Wakacyjne FOMO. Oto jak z "czasu na odpoczynek" urządzamy sobie horror

Alicja Cembrowska
Wenecja. Milion stopni. Na niewielkim placu ciężko znaleźć cień. Polskiej rodzinie udaje się schronić pod pomnikiem. Nie tylko po to, by wziąć łyka wody i ochronić przypalające się ramiona. Będzie to miejsce słownej wojenki – umęczone dzieci przeprowadzą bunt przeciwko oglądaniu kolejnego pałacu, mama w nerwach zgniecie listę kolejnych punktów wycieczki i przycupnie obrażona, a ojciec wygłosi mowę o niewdzięczności, bo "inni w domach siedzą i daliby się pokroić za takie piękne wakacje". Śmiem wątpić. I chyba domyślam się, co "nie pykło".
Wielu z nas zamiast odpoczywać, urządza na urlopie rajd po zabytkach Kadr z filmu "Vacation" (2015)
Nie, nie będzie to kolejny tekst o tych "strasznych polskich turystach", a o tym, jak bardzo nie potrafimy odpoczywać. Jak urlop staje się przedłużeniem etatu, w którym, tak jak na co dzień w biurze, wszystko musi być precyzyjnie zaplanowane. O tym, że zamiast sobie odpuścić, to sobie dokładamy. I jak wymarzone wakacje sami zamieniamy w regularny zapie***l.


Wakacyjne FOMO

Jesteś w miejscu X, ale już się martwisz, że nie zobaczysz miejsca Y. Nie chcesz "tracić czasu" na leżenie na plaży, skoro Google sugeruje, że w promieniu kilometra jest 5 atrakcji wartych zobaczenia. Spacerujesz z zegarkiem i nawigacją. Z urlopu wracasz umęczony i masz wrażenie, że w ogóle nie odpocząłeś, a spałeś mniej niż podczas biurowej orki codziennej. Trzeba wstać rano, jak najwcześniej. Szybkie śniadanie, w ogóle posiłki muszą być szybkie. Jak mantra powtarzasz: "Szkoda czasu na...". Na spanie, leżenie, "nicnierobienie". To (słodkie) lenistwo – odpada. Pędem na trasę – po budynkach, rzeźbach, muzeach. Wszędzie tam, gdzie jest ładnie, gdzie inni byli rok temu i "polecają być każdemu", czym pochwalili się na fejsach i instagramach, tam, gdzie uda się zrobić najlepsze zdjęcie na insta. Presja, obsesja i niewiele tego, czym właściwie urlop być powinien.
Kilka dni temu Maja Bohosiewicz napisała, że dotyka ją FOMO – społeczny niepokój, że coś nas omija, że inni robią super rzeczy, a my nie. Nie bez powodu lęk ten łączony jest z telefonami, a dokładnie mediami społecznościowymi, szczególnie Instagramem, który zalany jest pięknymi kadrami z pięknych żyć.

Z powodu FOMO mamy przyklejony telefon do ręki i nieustannie monitorujemy, co robią inni, "co się dzieje" na świecie. Boimy się, że coś nas ominie, dlatego chcemy ciągle mieć kontakt z treściami informującymi, co robią inni ludzie.

Zbieg okoliczności, a raczej algorytm podsunął mi trzy kolejne osoby, które, oczywiście niby żartobliwie, w opisie swojego najnowszego wakacyjnego zdjęcia martwią się, że "ojej, jeszcze tu jestem, ale już się stresuję, że nie zobaczę wszystkiego". Przykro im – zamiast cieszyć się pięknymi widokami, leżakiem, morzem, fajną pogodą, martwią się, że za kilka dni wyjeżdżają. Są na miejscu, ale już ich coś omija, bo po drugiej stronie plaży zawsze jest lepiej. Pamiętam z dzieciństwa bajkę o dziewczynce, która każdego dnia obserwowała złote okna domu po drugiej stronie wzgórza. Gdy w końcu pojechała na rowerze, by zobaczyć je z bliska, okazało się, że patrząc z tamtej perspektywy, to jej dom ma złote okna. Morał banalny, acz tak bardzo prawdziwy.

Inni, co 30 minut wrzucają nowe relacje i zdjęcia, żeby nikt nie miał wątpliwości, co robią w tym konkretnym momencie – szczególnie upiornie wygląda to w wydaniu celebrytów, którzy przyklejeni do telefonów (i leżaków) przekonują w półgodzinnych monologach z palmą w tle, że mają cudowne, rodzinne wakacje. Kolejni na zabytki i zapierające dech w piersiach krajobrazy patrzą jedynie przez ekranik telefonu.

