Sekta, śmierć i używki. Dramatyczny życiorys Joaquina Phoenixa to gotowy scenariusz filmowy

Ola Gersz
Dzieciństwo w sekcie, żebranie na ulicy, śmierć ukochanego brata, problemy z alkoholem i narkotykami – trudno uwierzyć, że życiorys Joaquina Phoenixa to nie filmowa fikcja. Tragedie w życiu aktora wpłynęły na jego życie, które odbiega od hollywoodzkich standardów. Phoenix jest dla konserwatywnego Hollywood zbyt trudny, zbyt skomplikowany. Jednak to dzięki swoim przeżyciom mógł wcielić się w tak złożoną i katorżniczą postać, jak Joker.
Joaquin Phoenix to jeden z najlepszych i najoryginalniejszych współczesnych aktorów Fot. Screen z YouTube'a / https://www.youtube.com/watch?v=u7jZ-ci1QrQ
Ci, którzy widzieli już "Jokera" (w Polsce premiera 4 października, przedpremierową recenzję Bartosza Godzińskiego można przeczytać tutaj) nie mają wątpliwości: Joaquin Phoenix powinien dostać Oscara.

To chyba zresztą nikogo nie dziwi. Phoenix jest w ścisłej czołówce najlepszych współcześnie żyjących amerykańskich aktorów, artysta-geniusz. Ucieka od hollywoodzkiego blichtru i jest na uboczu mainstreamu, więc nie jest wielką gwiazdą formatu Leonardo DiCaprio czy Brada Pitta, ale kiedy już widzimy go na ekranie, zjada większość medialnych sław na śniadanie.
Problem jest jednak taki, że przyznająca Oscary Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej zdaje się jego aktorskiego geniuszu nie zauważać. Phoenix był nominowany do tej najważniejszego aktorskiej nagrody trzy razy – w 2001 roku za "Gladiatora", gdzie przyćmił nagrodzonego Russela Crowe'a, w 2006 roku za "Spacer po linie" i w 2013 roku za "Mistrza" – ale nigdy statuetki nie otrzymał. Ba, zdarzało się nawet, że Akademia zupełnie pominęła jego świetną rolę, jak chociażby w "Ona" czy w "Wadzie ukrytej".


Dlaczego? Bo Hollywood nie bardzo go lubi. Phoenix jest bowiem dla tego pruderyjnego i dość skostniałego światka zbyt nieobliczalny. Za mało sympatyczny i za bardzo odmienny, a do tego kilka lat temu bardzo się show-biznesowi naraził. Ale od początku.

Dzieci Boga
Jak to zwykle bywa, wszystko ma korzenie w dzieciństwie. A to Phoenixa było nietypowe, żeby nie powiedzieć traumatyczne. Serwis WatchMojo.com nazwał nawet życiorys aktora "rozdzierającym serce". I duża w tym niestety rola jego rodziców.

John Lee Bottom z Kalifornii i Arlyn Dunetz, która urodziła się w Nowym Jorku, ale przeprowadziła na zachodnie wybrzeże, poznali się w 1968 roku. Rok później wzięli ślub. Jednak nie dla nich było spokojne życie na amerykańskich przedmieściach: para dołączyła do sekty Children of God (Dzieci Boga), którą w latach 60. założył pastor David Berg. Bottomowie wybrali los misjonarzy i wraz z innymi członkami sekty wyjechali do Ameryki Południowej, gdzie głosili słowo Berga (pastor ostrzegał m.in. przed końcem świata i wielką bitwą w Har-Magedon w 1993 roku).

To właśnie w Ameryce Południowej Bottomom rodziły się kolejne dzieci. Było ich pięć: urodzony w 1970 roku River, Rain (1972 r.), Joaquin (1974 r., aktor urodził się w Portoryko), Liberty (1976 r.) i Summer (1978 r.). Cała rodzina wędrowała wraz z sektą, rodzice nie miała stałego dochodu, a tymczasowy dom rodziny niedaleko Caracas w Wenezueli był, jak wyznał potem River Phoenix, zawszoną szopą bez łazienki.
Dzieci Boga wywołały w USA olbrzymie kontrowersje. Jednym z powodów była seksualność sekty, którą promował pastor Berg. Na ulicach rozdawano religijno-seksualne biuletyny, kobiety musiały być skąpo ubrane, a członkowie sekty dzielili się partnerami. W pewnym momencie Dzieci Boga oskarżono o wykorzystywanie seksualne dzieci – miały być zmuszane nie tylko do stosunków seksualnych ze sobą, ale również z dorosłymi.

To właśnie z tego powodu Bottomowie mieli opuścić sektę. Ofiarami stały się bowiem ich własne dzieci. Jak wyjawił później River Phoenix w magazynie "Details", swoje dziewictwo stracił w wieku czterech lat (Joaquin nigdy nie dał do zrozumienia, że również miał podobne doświadczenia). – Byli obrzydliwi i niszczyli ludziom ich życia – powiedziała o swojej dawnej sekcie Arlyn, mama Joaquina. W 1978 roku rodzina wróciła więc do Stanów Zjednoczonych.

Liść
Bottomowie zmienili nazwisko na Phoenix. Uznali, że to doskonały symbol początku ich nowego życia – to bowiem nazwa mitycznego ptaka feniksa, który odradza się z popiołów. Jednak początek nie był łatwy: rodzina była bezdomna i mieszkała w samochodzie, potem rodzicom udało się wynająć pokój z jednym łóżkiem, w którym spała cała siódemka. W końcu Johnowi i Arlyn udało się znaleźć pracę – ich matka zatrudniła się jak sekretarka w stacji telewizyjnej NBC, ojciec pracował jako architekt krajobrazu.

Joaquin i jego rodzeństwo jeszcze jako członkowie Dzieci Boga często żebrali na ulicach, a w Los Angeles znowu na nie wrócili – jednak już w innej roli. Śpiewali i grali na instrumentach dla przechodniów, wszyscy marzyli bowiem o karierze w show-biznesie. W końcu odkryła ich dziecięca agentka Iris Burton, która zatrudniła całą piątkę.
Fot. WatchMojo.com
W tym czasie Joaquin zmienił swoje imię – podobnie jak trójka rodzeństwa (Rzeka, Deszcz, Lato) chciał nazywać się bowiem zgodnie z naturą. Ochrzcił się więc Leafem (Liść). Swojego nowego imienia używał do 15 roku życia, potem wrócił do Joaquina. Jednak to właśnie jako Leaf Phoenix zaczynał swoją karierę jako dziecięcy aktor.

Phoenixowie regularnie pojawili się w reklamach i w telewizyjnych programach. W końcu otworem stanęły również przed nimi seriale i filmy. Joaquin zadebiutował w 1982 roku w wieku 8 lat u boku Rivera w serialu "Seven Brides for Seven Brothers", a dużą rolę zdobył już dwa lata później. Potem wszystko poszło już szybko: Joaquin pojawiał się i w serialach, i w filmach (m.in. "Ruscy na Florydzie" czy "Spokojnie, tatuśku").

Viper Room
Rodzeństwo Phoenix znowu nie miało więc dzieciństwa: całe dnie spędzało na planach filmowych, było w rozjazdach. Sam Joaquin zdobył dużą popularność, jednak nigdy nie osiągnął statusu dziecięcej gwiazdy, jak Drew Barrymore czy Macaulay Culkin. Co innego jego starszy brat River, który po roli w "Stań przy mnie" uzyskał status nastoletniego idola. Rivera, który został nominowany do Oscara za rolę w "Straconych latach" porównywano wręcz do Jamesa Deana – tak jak legenda kina był bardzo niepokorny i bardzo zdolny. Jednak podobnie jak Dean River Phoenix nie miał okazji dożyć dojrzałych lat. W październiku 1993 roku, trzy dni po 19-tych urodzinach Joaquina, on, River, ich siostra Rain i dziewczyna Rivera poszli do znanego w Hollywood klubu Viper Room, w którym River miał wystąpić. Doszło jednak do tragedii: aktor przedawkował po zażyciu mieszaniny heroiny i kokainy. Na pogotowie zadzwonił Joaquin – jego dramatyczna prośba o pomoc była nadawana we wszystkich stacjach telewizyjnych i radiowych jeszcze przez tygodnie. River zmarł na miejscu.

Hollywood opłakiwało obiecującą gwiazdę, a 19-letni Joaquin szczególnie nie mógł poradzić sobie ze śmiercią brata. Aktor wycofał się wtedy na rok z życia publicznego, a śmierć Rivera już na zawsze zaważyła na jego życiu.

Metoda
Aktor, który powrócił do aktorstwa w 1995 roku w znakomitej roli w filmie "Za wszelką cenę" u boku Nicole Kidman, tak jak River, miał tendencję do autodestrukcji. Stąd jego problemy z używkami. Dla aktora Hollywood było bowiem koszmarem, a narkotyki i alkohol – okazją do ucieczki. A role, które wybierał, mu w tym nie pomagały.

Joaquin, którego kariera po "Gladiatorze" w 2000 roku ruszyła z kopyta, znany jest ze swojego poświęcenia dla roli. Gra bowiem zgodnie z Metodą Stanisławskiego, zgodnie z którą artysta musi w stu procentach wejść w graną postać: i psychicznie, i fizycznie. Kiedy w 2005 roku Phoenix grał więc uzależnionego od alkoholu i narkotyków muzyka country Johhny'ego Casha w "Spacerze po linie", sam wpadł w nałóg. Film wywindował go do pierwszej ligi hollywoodzkich gwiazd, ale Phoenix musiał iść na odwyk.

To jednak nic w porównaniu z "żartem", który Phoenix wywinął w Hollywood kilka lat później. I to również z powodu Metody. W 2008 roku Phoenix ogłosił, że rezygnuje z aktorstwa i zaczyna karierę jako... raper. Media nie miały wątpliwości: Phoenix oszalał. Aktor zapuścił długą brodę i włosy i zachowywał się co najmniej dziwacznie, chociażby w programie "Davida Lettermana".
Kiedy Hollywood postawiło już na nim krzyżyk, w 2010 roku w kinach ukazał się parodystyczny film dokumentalny "I'm Still Here", do którego scenariusz Joaquin napisał ze swoim ówczesnym szwagrem, aktorem Casey'em Affleckiem. Okazało się, że Phoenix wtedy... udawał, a wszystko było jedną wielką rolą aktorską. Zrobił więc wszystkich w balona.

Ludziom się to nie spodobało: film okazał się klapą, Hollywood odwróciło się od Phoenixa, a sam aktor dorobił się stanów lękowych i kompleksów, które męczą do go dziś. Przykładem jest chociażby wywiad z Anną Wendzikowską, podczas którego aktor na chwilę wyszedł, gdyż twierdził, że słyszy głosy. Podczas promocji "Jokera" jego niepokojące zachowania się zresztą nasiliły, więc niektórzy zaczęli już mówić o "klątwie Jokera" – to po roli w "Mrocznym rycerzu" Heath Ledger przedawkował.

Buntownik
Od "I'm Still Here" Phoenix nie idzie już na żadne kompromisy i w pełni cieszy się statusem niehollywoodzkiego aktora. Nie chodzi na przyjęcia, nie bierze udział w sesjach zdjęciowych, broni swojej prywatności, często kłóci się z reporterami, a na galach filmowych ma minę, jakby niemiłosiernie się nudził. Oscary nazwał nawet kiedyś "bzdurą" (co również wkurzyło Akademię). Bardziej od nagród i życia celebryty woli akcje charytatywne i pomoc zwierzętom (jest weganinem). Jako aktor konsekwentnie wybiera trudne i nieoczywiste role na pograniczu mainstreamu i kina niezależnego, jak te w "Mistrzu", "Ona", "Wadzie ukrytej" i "Nigdzie cię tu nie było" (zdarzyły mu się także wpadki, jak "Imigrantka", w której zagrał u boku "mówiącej po polsku" Marion Cottilard). Ba, zagrał nawet Jezusa w "Marii Magdalenie", gdzie poznał aktorkę Rooney Marę, z którą od kilku lat jest związany. Słowem, im mniej sztampowo, tym lepiej.

Wnioski? Phoenix to trudny człowiek z dramatycznym życiorysem, ale i genialny aktor, bez którego kino byłoby puste i jednowymiarowe. Nie zapominajmy więc o jego talencie, gdy jesteśmy zszokowani jego "dziwactwami". Bo to po prostu dla tego niesamowitego artysty niesprawiedliwe. I trzymajmy kciuki, żeby amerykańska Akademia w końcu przyznała mu Oscara. Może za Jokera?