List z Uløyi: młodzi twórcy dzielą się spostrzeżeniami o Polsce z nietypowej perspektywy

Fundacja Identitas
Fundacja Identitas ogłosiła jesienią ubiegłego roku konkurs “Tożsamość. Warsztaty w Arktyce” dla polskich humanistów: pisarzy filozofów i historyków, którzy nie przekroczyli 41-go roku życia. Sześcioro polskich twórców zostało niedawno nagrodzonych udziałem w warsztatach na arktycznej wyspie Uløya na przełomie lutego i marca 2020 r.
Fot. Unsplash.com / Bit Cloud
List z Uløyi, kwiecień 2020

Jedynie samotność jest stanem graniczącym z absolutnym spokojem wewnętrznym, z odzyskaniem indywidualności. Tylko w pochłaniającej pustce samotności, zacierającej kontury świata zewnętrznego można odczuć, że jest się sobą. Aż do granic zwątpienia, które uprzytamnia też własną nicość w rosnącym przeraźliwie ogromie wszechświata.

Tym nieprecyzyjnym cytatem z Gustawa Herlinga-Grudzińskiego rozpoczęliśmy pierwsze warsztaty Identitas na arktycznej wyspie Uløya na przełomie lutego i marca 2020. Gdy dopłynęliśmy na wyspę po kilkunastogodzinnej podróży, dotarły do nas wiadomości o pojawieniu się w Europie epidemii, którą przywleczono z Chin. Świat jeszcze bardziej się skurczył, ale nasze od niego oddalenie zdawało się rosnąć. Tylko na krótki czas, a jednak.

W ciągu tych ośmiu dni na odległej wyspie, w czasie długich podróży z i do Polski, a wreszcie w ciągu kilku tygodni tajania po powrocie zebraliśmy nieco spostrzeżeń, którymi postanowiliśmy się podzielić pod postacią wspólnie napisanego, tytułowego Listu.
Warsztatowe rozmowy upewniły nas w przekonaniu, iż warto dzielić się Listem po corocznych warsztatach na Uløyi od tej pory regularnie.

Dziś twórcy w Polsce na szczęście nie żyją pod presją okupacji czy pod totalitarną kontrolą. Coraz częściej też materialne warunki życia nie są już niepokonaną barierą. Widmo groźnego konfliktu także zdaje się wciąż dość odległe, choć epidemia koronawirusa już w licznych wypadkach weryfikuje lekkość bytu.

Ludzie piszący żyją jednak w Polsce głęboko wewnętrznie skonfliktowanej, wśród kilku - globalnie lub centralnie - kształtowanych dyskursów, w rozdzierającym braku akceptowalnej dla większości najoględniejszej nawet interpretacji najnowszej historii, wśród popkulturowej papki o rosnącym natężeniu, a wreszcie - w chmurze manipulacji społecznych na niespotykaną skalę uprawianych w sieci, a opartych o psychometrię i big data.

Listy z Uløyi będą spostrzeżeniami z oddalenia. Mam nadzieję: nie tylko geograficznego. Spisem wewnętrznie nieuzgadnianych myśli corocznych uczestników warsztatów.
Poniższe obserwacje pochodzą od tegorocznej szóstki uczestników. Byli nimi: Marcin Cielecki, Tomasz Herbich, Marcin Makowski, Marcelina Szumer-Brysz, Radek Rak, Paweł Rzewuski.

Uczestnicy poruszyli w ciągu tygodniowych warsztatów wiele spraw, oczywiście poświęcając im uwagę i czas w różnym bardzo stopniu. Próbuję tu przywołać najważniejsze z nich. Wydaje się, iż można je podzielić na pięć stosunkowo szerokich nurtów.

Samotność i kryzys
Jak wspomniałem, chcieliśmy by czas na Uløyi był dla uczestników swego rodzaju katalizatorem. Osamotnienie, oddalenie, cicha, acz nieposkromiona presja arktycznej natury wywróciły, jak się zdaje, ich rutynę i poczucie bezpieczeństwa, czego efektem był kryzys, rachunek i pytania.

Mówi Marcin Makowski: W czasach, w których świat przechodzi w tryb społecznej izolacji, są miejsca gdzie żyje się tak od zawsze. Coraz mniej z przymusu, bardziej z wyboru. Podczas długiej drogi na Uloyę zastanawiałem się, co dostaje się w zamian? Na miejscu stwierdziłem, że najbardziej to dostaje się pod panowanie sił przyrody. Ale otrzymuje się też izolację i kontakt z człowiekiem.

Marcin Cielecki: Czas spędzony na Uløyi wpędził mnie w kryzys. Kryzys z języka greckiego oznacza sąd. Cisza, przestrzeń, biel, niewysłowiona potęga to wszystko odziera mnie z mentalnych zabezpieczeń. Pojawiły się pytania, od których nie sposób było uciec. Wszedłem w to z otwartością i gotowością na to, co przyniesie. A przyniosło podanie sobie samemu ręki na zgodę.

Rozmowy z Tomkiem uświadomiły mi, że wciąż są w nas tęsknoty o apetycie metafizycznym. Tam inaczej rozbiera się figurę „Kultura versus Natura”. Wiadomo, co jest pierwsze.

Zaskoczyła mnie w Arktyce cisza, która wyciągnęła na wierzch niemal wszystko, co było dla mnie ważne. Nie pierwszy raz przeżywałem „dni pustyni”, czy to w jakiejś formie życia pustelniczego, czy samotności. Musiałem raz jeszcze postawić sobie pytania o własną twórczość, dokąd doszedłem, co zwyczajnie spartoliłem.

Obecność innych piszących, świetnych autorów, ciekawych osobowości, dodatkowo podsycała te pytania. Być może dzięki potędze przyrody, wobec której czuje się jedynie pokorę i wdzięczność, udało się wejść w te pytania bez roztrząsania i kąsania siebie od wewnątrz. Przestrzeń krajobrazu mnie leczyła, koiła, składała na nowo. Wyszedłem z warsztatów z uczuciem pojednania ze sobą, z własną twórczością. Jeszcze się nie skończyłem, jeszcze się nawet nie zacząłem.

Warsztaty były bardzo udane i niecodzienne. –zgadzał się Radek Rak. -Muszę jednak powiedzieć, że nie sposób ich oceniać bez pierwszorzędnej na Uløyi warstwy sensualnej. Jak tam powietrze pachnie i smakuje!

Na Uløyi panuje przejmująca cisza, a barwy ograniczają się do odcieni bieli i błękitu; inne kolory zaczyna się postrzegać intensywniej, a własne myśli - głośniej. - Odpowiadała Marcelina Szumer-Brysz.

Mimo godnego podkreślenia faktu, iż znaczna większość uczestników widziała się po raz pierwszy w życiu, to skuteczne osamotnienie zaskakująco szybko otwierało dyskusję nawet na zazwyczaj zastrzeżone, chronione kwestie.

Tak, na tej arktycznej wyspie rozmawialiśmy jakoś szczególnie wylewnie i uważnie o sprawach dla tej szóstki autorów pierwszorzędnej wagi, trudnych, nierzadko intymnych. - dodaje Dawid Jung.

Paweł Rzewuski stwierdza zaś tak: W odcięciu od świata, od medialnego środkowoeuropejskiego zgiełku medialnego, rozważaliśmy zagadnienie tożsamości z wielu różnych perspektyw, filozoficznych i literackich. Konfrontacja z pisarzami i poetami, którzy postrzegali znane mi zagadnienia w sposób diametralnie inny zmusiła mnie, czy tego chciałem czy nie, do rewizji moich własnych poglądów. Wyjścia z wygodnego, ale ciasnego zbioru przyzwyczajeń i spojrzenia z nowego kąta nachylenia. Podczas warsztatów uświadomiłem sobie jak bardzo byłem w błędzie myśląc, że mam szerokie perspektywy interpretacyjne. W rzeczywistości zastygłem w schematach, niekiedy nawet bardzo wyrafinowanych w swojej złożoności, ale zamkniętych na doświadczenie i inne perspektywy.

Nauczyłem się na nowo „tożsamość” interpretować nie tylko jako problem filozoficzny. Uløya stała się zatem dla mnie lekcją pokory, aby nie być zbyt pewnym, że przyjęte przeze mnie kategorie poznania są najsłuszniejsze.

Radek Rak: Było to przede wszystkim spotkanie z drugim człowiekiem, w tym wypadku szczególnie cenne, gdyż różni nas wiele, mamy mniej lub bardziej odmienne wizje świata
i sposoby opowiadania go. Warsztaty, prowadzone podczas nich rozmowy, próby wyciągania wniosków i stawiania hipotez odbywały się bez odgórnej presji, światopoglądowej lub innej. Jestem człowiekiem raczej zamkniętym, z tendencją do izolowania się, tym bardziej więc tę formułę, pozostawiającą uczestnikom ich przestrzeń –doceniłem.

Dookoła jest biel, przestrzeń, która jest poszarpana tylko górami, bezkresem nieba
i wodą. W tej przestrzeni bieli niepodzielnie króluje i wędruje cisza, którą przerywa jedynie wiatr. To krajobraz, który nieustannie będzie prowokował do stawiania pytań o to, kim się jest i dokąd się zmierza - kończy Marcin Cielecki.

Dawid Jung: Właśnie pytania o te intymne tożsamości (nierzadko pokaleczone, niezupełnie zakotwiczone lub będące jeszcze w drodze) padały na Uløyi. Zauważyłem w tym dużo troski i dojrzałego zaangażowania. Polska to wielkie dziedzictwo, nie tylko dla nas samych. Próbujmy go nie marnować.

Podmiot i przedmiot
Marcelina Szumer-Brysz: Zwykłam mówić, że pisanie reportaży jest łatwiejsze niż pisanie powieści, bo łatwiej jest pisać prawdę, niż konstruować fabułę, jednak dopiero eksperci i rozmowy z uczestnikami uświadomiły mi, jak dużej odwagi to wymaga. Pytanie ludzi - i samej siebie - o ich lęki, marzenia, o to czego się wstydzą, i jak oszukują zawsze naraża reportera. Naraża na rozczarowanie – jeśli nie otrzyma się odpowiedzi (odmowę jej zawsze traktuję jako rodzaj porażki, znaczy, że może źle zapytałam, że nie zrozumiałam swojego bohatera, skoro nie umiałam z niego wydobyć prawdy) i naraża na konieczność zrobienia czegoś sensownego z prawdą, jeśli się ją w darze od rozmówcy otrzyma. Pisząc nie myślałam o tym – rozmawiając z wami – dokonałam w głowie dekonstrukcji koncepcji reportażu. Buduję ją teraz na nowo, w nowej książce na pewno będzie to dostrzegalne.

Dzięki tym warsztatom odważyłam się zapuścić w te rejony swojej świadomości, do których wcześniej nie miałam nawet odwagi się zbliżyć, choć przecież nie było mi łatwo być w grupie "wybrańców" istotą najbardziej praktyczną, przyziemną, operującą w swojej twórczości językiem tureckiej ulicy, a nie polskiego Uniwersytetu, kimś, komu przyszło mówić bardziej o sobie, jako podmiocie, niż Turcji jako przedmiocie swojej twórczości.
To przełomowe doświadczenie dla mnie jako pisarki.

Marcin Cielecki: Spotkanie z takimi osobami, z których każda jest niezwykle inteligentna i niesamowicie twórcza, zawsze będzie skłaniać do pytania: co ja tu robię? Czy sięgam do ich przemyśleń? Nie sposób pominąć pytań, które pojawiają się naturalnie w takich sytuacjach: o warsztat pisarski, plany twórcze. Zasłuchany, zapatrzony, zamyślony sięgałem głębiej, aby w sobie znaleźć odpowiedzi.

Marcelina zajmująco opowiadała o decyzji napisania książki zawierającej liczne osobiste wątki - włącznie z historią swojego tureckiego małżeństwa i rozwodu – bez zasłaniania się fikcyjną postacią. Jak to dziś jest z figurą autor - narrator versus fikcja i prawda?
Strategie są oczywiście różne, ale którąkolwiek byśmy przyjęli, ważna jest wiarygodność. Marcelinie udało się to w sposób całkowicie lekki i niewymuszony.

Marcelina Szumer-Brysz: Tak. Jak się okazuje pisałam bardziej o sobie, jako podmiocie, niż o Turcji - przedmiocie mojego reportażu.

Pytania o moją książkę, o moją polsko-turecką tożsamość, o mnie samą wreszcie, które zadano mi w trakcie warsztatów i które po ich zakończeniu zadałam sobie sama na pewno wpłyną na moją twórczość. Kontakt z zupełnie obcymi ludźmi wniósł świeży powiew w mój sposób myślenia o sobie, świecie, Polsce i Turcji oraz mojej twórczości czy nawet zwykłej dziennikarskiej pracy. Wyrwanie nas z zaklętego kręgu wzajemnych pretensji i oskarżeń okazuje się pomysłem genialnym, wartym kontynuowania i rozbudowywania i niezwykle się cieszę, że takie są plany Fundacji Identitas.

Turcja jest lustrem, w którym może przejrzeć się Polska, Arktyka okazała się lustrem, w którym przejrzałam się sama jako Polka bez poczucia przynależności do miejsca, "Turczynka" próbującą zakorzenić się z poza swoim światem a wciąż nie będąca jego częścią.

Mam nadzieję, że moja perspektywa okazała się dla innych uczestników warsztatów równie ciekawa jak dla mnie ich własne.

Długo też rozmawialiśmy o mesjanizmie: polskim i rosyjskim rozumieniu tego zjawiska. O naturze, cierpieniu, karze. Dwa tygodnie temu operowaliśmy jeszcze przykładami z historii naszego i innych krajów. Dziś sami stajemy w obliczu wydarzeń, które z pewnością przewartościują, zmienią nasz sposób myślenia, a przynajmniej zmuszą nas do pochylenia się nad wątkami, które dotychczas były pomijane w dyskusji (oprócz dyskursu filozoficznego).

Marcin Cielecki: Myślę, że twórczość jest możliwa w świecie, który sam jest stworzony. Artysta dokonuje „małego stworzenia”, którym jest sztuka – powołuje do istnienia formy, kształty, linie, słowa. Złota zasada patrystyki głosi, że Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się Bogiem. Nasze „pokrewieństwo” zaczyna się od zamiłowania do powieści. Jesteśmy związani ze słowem, które nie pozostawia nas obojętnymi. Przeciwnie, dotyka do żywego.

Zawsze ten sam - uniwersalny - napis na murze?
Jak rzuciła Marcelina wchodząc na łódź w dniu powrotu : wyjechaliśmy do Arktyki z jednego świata, wróciliśmy do innego. Tymczasem nasze przemyślenia i rozmowy okazały się na tyle uniwersalne (bo przecież nie prorocze?!), że nie potrzeba innego napisu na murze.
Te ostatnie słowa to odwołanie do opowieści, którą podczas warsztatów podzielił się ze wszystkimi Marcin Makowski.

Marcin Makowski: To było dawno. Odczuwałem wewnętrzny nakaz zrobienia czegoś, co wykracza poza siedzenie w domu i pisanie wierszy. Nigdy nie umiałem być poetą-buntownikiem, nie znosiłem tego zblazowania środowiska, ich stylu życia. To był mój rodzaj buntu - jeden wieczór z puszką pomarańczowego sprayu i kilka napisów na mieście (w Stargardzie Szczecińskim) w stylu pretensjonalnego "życie jest gdzie indziej" na śmietniku, czy "prawda jest gdzie indziej" pod mostem. Na pewno najlepiej mi wyszedł i wkomponował się w miejsce napis pod liceum: “Innego końca świata nie będzie”.

To ostatni wers "Piosenki o końcu świata" Czesława Miłosza, który popełniłem na murze mojego liceum w Stargardzie. Od tego czasu napis stał się elementem miejskiego pejzażu oraz tożsamości LO I - odmalowywany przez kolejne roczniki licealistów. Dzięki niemu część uczniów zainteresowała się poezją, toczono rozmowy na ten temat. Ten wiersz jest zresztą do tej pory omawiany na lekcjach języka polskiego, a w bibliotece szkolnej zaczęto wypożyczać Miłosza, i to w okresach poza-lekturowych.

Marcin Cielecki: Poezja ma swoją siłę. Być może zrobiliśmy sobie nawzajem krzywdę, że zamknęliśmy ją w bezpiecznej przestrzeni pomiędzy okładkami. No, bo zobaczmy: jedna fraza odczytywana z muru dokładnie w tym miejscu, jakim jest szkoła, poruszyła cały gmach świadomości. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszędzie powinniśmy pisać na murach. W tym przypadku nastąpiło idealne zderzenie frazy z miejscem i odbiorcą. I właśnie ten ostatni jest najważniejszy. Może historia ze sprayem jest odpowiedzią na nasze utyskiwania na dzisiejszą młodzież? Jeśli tak, to byłaby to odpowiedź pozytywna: nie jest źle, dorośli.

Pewność co do tego, czy wyjechaliśmy z jednego, a wróciliśmy do innego świata podrywały nie tylko dyskusje filozofów o pierwszeństwie natury przed kulturą, ale i uwaga Artura Paszczaka uczyniona niby mimochodem, przy kolacji, o hipotezie Gai. Ta - ściśle rzecz biorąc - niezupełnie naukowa idea Jamesa Lovelocka zdawała się podsuwać ciekawe tropy.

Od lat 70-ych XX wieku jest przedmiotem zarówno krytyki, jak i licznych pochwał.
Artur Paszczak: Według niej Ziemia - i każda inna planeta - dąży do homeostazy, równowagi, i dysponuje w tym celu odpowiednimi biologicznymi i fizycznymi, synergicznie funkcjonującymi narzędziami pozwalającymi jej tę równowagę utrzymywać. Ten cały system celowych współzależności to właśnie Gaja - matka Ziemia. I tak, poprzez skomplikowany system współdziałania mikroorganizmów i elementów fizykochemicznych, Gaja reguluje zasolenie mórz, poziom tlenu w atmosferze, temperaturę i wiele innych czynników utrzymując na Ziemi warunki odpowiednie do rozwoju i trwania życia.

I tu właśnie pojawia się nasz koronawirus - kontynuował Artur - Jeśli przyjmiemy, że jednak nie uciekł z żadnego laboratorium, tylko powstał naturalnie w wyniku ewolucyjnego skoku, to być może nie powstał bez przyczyny? Być może człowiek, z jego buńczuczną ekspansywnością, stał się czynnikiem na tyle zakłócającym równowagę, że aż wymagającym korekty? Może jest zadaniem wirusa globalna poprawka naszej biologicznej pozycji? Może Gaja usiłuje wtrącić nas w stare koleiny, ukrócić naszą naukową pychę, nasze poczucie sprawczości i władztwa nad życiem?

Bo przecież wydawało się, że już za chwilę sklonujemy człowieka, zapewnimy wieczną młodość - vide koktajle z plazmy krwi i białko GDF11- i pomaszerujemy ku przyszłości, w której będziemy mogli kontrolować jeśli nie wszystko, to przynajmniej większość spośród trapiących nas problemów jak choroby, starość, niedołęstwo, ból i zwykły smutek? Może przekroczyliśmy naszym przemysłem, rolnictwem i gospodarką akceptowalny poziom odchylenia?

Dalej, rzecz jasna, dyskusja potoczyła się w kierunku idei postępu. Jak się zdaje, straciła ona przedhabermasowską pewność siebie, ale dylematy moralne i polityczne uważa za rozstrzygnięte przez historię, która - jakoby - miała podążać w jednoznacznym kierunku. Filozofowie i pisarze pozostali w tej kwestii w swoich obszarach kompetencji i doświadczenia, jak się okazało - bardzo różnych dla całej szóstki uczestników.

Więzi, zakorzenienie
Tomasz Herbich: Odnotowywałem raz po raz w naszych dyskusjach skomplikowane, lecz mocne zapętlenie dwóch wymiarów, w których można rozpatrywać problem tożsamości: społecznego i metafizycznego.

Jeśli zaś chodzi o Kortau Marcina Cieleckiego: próbowałem dociekać skąd ta niezdolność do żalu u wielu z dzisiejszych Olsztynian (i na ile podobna do tej przywołanej podczas warsztatów przez T.Kaźmierowskiego z teorii małżeństwa Mitscherlich dotyczącej kondycji powojennych Niemców) . Czy to problem ograniczonej pojemności? Ludzie ci sami przecież weszli do obcego miasta po traumie w swoich stronach na Kresach czy w innych regionach Polski.

Marcin Cielecki - Kortau to dawne obrzeża Allenstein, a mówiąc współcześnie: Kortowo to dzisiejsza dzielnica Olsztyna. Gdy dzisiaj w Olsztynie mówi się o Kortau, to ma się na myśli szpital psychiatryczny, który powstał w 1886 roku. Psychiatria dopiero się wtedy rodziła jako nauka, stąd dopuszczalne były wszelkie eksperymenty. Do szpitala w Kortau mógł trafić każdy, kto nie pasował do narzuconego schematu zachowania. Każdy kto posiadał krzywdzącą etykietkę. Jeśli śmiejesz się za głośno, lubisz marzyć, masz inny pomysł na życie niż się tego od ciebie oczekuje – uważaj, bo możesz trafić do Kortau.

Śmiertelność w szpitalu psychiatrycznym była bardzo wysoka; więcej pacjentów ginęło niż wracało do zdrowia. W czasie drugiej wojny światowej, realizując program T-4 dokonywano tam mordów eugenicznych. W nocy 21/22 stycznia 1945 roku, wobec wkraczającej Armii Czerwonej, Niemcy popędzili mogących się poruszać pacjentów (około 500 osób) w stronę dworca. Nie wiemy, co się z nimi stało. Pociąg ruszył w stronę Działdowa. Prawdopodobnie zostali rozstrzelani gdzieś po drodze.

W samym Kortau pozostało około stu pacjentów w bardzo różnym stanie. Do tego około 240 rannych żołnierzy niemieckich, którzy nie mogli się ruszać. I jeszcze okoliczna ludność dawnego Allenstein, która wierzyła, że pod znakiem czerwonego krzyża będzie bezpieczna. Wszyscy zginęli zabici przez wkraczającą Armię Czerwoną. 600 osób – tyle potwierdza ilość zwłok. A ponieważ dokonali tego Rosjanie – na lata zapadło na ten temat milczenie.
Dziś na terenie Kortau, to jest - Kortowa, powstał uniwersytet.

Akademiki stoją na terenie dawnego cmentarza, bawimy się na dorocznych imprezie studentów zwaną Kortowiadą. A jednocześnie wiedza na temat tego co się wydarzyło jest wciąż nikła. Brakuje nowoczesnej monografii na ten temat, porządnego upamiętnienia ofiar. Jest jakaś niechęć lub nieporadność w zajmowaniu się tym tematem. Zauważam to zwłaszcza wśród osób starszych, ale także tych decyzyjnych. Wydaje się, że wszystkim jest wygodnie, aby opowieść o Kortau była ciekawą miejską legendą. Natomiast temat ten z roku na rok interesuje coraz bardziej młodzież. Widzę to po swoich zajęciach w szkole. Czy potrzeba zmiany pokoleniowej? Nie wiem. Czy o Kortau mogą wreszcie mówić ci, którzy zakorzenili się w Olsztynie i są gotowi przyjąć jego niełatwe dziedzictwo? Być może. Ja jednak będę stał na stanowisku, że potrzeba wiedzy i wrażliwości. Temu miejscu i tym ludziom, a to znaczy, że także nam, którzy tu mieszkamy, należy się uczciwa historia.
Z Tomkiem dzielimy fascynację Mikołajem Bierdiajewem. Rozmowy z Tomkiem uświadomiły mi, że wciąż są w nas tęsknoty o apetycie metafizycznym.

Tomasz mówił zajmująco o mesjanizmie Bierdiajewa i Cieszkowskiego. Starałem się to odnieść do przestrzeni, w której czuję się lepiej – do twórczości. Paradoksalnie odniosłem wrażenie, że rosyjska myśl religijna i filozoficzna przełomu XIX/XX wieku była dla nas impulsem do rozmów. Zatem nie tyle katolicyzm, co bardziej prawosławie, zwłaszcza to zmuszone do emigracji z bolszewickiej Rosji.

Tomasz Herbich - To powiązanie dwóch wymiarów, w których można rozpatrywać problem tożsamości: społecznego i metafizycznego, najwyraźniej wystąpiło w przypadku opowieści o Kortowie w książce Marcina Cieleckiego. Kluczowe pytanie, które wiąże się dla mnie z tym zagadnieniem, dotyczy tego, czy ponad więziami o charakterze społecznym, ponad poczuciem tożsamości jako przynależności, zadomowienia, własnego miejsca, istnieje jeszcze coś, do czego możemy się zwrócić. Czy finalnie niezależnie od tych problemów z trwałością więzi, które tak wyraźnie występowały w trakcie naszych dyskusji, problemów mających charakter obiektywny, to znaczy związanych bardzo często z niezależnym od nas ukształtowaniem naszych losów, istnieje to miasto wewnętrzne, ta nasza tożsamość z nami samymi - taka twierdza wewnętrzna, w której mamy oparcie niezależne od zawieruch historycznych i społecznych, a może raczej: przekraczające te zawieruchy, sięgające ponad nie?

Bardzo budujące było dla mnie również to, że powszechna wśród nas jest świadomość, że policentryzacja Polski jest niezbędna do tego, aby z jednej strony nowoczesność nie czyniła nas ludźmi wykorzenionymi, pozbawionymi swojego miejsca, a z drugiej strony - aby w jak największym stopniu korzystać z naszego potencjału rozwojowego.

Ta anihilacja tożsamości lokalnych, która następuje w wyniku presji nowoczesności, nie jawi mi się już jako konieczna (Wawrzyniec Rymkiewicz ma rację, gdy twierdzi, że istnieją różne modele nowoczesności), ale ciągle uważam ją za bardzo poważne zagrożenie, zwłaszcza w naszej sytuacji, w której jednak pewien wybór chyba został już wstępnie dokonany przez naszą wspólnotę polityczną - i jest to ten niekorzystny wybór, opowiedzenie się za modelem silnie centralistycznym. Pocieszający jest fakt, że został on jedynie wstępnie dokonany, ale nie jest też tak, że wybieramy w jakimś punkcie zero, bez bagażu tej "wstępnej" decyzji. W takich zjawiskach, jak zanikanie języków lokalnych (na przykład języka śląskiego), widoczna jest właśnie ta negatywna presja nowoczesności. Dlatego moim zdaniem kwestia, którą podniósł Radek Rak - pytanie, czy niedługo wszyscy nie będziemy pod względem tożsamości w sytuacji mieszkańców ziem odzyskanych - jest bardzo istotna, istnieje bowiem taka realna groźba.

W dyskusji wielu uczestników wracało do kwestii lokalnych narracji (podniesionej początkowo przez Radka Raka przy okazji omawiania jego “Baśni…”) tłamszonych, marginalizowanych przez narzucany dyskurs kojarzonego ze środowiskami wielkomiejskimi „eksterytorialnego salonu”, jego lekceważeniem i brakiem zainteresowania wobec prowincji, narzucaniem obok narracji czysto politycznych poszczególnych nurtów misjonistycznych, jak ekologizm, globalizm, demokratyzm kosmopolityczny…

Marcin Cielecki: My wszyscy jesteśmy z prowincji, wszyscy jesteśmy małomiasteczkowi. Zawsze przyjdzie ktoś, kto ma bardziej zadarty nos do góry i mówi głośniej. A potem przychodzi jeszcze głośniejszy i całość zamienia się w kakofonię. Uderzyło mnie, gdy reprezentanci Warszawy stanowczo zaprzeczali, że stolica to „centrala” i twierdzili, że „salon jest eksterytorialny”. Centrum musi gdzieś istnieć, skoro istnieje pogranicze, margines, obrzeże. Wsłuchując się w te dyskusje raz jeszcze uświadomiłem sobie błogosławieństwo prowincji: należyty dystans, właściwa perspektywa, możliwość włączenia się i wyłączenia, gdy tylko najdzie na to ochota. Głos z pobocza pozostanie zwyczajnie czystszym, bo wolniejszym od naleciałości kakofonii. Słuchając Radka Raka miałem poczucie oczyszczenia: oto mówi ktoś mową zupełnie własną, nie podrobioną, zupełnie zjawiskową. I dałem się temu zauroczyć.

Marcelina Szumer-Brysz: Salon nigdy nie jest tak zupełnie eksterytorialny, zawsze jest skądś, bo każdy jego członek i każdy pozostający do niego w opozycji skądś pochodzi, jak Jakób Szela i my wszyscy niesie na plecach i w sercu swoją historię, pochodzenie, dumę albo wstyd z tego kim jest lub kim nie. . Nie opuszcza mnie jednak przeświadczenie, że to my: ci nieco nieokreśleni, trochę zagubieni, mniej lub bardziej odważni uczestnicy tych warsztatów, szukający w twórczości, poezji, literaturze i filozofii odpowiedzi na pytania o nas samych, wciąż jesteśmy jednak przedstawicielami tego salonu. Inaczej niż ci wykluczeni cyfrowo, komunikacyjnie, nie pozostajemy poza nawiasem. Czy jakiegoś rodzaju elitą? Nie. Ale na pewno nie Jakóbem…

Zawieszeni gdzieś między światami.
Marcin Makowski, w którym często wygrywał instynkt publicysty, mówił o zaniedbaniu tysięcy rzeczy małych (np. prowincjonalnych narracji, kultury lokalnej) i wielkich, jak wyzwania modernizacyjne, z autonomiczną odbudową kultury, tożsamości i podmiotowości (“Polska to ani Wschód, ani Zachód”), ale i z Centralnym Portem Lotniczym, bez których Polska męczy się ciasnawym garniturze, oddając rękawy Berlinowi, Wiedniowi czy Pradze.
Rozmowy o zakorzenieniu, narracjach i rozmaicie pojmowanych tożsamościach niejednokrotnie dotykały spostrzeżeń, jakimi podzielił się z uczestnikami Paweł Rzewuski, gdy mówił o współczesnym pojmowaniu narodu czy kryzysie wielkich narracji, o sposobie, w jaki definiował te kwestie Piłsudski.

Paweł Rzewuski: dyskusje jakie toczyły się podczas warsztatów w sposób istotny dotyczyły zagadnień będących przedmiotem moich badań naukowych. Pytanie o tożsamość jest pytaniem o polskość, o miejsce naszego narodu w świecie i odpowiedzialność, która przed nim stoi. Czym jest naród polski w XXI wieku, kiedy wielkie narracje przeżywają swój kryzys, kiedy coraz częściej wieszczy się upadek narodów i zastąpienie ich innymi formami? Definicja Polaka jest niezwykle ważna dla przetrwania naszej formacji kulturowej. Podczas rozmów na Uløyi utwierdziłem się, że chociaż nie zawsze mogę się zgodzić z Józefem Piłsudskim, przyjmuję w pełni jego koncepcję narodu Polskiego jako wszystkich tych, którzy kochają wolność. Polskości nie można ograniczyć do ścisłych biologicznych czy nawet językowych ram, ale należy pojmować ją jako ideę.

Marcin Cielecki: Myślę, że wszyscy nosiliśmy w sobie to pytanie podczas wystąpienia Pawła: czy będzie nowy Piłsudski, czy potrzebujemy nowego Komendanta? Pytania te zrodziły we mnie samym lęk. Dla mnie Piłsudski-bis jest pokusą: jeśli pojawi się taka możliwość, to jest to klęska naszych dotychczasowych osiągnięć. Albo mówiąc jeszcze inaczej: Piłsudski-bis to powszechna zgoda na upupianie, zdziecinnienie i bezpieczne cofnięcie się w świat niedojrzałości, klasyczną, psychologiczną – tyle że zbiorową – regresję. A tego bym nie chciał.

Paweł Rzewuski: Widać cień Piłsudskiego pada w bardzo niejednoznaczny sposób. Rozumiem Marcina który chce widzieć w Piłsudskim-bis upupienie, zdziecinnienie. Zakłada jednak niejako, że jako naród dojrzeliśmy, ale z różnych przyczyn nie rodzimy sobie z naszą odpowiedzialnością. Ja natomiast nie jestem tego aż taki pewien, wręcz przeciwnie: wydaje mi się, że w stosunku do społeczeństwa II RP jesteśmy równie - jak nie bardziej - niedojrzali. Czy odpowiedzią na tę niedojrzałość jest Piłsudski-bis, to pytanie zupełnie osobne, acz bardzo ważne. Moim zdaniem wszystko zależy od tego, jaki byłby ogólny profil - nie zaś kim personalnie - miałby być ów nowy Piłsudski. Być może potrzebujemy jednak jednego mądrego władcy ukształtowanego według atomistycznych reguł?

Dawid Jung: Obdarzony wybitnie surrealistycznym humorem Radek wniósł wiele opowieścią o swojej “Baśni o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” do tej właśnie dyskusji. Motyw przywódcy ludowego, który jest bohaterem książki Radka, dał nam pretekst do postawienia pytania: a może dobrze nam, Polakom, gdy rządzi nami silna i charyzmatyczna osobowość, czasami bezwzględna lub nawet okrutna, bo znając metody jej działania poniekąd znamy przyszłość?

Figura “nowego Piłsudskiego”, dla jednych w ujęciu spersonalizowanym, dla innych jako koncepcja formacji, raczej kulturowej, ponadpolitycznej w każdym razie, zogniskowała wyrażone podczas warsztatów poglądy i dywagacje uczestników dotyczące drogi wyjścia z kryzysu (o ile nie jest to stan permanentnie wpisany w miejsce Polski – geopolitycznie, kulturowo) trwającego od 1989 roku, a może od 1939-go. Północ czy Południe, Wschód – Zachód, globalizm czy prowincjonalizm, centralizm, regionalizm czy lokalność, cenna (albo zbyt kosztowna, niepotrzebna?) podmiotowość czy wygodna, proeuropejska “poputność” (dokądkolwiek prowadzi). Co z relacjami z dawnymi częściami cywilizacji Rzeczypospolitej?

Wawrzyniec Rymkiewicz pytał przy tej okazji: Skoro Anglicy, Irlandczycy z Ulsteru, Szkoci i Walijczycy mają poczucie bycia Brytyjczykiem, dlaczego Polacy, Litwini, Ukraińcy czy Białorusini nie mogliby posiadać poczucia bycia „Rzeczpospolitaninem”, przecież kiedyś tworzyliśmy wspólne państwo, wspólną ideę Rzeczypospolitej, a nawet Rusin i Litwin zasiadali na tronie? Wszystko to, oczywiście, przy zrozumieniu zasadniczych różnic między brytyjską ciągłością i jej globalnym sukcesem, a przerwanym bytem Rzeczypospolitej i dalszymi, częściowo oddzielnie toczącymi się losami społeczeństw ją tworzących. Jak łatwo znaleźć byłoby przy stole na Uløyi potomków takich Rzeczpospolitan, którzy znad Dźwiny, Niemna czy Dniepru trafili na Mazowsze, Mazury, Pomorze czy na Podkarpacie? – konstatowaliśmy.

Według Dawida Junga nagrodzone „Miasto wewnętrzne” Marcina Cieleckiego to tożsamościowa kontynuacja „Rzeczpospolitanina”, kogoś, kogo rodzina po wojnie przybyła ze Wschodu do Olsztyna, do poniemieckiego świata, by budować własny dom, bezpieczeństwo, intymność.

Ciekawym wątkiem rozmów wokół zakorzenienia były wycieczki w pochodzenie poszczególnych uczestników i ekspertów warsztatów. Choć w polskich rozmowach na temat stanu naszej kultury, jej możliwości rozwojowych i strat, które poniosła często wypływa żal po zniknięciu jej wieloetnicznych fundamentów, to z niejakim zaskoczeniem skontaktowaliśmy, że te jedenaście osób obok polskiego ma jeszcze zupełnie nie odległe korzenie niemieckie (pięć osób), rusińskie (trzy osoby), białoruskie, francuskie, tatarskie, litewskie i czeskie. Być może nasza monoetniczność jest jednak w niemałym stopniu iluzją, może przeceniamy efekty scaleniowej urawniłowki kulturowej okresu PRL-u (siłą rzeczy równające – obok jej głównych celów – także do języka polskiego), a bez wątpienia wpisuje się w koncepcję narodu opisaną przez Pawła Rzewuskiego powyżej.

Marcelina Szumer-Brysz: Tyle czasu spędziliśmy na żywiołowej dyskusji o lokalności, wspólnocie, budowaniu więzi w czasach, gdy jesteśmy każdy gdzie indziej. I oto wszyscy szukają odpowiedzi na ten temat, zastanawiając się, czy wspólnoty rodzinne, „plemienne”, lokalne mogą nam być podporą w ciężkich czasach. Choćbyśmy – jak ja – od dawna, a może nawet nigdy – nie czuli się częścią miasta, w którym przyszło nam się urodzić – i tak sprawdzamy dziś, jak radzą sobie szpitale, w których przyszliśmy na świat czy lekarze mają tam maseczki, sprzęt. Gdy trzeba, siadamy i je szyjemy…Rozmawiamy z ludźmi, których nie słyszeliśmy od kilkunastu, kilkudziesięciu lat, troszczymy się…

Dosłowne roztapianie lodów, inaczej: z wrogiem przy jednym stole.
Dawid Jung: Na Uløyi nawiązały się relacje, czasem nawet początki przyjaźni, w paru wypadkach przyjaźni czy znajomości odnowionych. I gdyby nie praca fundacji, właściwych pomysłodawców i “kaowców” tej szalonej wyprawy polarnej, Arktyka dla wielu z nas byłaby tylko wciąż marzeniem, jak w chłopięcych latach, gdy wciąż karmi nas pragnienie bycia podróżnikiem lub odkrywcą.

A jednak coś odkryliśmy. A raczej kogoś. Szóstka wspaniałych, wyjątkowych ludzi, którzy podczas warsztatów nie tylko udowodnili, że decyzje kapituły pozostały w granicach akceptowalnego błędu, ale przede wszystkim, że to ludzie zdolni do otwartości w kwestiach dalece głębszych niż te, dotyczące narracji światopoglądowych, ale także w tych ostatnich.
Marcelina Szumer-Brysz: Turcja to krzyk, hałas. Miliony wiecznie mieszających się zapachów i kolorów. Jest piękna i porywająca, uwodzi i uzależnia, ale zostawia mało przestrzeni do uporządkowania myśli. Arktyka z tureckiej perspektywy wydaje się jakimś bytem niemożliwym, niepotrzebnym, bo przecież nie każdy chce i potrzebuje obcować z czymś, co jest do niego w kompletnej opozycji. Fakt, że zostałam jednym ze stypendystów Nagrody Specjalnej Identitas właśnie za książkę o Turcji, prócz olbrzymiej radości, wydawał mi się paradoksalny, niezwykle zabawny.

Przyjeżdżając na Uløyę nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak pobyt na wyspie wpłynie na moje postrzeganie tak Turcji (jako przedmiotu moich zainteresowań literackich, jako mój dom i w końcu jako miejsce mentalnej ucieczki), samej siebie i własnej twórczości.
Na Uløyi, gdzie panuje przejmująca cisza, a barwy ograniczają się do odcieni bieli i błękitu, inne kolory zaczyna się postrzegać intensywniej, a własne myśli - głośniej.

Bycie "gdzie indziej" tak fizycznie, jak i mentalnie, bo przecież nagle znalazłam się wśród ludzi zupełnie mi nieznajomych, wydawałoby się obcych, wśród ludzi z różnych środowisk, o poglądach tak od siebie odległych, że już samo ich spotkanie powinno sprawić, że roztopią się arktyczne lody, okazało się dla mnie doświadczeniem granicznym.
Pytania o moją książkę, o moją polsko-turecką tożsamość, o mnie samą wreszcie, które zadano mi w trakcie warsztatów, i które po ich zakończeniu zadałam sobie sama, na pewno wpłyną na moją twórczość.

Czy Polacy, przez ostatnie dziesięciolecia będący na peryferiach Europy, wyjazdami
i ucieczkami od szarości i siermięgi leczący budżety i kompleksy nawet kosztem utraty resztek godności, odnajdują się w roli zgoła odmiennej, roli gospodarzy miejsca jawiącego się z innych perspektyw jako kraina dobrobytu?

Czy istotnie by poczuć się lepiej, musimy spoglądać z góry na tych, którzy dziś są nami samymi z tamtych czasów? Czy sami, postrzegani przez Zachód jako państwo mniej lub bardziej postkolonialne, jednocześnie wciąż w głębi duszy czując się zdradzonymi przez Zachód ofiarami imperialnych ambicji sowieckiego Wschodu, mamy dziś prawo czuć się Okcydentem dla bliższego i dalszego Orientu? Jak miotając się między tożsamością Pana
i chłopa, poradzimy sobie z faktem, że dla innych już jesteśmy Europą i mamy prawo czuć się u siebie? Ba, że nie musimy wstydzić się tego, kim i skąd jesteśmy, tak w odniesieniu do polskiej jak i Europejskiej lokalności? Że nie potrzebna nam dziś husaria, by poczuć narodową dumę.

i zwykłe zadowolenie z bycia tu i teraz? Co musi się stać, byśmy - nie okopując się jednak na swoich stanowiskach - poczuli się na tyle pewni siebie i swojej tożsamości, że przestaniemy się lękać Obcego: nie tylko uchodźcy, migranta, muzułmanina, lecz także rodaka wywodzącego się z innego środowiska i głosującego na inną partię?

Uważając się za osobę otwarta jechałam z Identitas na Uløyę, ze wstydem to przyznaje, z pewnym poczuciem wyższości. Oto jednym z patronów medialnych tego przedsięwzięcia jest gazeta (tygodnik “Do Rzeczy” – obok “Zeszytów Poetyckich”, “Kronosa” i “Trójki” - objął patronat medialny nad warsztatami – przyp. TK), będąca w opozycji do tych, które sama czytam i do których pisuję. Oto będę siedzieć przy stole i debatować z ludźmi, których moje środowisko uważa dziś za wrogów, i którzy tak samo patrzą na opcję, z którą mniej lub bardziej się utożsamiam.

Przepełniała mnie pewność, że jeśli ktoś jest Polakiem spoza mojego świata (celowo pisze Polakiem, bo w Turcji w ogóle nie mam tego problemu, tak samo dobrze czuję się w towarzystwie konserwatystów jak liberałów, i tylko ultranacjonaliści sprawiają, że się trochę boję), nie będę się z nim w stanie porozumieć, że będzie jak w Polsce: krzyk, kłótnia, spór
i niemożność uwolnienia się z więzów nałożonych nam przez nasze środowiska.

Jak mocno się myliłam! Umieliśmy, i to bez większej trudności, rozmawiać o literaturze, filozofii, ideach i polskiej tożsamości. Potrafiliśmy zadawać pytania, uczyć się od siebie wzajemnie, razem szukać dróg i odpowiedzi. To budzi moją wielka nadzieję na przyszłość, bo pokazuje, że porozumienie jest możliwe. Polska perspektywa nie jest skazana na kłótnie przebiegająca według partyjnej czy światopoglądowej osi, da się ją przenieść na poziom zupełnie inny. Dialog okazał się możliwy, podobnie jak rezygnacja z najłatwiejszego przecież - skakania sobie do gardeł.

Wyrwanie nas z zaklętego kręgu wzajemnych pretensji i oskarżeń okazuje się pomysłem genialnym, wartym kontynuowania i rozbudowywania, i niezwykle się cieszę, że takie są plany Fundacji Identitas.

Marcin Cielecki: Przyjechałem z hałasu i pośpiechu, nazbyt dobrze czując na sobie oddech Pstrokatej Bestii. Spakowałem swoje marzenia do plecaka, a kompleksy same wystawały mi z kieszeni. I jeszcze oni: ci z którymi trzeba była zasiąść do stołu. Codzienne, po wielokroć. Wydawało mi się, że to nie ma szans. Mówiliśmy wszak różnymi językami: prozy, poezji, eseju. Mieliśmy swoje odległości, liczone tak w latach, jak i twórczości, z którymi przyszło dotrzeć na Uløyę.

Czy sprawiła to nieposkromiona potęga przyrody, czy surowość krajobrazu, która jednako chłostała i błogosławiła - nie wiem. Dość powiedzieć, że Pstrokata Bestia zgubiła nasz trop. Rozmawialiśmy przy stole odnajdując w drugim z naprzeciwka kawałki siebie. Wspólne marzenia, podobne pragnienia – początkowo wypowiadaliśmy je z cicha, aby później kończyć wzmocnionym, zbiorowym głosem. Zabrzmi to paradoksalnie, ale musieliśmy dotrzeć niemal na kraniec świata, aby siebie, liczbę pojedynczą i mnogą, znaleźć.