sztucznością oraz czarno-białymi kalkami. Tego postanowiłem się trzymać w swojej twórczości literackiej.

Jest Pan też autorem "Syreny z Broadmoor", zbioru opowiadań inspirowanych sprawami kryminalnymi z udziałem Polaków. Która ze zbrodni popełnionych przez naszych rodaków na Wyspach najbardziej Panem wstrząsnęła?

Sprawa małego Daniela Pełki z Coventry. Ta jedna. Resztę zawsze rozpracowuję na zimno. Staram się nie pisać emocjonalnie, skupiam się na faktach i zdarzeniach, żeby wyciągnąć jak najbardziej logiczne wnioski na temat tego, co się właściwie stało.

Jakie były kryteria selekcji tych przerażających historii?

Do książki wybrałem dziewięć najgłośniejszych spraw, jakie wydarzyły się w ciągu dekady 2005-2015. I co zawsze podkreślam – Polacy tylko w części przypadków są "tymi złymi". Starałem się pokazać rzeczywistość, w której nasi są sprawcami, ale także bardzo często ofiarami. I nie wszystkie historie opowiadają o morderstwach, o tym również trzeba pamiętać.
Broadmoor Hospital, połączony z więzieniem szpital psychiatryczny w mieście Crowthorne (Berkshire, Anglia). Przebywają w nim najgroźniejsi obłąkani kryminaliściZrzut ekranu z YouTube / Barcroft TV
Jak Pan widzi swoją przyszłość w Wielkiej Brytanii? Jakie pisarskie plany się w niej mieszczą?

Plan jest taki, że zamierzam pisać teraz już regularnie z częstotliwością nie większą niż jedna książka na dwa lata. Generalnie, w tym sporcie liczy się jakość, nie ilość przecież, a ja na szczęście nie muszę z tego pisania utrzymywać rodziny, bo mam też zwykłą pracę. Instaluję bramy garażowe, zasuwam jak każdy inny. O to, że nie wyczerpią mi się tematy, jestem dziwnie spokojny.

Nad czym obecnie Pan pracuje?

Właśnie zacząłem pracę nad nową książką, tym razem głównym bohaterem będzie lewak, który próbuje naprawiać świat. Ta historia nie będzie zbyt mroczna, ale za to bardzo wesoła. Co nie znaczy, że nie pojawią się w niej wątki kryminalne, bez nich nie zabieram się do pisania.

Czy myśli Pan, że kiedykolwiek wróci do Polski? Co by się musiało stać, by do takiego powrotu doszło?

W Polsce raz na jakiś czas bywam. Zawsze bardzo mi się tam podoba i nigdy nie jest nudno, ale na stałe nie zamierzam wracać. Polubiłem życie w Bournemouth i wiem, że gdybym stąd wyjechał, to akurat tego wyjazdu bym potem żałował. Więc nie, nic mnie już stąd nie ruszy. Chyba że żona znowu coś wymyśli...

Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem Świat Książki