Jest w tym coś panicznego. Czy wakacje niepokazane co do godziny na insta (bo nie krytykuję podzielenia się kilkoma zdjęciami), są z góry skazane na porażkę, jako wakacje gorsze, mniej wartościowe, mniej wakacyjne?

Scenka rodzajowa

Wrócę do scenki opisanej na początku. To ona stała się dla mojego mózgu impulsem, by nagle przywołać kolejne podobne sytuacje, których byłam świadkiem lub uczestnikiem, bo tak – zdarzyło mi się trafić na urlop z człowiekiem-strategią. Na szczęście był to krótki wyjazd, potwierdził jednak, że mam zgoła inne preferencje wakacyjne niż zaliczanie każdej, najmniejszej nawet okolicznej atrakcji, nawet jeżeli absolutnie mnie nie interesuje. Dla jasności – nie mam nic do analityczno-strategicznych preferencji innych. O ile nie są opresyjne, agresywne i frustrujące, a wynikają ze szczerego zainteresowania historią/kulturą/architekturą danej osoby. I o ile współtowarzyszom podróży one odpowiadają, to ok. Tyle że... Obserwując turystów trudno nie odnieść wrażenia, że (po pierwsze) zasada ZZZ (zakuć-zdać-zapomnieć) wpojona nam w szkołach, często przekłada się na podróże (zobaczyć-zrobić fotę-zapomnieć). Przy czym "zobaczyć" nie równa się "przeżyć".

Po drugie: wielu z nas tak naprawdę nie ma ochoty obcować z najważniejszymi w historii świata zabytkami. Albo – obcować, ale tylko z wybranymi. Czujemy natomiast presję, że skoro, zostańmy przy przykładach włoskich, odwiedzamy Rzym, to koniecznie musimy na własne oczy zobaczyć wszystko z listy "10 rzeczy, które musisz zobaczyć w Rzymie". A jak nie zobaczymy – to wstyd.
Na przestrzeni lat widziałam setki takich turystów – sfrustrowanych, spoconych, zmęczonych, rozdrażnionych. Ciągnących dziecko za rękę, bo "MUSIMY tam iść", bo szkoda czasu na gofra, bo później będzie czas na przyjemności (czyli kiedy?), bo jak wyjdziemy z hotelu o 10:00, a nie 7:00, to nie zdążymy (gdzie, po co?).

Odetchnij

Bałam się, że entuzjazm wyjazdowy sprawi, że i ja wpadnę w tę pułapkę, że teoretycznie niewinnym czytaniem o miastach, do których się wybieram, sama wpędzę się w poczucie obowiązku (pierwszy urlop od lat, pierwszy tak długi, pierwszy raz jadę do Włoch). Na szczęście udało mi się tego uniknąć – postanowiłam, że główną zasadą wyjazdu jest "nic na siłę". Jadę, żeby odpocząć, a nie gonić króliczka. Gonię go cały rok – bo terminy, dedlajny, obowiązki, rachunki, sprawunki, więc dwa tygodnie w żółwim tempie po prostu mi się należą. Dlatego z tym większym smutkiem mijałam kolejne sfrustrowane grupki, rozżalone dzieci i znerwicowanych rodziców. Domyślam się, że wszyscy chcieli dobrze, wpadli jednak w podstępną pułapkę "aktywnego wypoczynku".

Najbardziej żal było mi małych dzieci, które stały się ofiarami urlopowych ambicji rodziców. Zastanawiałam się, czy ten zapłakany 6-latek z Rosji bardziej zapamięta to, że widział ruiny rzymskie, czy to, że nikt nie zwracał uwagi na jego łzy i czerwone od słońca policzki. Czy naprawdę nie lepiej takiemu maluchowi pokazać "ważne atrakcje" w trybie instant, a potem zwyczajnie odpuścić i zająć się tym, co chyba niezależnie od wieku sprawia nam największą przyjemność...

Dolce far niente. Słodkie nieróbstwo. Sekret szczęścia. Leżenie, jedzenie lodów, słuchanie morza, przepuszczanie piasku przez palce, siedzenie w kawiarni i obserwowanie miasta. Zwiedzanie zabytków – oczywiście, ale nie na siłę, nie na zawody. W swoim tempie z aneksem, że "odpuszczenie" nie jest zbrodnią przeciwko urlopowi, a prawem.

Odpoczywanie to trudna sztuka. Najpiękniejsza, jaką możemy praktykować. Dlatego – wrzućmy na luz, na urlopie róbmy to, na co naprawdę mamy ochotę, nie zastanawiajmy się, co inni powiedzą, co pomyślą. I po prostu przeżyjmy najwspanialsze wakacje, rozpisane według naszego scenariusza, wakacje w stylu slow.

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl